|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Sob 12:13, 06 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Betunek: Vianne
*
Poranek był chłodny i bardzo jesienny, chociaż, przynajmniej według kalendarza, Londynem powinno rządzić lato. Remus marzł w swojej cienkiej bluzie, ciepłe rzeczy zostały oczywiście w plecaku, plecak natomiast – w dworcowej przechowalni bagażu. Chłopak nie podejrzewał nawet, że planowany wieczór w teatrze może się przeciągnąć aż do świtu, a musiałby być co najmniej jasnowidzem, żeby przewidzieć następstwa bunkierkowej imprezy. Które, jeśli już o nich mowa, nie miały (przynajmniej na razie) nic wspólnego z kacem, ani moralnym, ani tym zupełnie tradycyjnym. Wiązały się za to ściśle z ponurym gmachem, będącym główną siedzibą śmierciożerców, czyli gwardii przybocznej Toma Riddle’a.
O areszcie, mieszczącym się w piwnicach budynku, opowiadano mrożące krew w żyłach historie. Nikt nie wiedział, czy pogłoski o wielogodzinnych przesłuchaniach, torturach i zabójstwach są prawdziwe, ale wielu w nie wierzyło. Szczególnie, że coraz więcej osób, zwłaszcza tych, które jawnie okazywały Riddle’owi niechęć, znikało w tajemniczych okolicznościach i nigdy nie wracało do swoich bliskich.
Ci, którzy wracali, najczęściej nie mówili nic. Dzięki temu kiełkowały kolejne plotki, a niepokój przeradzał się w panikę.
Remus też nie zamierzał opowiadać o przesłuchaniu, chociaż nikt go nie przypiekał na wolnym ogniu, ani nie wyrywał paznokci. Właściwie nie wydarzyło się nic godnego uwagi, rozmowa trwała nie dłużej niż kwadrans. Przesłuchujący go śmierciożerca, niemłody, szpakowaty mężczyzna, który przypominał detektywa ze starych kryminałów, był rzeczowy i uprzejmy, zaproponował nawet herbatę. A jednak Remus nie mógł się pozbyć przykrych skojarzeń, które wiązały teraźniejszość z pewnym, nieodległym zresztą, okresem historycznym. Gmach przy ulicy Śmietelnego Nokturnu, wypucowany do nieprzyzwoitości, lśniący od farby, wcale nie pachniał świeżością, ani nawet pastą do podłóg.
Cuchnął krwią.
Spod cienkiej warstwy fachowości i ogłady wyłaziła pleśń. Aż chciało się zobaczyć swastyki, ucho mimowolnie wyławiało twardy niemiecki akcent! Dlatego Remus postanowił nie werbalizować złych przeczuć – nie wierzył wprawdzie w zabobony, ale przysłowie, żeby nie wywoływać wilka z lasu, od razu trafiło mu do przekonania. Wolał nie ryzykować. Poza tym wszystkie przeczucia mogły wyrastać z absyntowego odurzenia i nie mieć absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością.
Danny’ego O’Neila przetrzymywano najdłużej i Remus zaczynał się martwić. Znał Ślizgona na tyle długo, żeby wiedzieć, że jest zdolny do wszystkiego, szczególnie wtedy, gdy trochę wypije i ktoś go wkurzy. A po awanturze w Bunkierku Dan musiał być wkurzony mocno. Na tyle mocno, by własnoręcznie pogrążyć się w czasie przesłuchania i wylądować w więzieniu bez możliwości wyjścia za kaucją.
Całe szczęście obawy Remusa były nieuzasadnione. Danny nie trafił do więzienia, nie wyglądał nawet na specjalnie poturbowanego, gdy wreszcie wyszedł na ulicę, trzasnąwszy uprzednio drzwiami tak, że o mało nie wyleciały z futryny. Wkurzony był za to w dalszym ciągu, a na dodatek chwiał się nieco na nogach, nie wiadomo, czy przez alkohol, czy przez zaklęcie petryfikacji, które wysysało z człowieka wszystkie siły życiowe.
- Szlag by to! – parsknął, gdy tylko znalazł się na schodach, obok Remusa. Hałas spłoszył gołębie. Błyskawicznie poderwały się do lotu. – Mam tymczasowy zakaz opuszczania Londynu. O, patrz. – Podwinął rękaw i zademonstrował czerwony tatuaż przedstawiający dwa koła, jedno w drugim, przekreślone podwójną linią. – Jeszcze mnie piecze, cholerstwo! A najgorsze jest to, że obiecałem wujowi, że jeszcze dzisiaj pojawię się w Dublinie. Miałem mu pomagać w pubie, sam nie daje już rady. No i dupa. Jestem tu uziemiony. Bez forsy i bez roboty.
– A masz gdzie spać? – zapytał Remus. – Bo jakby co, to możesz zostać u mnie.
– Dzięki, stary. – O’Neil zapalił papierosa, jednego z tych, które nieprzyzwyczajonych zabiją na śmierć po pierwszym zaciągnięciu. – Z bazą nie ma problemu, wproszę się do Eddy. I tak miałem u niej przenocować. A właśnie, dawno ją wypuścili? – zainteresował się nagle.
– Dawno. Wszyscy już poszli, nie widziałem tylko Lestrange’a.
Danny prychnął.
– Gwarantuję, że Lestrange wyszedł stąd pierwszy. I smacznie śpi w swoim arystokratycznym łożu z baldachimem. Niekoniecznie sam... Dzięki, że na mnie poczekałeś. – Poczęstował Remusa papierosem, ale ten pokręcił głową. – Wy, Gryfoni, czasami się przydajecie. Nie za często, ale jednak.
– Taa, czuję się doceniony. Idziemy?
Poszli. Powoli i niepewnie. Okazało się, że absynt, który wywietrzał już z głów, wszedł w nogi, sprowadzając je na manowce. Z O’Neilem było zdecydowanie gorzej, Remus miał wrażenie, że Ślizgon tylko siłą woli utrzymuje się w pionie.
– Wiesz, chyba cię odprowadzę do Eddy – stwierdził w końcu. – Bo zaraz się przewrócisz i skończysz w rynsztoku.
– Prawda, jak romantyyycznie? – ucieszył się Dan. – Rynsztok to wyższa szkoła jazdy, przysługuje nielicznym szczęśliwcom! A wybrańcy bogów, jak mawiał facet, którego imienia nie pomnę, umierają młodo. I niebanalnie.
– Niebanalnie będzie dopiero wtedy, gdy cię zgarną służby porządkowe – mruknął Remus, przytrzymując kolegę, który zachwiał się niebezpiecznie. – Dopiero co wypuścili cię z pudła, a już chcesz tam wracać? Dan, co ty wyrabiasz, do ciężkiej zarazy?
Ale było już za późno. Daniel O’Neil, nie zważając na wrogie spojrzenie nielicznych przemieszczających się o tej porze po Pokątnej przechodniów, usiadł w rynsztoku, rozchlapując deszczówkę. A potem położył się na plecach i zaczął recytować Villona:
Wiem to, iż gdybych był studiował
W płochey młodości lata prędkie
Y w obyczaiu zacnym chował,
Dom miałbych y posłanie miętkie!
Ale cóż, gnałem precz od szkoły,
Na lichey pędząc czas zabawie...
– O’Neil, wstawaj, łachudro! Masz koszmarny akcent!
Gdzież są kompany owe grzeczne,
Których chadzałem niedgy śladem;
Tak mówne, śpiewne, tak dorzeczne
W trefnym figielku, w słowie radem ?
Iedni pomarli, leżą w grobie;
Nic tu iuż po nich nie ostało;
Dusze niech Bóg przygarnie sobie,
Ziemia niech strawi grzeszne ciało! (1)
– Kompani smacznie śpią, czego i tobie życzą. – Remus usiłował podnieść Ślizgona, ale bez rezultatu. W konsekwencji też wylądował w rynsztoku, recytować jednak nie miał zamiaru. Poderwał się gwałtownie, lodowata woda na chwilę pozbawiła go tchu. Oczywiście Danny skwitował całe wydarzenie wybuchem śmiechu. Śmiał się tak głośno, że spłoszył kolejne stadko gołębi.
Śmiał się tak, jakby chciał w tym śmiechu zostać na zawsze.
I zapomnieć o czymś, czego nie dawało się ani zapić, ani zaćpać.
– No dobrze – powiedział, gdy wreszcie się uspokoił. – Teraz musisz mi pomóc, bo mam za dużo kończyn. Pójdę do Eddy i zażądam ogromnego kubka kawy. A potem...
– Dan, nie przeginaj, nie zamierzam cię nieść!
– ... a potem zasnę i będę spał przez następne pół wieku. Albo jeszcze dłużej. W końcu nie muszę się już spieszyć na żaden pociąg, no nie?
*
Do domu dotarł o szóstej, zmęczony tak, jakby przebiegł maraton. Marzył już tylko o jakimś w miarę płaskim podłożu, na które mógłby paść. Niekoniecznie o łóżku. W grę wchodziła także podłoga.
Odtransportowany do mieszkania Eddy Danny, zasnął momentalnie, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Remus posiedział jeszcze chwilę z dziewczyną, napili się kawy, porozmawiali. A raczej pomilczeli, bo nadmiar świeżych przeżyć utrudniał konwersację. Edda oświadczyła na pożegnanie, że musi skończyć portret, który zaczęła w Bunkierku. Wymienili się numerami telefonów.
– Aaa, byłabym zapomniała – dodała, gdy Remus stał już na korytarzu. – Rudi kazał cię pozdrowić. Powiedział, hmmm... coś po łacinie, ale nie pamiętam, z łaciny zawsze byłam noga. W każdym razie chyba niedługo cię nawiedzi.
Remus zmarszczył brwi.
– Nie mówił, jak było na przesłuchaniu?
– Nie. A ja nie wypytywałam.
Okazało się, że Danny miał rację, Lestrange rzeczywiście się wywinął. Bez kłopotu. Prowokował Gadamera, dawał mu do zrozumienia, że ma go co najwyżej za obrzydliwostkę, która przykleiła się do podeszwy buta, a jednak Gadamer go wypuścił. Pytanie, dlaczego. I czy w grę nie wchodził przypadkiem jakiś nieczysty układ.
Do domu dotarł o szóstej, ale nie wszedł do mieszkania. Przewidywał, że czeka go nieprzyjemna przeprawa z matką, a na kłótnie nie miał najmniejszej ochoty – był zmęczony, wymięty, mokry i cokolwiek wczorajszy. Postanowił przenocować w pracowni ojca, mieszczącej się w tej samej kamienicy co mieszkanie, tyle, że na poddaszu. Wolał ostry zapach farb i utrwalaczy, od zupełnie zasłużonych, wymówek, których z pewnością by nie uniknął. A wolał uniknąć. Przynajmniej chwilowo.
Klucz do pracowni był schowany za doniczką stojącą na parapecie okna, które rozjaśniało półpiętro. Już po chwili Remus wzdychał znajome zapachy malarskiej kanciapy, nie wietrzonej od dawna, a sprzątanej chyba w czasach paleolitu. Gdy był młodszy, bardzo lubił patrzeć, jak ojciec pracuje; zaszywał się w kącie i całymi godzinami obserwował zwinne ruchy pędzla, wsłuchiwał się w szmer ołówka. Nic jeszcze nie wiedział o magii, ale wyczuwał podświadomie, że najczystszą magią jest sztuka. To przekonanie zakorzeniło się w nim bardzo głęboko, nie zmienił zdania nawet wtedy, gdy trafił do Hogwartu. I nawet teraz, po sześciu latach nauki, bardziej szanował dobrą książkę czy obraz, niż kuglarskie, jak mawiał sztuczki czarodziejów. Czasami żałował nawet, że nie jest mugolem, jak ojciec. Różdżka wydawała mu się śmieszną zabawką przy pędzlu, który wyczarowywał inne światy, pozwalał odkrywać siebie na nowo. Albo przy piórze, które dawało życie prawdziwsze od rzeczywistego.
Życie zamienione w słowa...
Remusa fascynowały słowa, lubił się nimi bawić. Każde z nich miało wiele znaczeń, były jak szkatułki z niespodziankami, jak wyspy skarbów. Nic, nawet najsprawniej rzucone zaklęcie, czy świetnie uwarzony eliksir, nie mogło zastąpić przyjemności płynącej z pisania. Remus czuł, że żyje naprawdę tylko wtedy, gdy pisał. Czytał. Albo myślał o pisaniu lub czytaniu.
Przynajmniej tak było do tej pory. Konkretniej – do wczorajszej nocy.
Czy można żyć tak, jak się pisze...?
Rozłożył na podłodze stary koc, który leżał na krześle, w kącie pracowni. Przykrył się swetrem ojca, na strychu było chłodno. Wiedział, że wstanie połamany, z bolącym kręgosłupem, ale było mu wszystko jedno, podłoga nie wydawała mu się zresztą twarda. Właściwie była całkiem miękka, zapadł się w nią, jak w budyń.
Czy można żyć tak...
Myśli było bardzo wiele, plątały się, wiły, nie miały ani początku, ani końca.
A potem nie było już żadnych myśli.
Był sen.
*
Ann Lupin była czarownicą. Ale przede wszystkim była matką i bardzo dobrze znała swojego jedynego potomka. Dlatego tuż przed wyjściem do pracy, czyli kilka minut po siódmej, poszła na górę, do pracowni męża, żeby sprawdzić, czy jej podejrzenia są słuszne.
Były.
Odetchnęła z ulgą.
Remus leżał na podłodze, przykryty swetrem, który dawno temu własnoręcznie wydziergała Johnowi na urodziny. A ponieważ nigdy nie miała smykałki do robótek ręcznych, sweter szybko „awansował” na strój domowy, a potem przemianowano go na kombinezon roboczy. Wełniane paskudztwo miało jedną, jedyną zaletę – grzało. Istniała więc nadzieja, że Remus się nie zaziębi, chociaż nocleg na strychu, po którym wiatr hulał jak chciał, do trafionych pomysłów bynajmniej nie należał. Sweter swetrem, ale lepiej się zabezpieczyć, chyba, że kogoś pasjonują wędrówki po gabinetach uzdrowicielskich, z balastem w postaci kwękającego i kichającego nastolatka. Ann takie wędrówki nie pasjonowały, wręcz przeciwnie. Dlatego zabrała z mieszkania pierzynę, którą teraz starannie otuliła marnotrawnego syna. Remus nie był łaskaw się obudzić. Mruknął tylko coś przez sen i zwinął się w kłębek.
Pachniał dymem i... tak, tak, alkoholem! Mam dorosłego syna, pomyślała Ann z rozbawieniem, pora umierać! Albo lecieć na Karaiby na zasłużony odpoczynek. Jako wesoła emerytka. W przeciwnym wypadku czeka mnie syndrom opuszczonego gniazda i urocze popołudnia spędzone w pozycji horyzontalnej. Na kozetce u psychologa.
Już ja ci dam, synu. Jak wrócę, to palnę taką gadkę umoralniającą, że przez tydzień się nie pozbierasz. A potem poudaję śmiertelnie obrażoną i będziesz mnie przepraszać, kwiecie przynosić, no i słodycze...
Stop. Słodycze nie. Chyba, że chcesz mieć otyłą matkę.
Ciesz się, że cię teraz nie obudzę, w oczach pani Lupin zamigotały złośliwe iskierki. A mogłabym. Ba! Mam na to wielką ochotę, ale, na twoje szczęście, zamierzam się powstrzymać. Nie myśl jednak, że się wykręcisz, o nie, nie tym razem, synu! Bez kwiecia się nie obejdzie. I bez paru obietnic.
Popatrzyła na syna z czułością, pocałowała go w policzek, odgarnęła włosy z czoła. A potem cicho, na palcach wyszła na korytarz. Miała nadzieję, że deski podłogi nie zaskrzypiały zbyt głośno.
Na korytarzu dostrzegła dwóch najlepszych przyjaciół swojego syna. Jamesa Pottera i Syriusz Blacka. Nie zdziwił jej zbytnio ich widok. Właściwie spodziewała się, że przyjdą; ciekawość musiała być silniejsza od niechęci do rannego wstawania.
– Dzień dobry, pani Lupin – zaczął Syriusz. O ile było to możliwe, wyprzystojniał w tym roku jeszcze bardziej. Na dodatek, niestety, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Jim, jak zwykle potargany i jak zwykle radosny, uśmiechnął się do niej szeroko. Zawsze go lubiła. Pewnie dlatego, że przypominał jej, od lat mieszkającego w Chicago brata, za którym bardzo tęskniła. Był tak samo postrzelony, lekkomyślny i uroczy. I właśnie przez to – przewidywalny. Wystarczyło znać magiczne hasło, samogłoski szyfru, a otwierał się, niczym baśniowy Sezam.
Nikt nie mógł bardziej różnić się od Remusa.
Cała czwórka Huncwotów różniła się od siebie tak bardzo, że aż trudno było uwierzyć w tę dziwaczną przyjaźń! A jednak. Przyjaźnili się. To było tak samo niepojęte, jak jej własna miłość do Johna Lupina. Najwyraźniej przeciwieństwa się jednak przyciągają, a po przyciągnięciu – uzupełniają, z pożytkiem dla wszystkich zainteresowanych. Ann uważała, że to bardzo dobrze. Dzięki temu na świecie nie jest i nigdy nie będzie nudno.
– Cześć, chłopcy. Remus zaszył się na strychu i odsypia. Właściwie powinnam poprosić was, żebyście dali mu spokój, ale...
– Będziemy bardzo delikatni – obiecał Jim.
– W każdym razie nie będziemy go dręczyć... AŻ TAK – dodał Syriusz, mrużąc oczy.
– Dobra, dobra. – Machnęła ręką. – Przyjęłam do wiadomości. Tylko mi go nie zamęczcie na amen, bardzo was proszę. I jakby co, mnie tu nie było. Ale niech nie liczy – dodała po chwili. – że nie wiem o jego wyskokach! Wiem. I wyciągnę konsekwencje.
Nie skomentowali. Udawanie niewiniątek wychodziło im dość nieskładnie.
– I bez głupich numerów! – pogroziła im jeszcze i zbiegła po schodach. Żałowała, że John wyjechał na wernisaż, wolałaby, żeby chłopaków ktoś przypilnował.
Ale ale...
Oni przecież byli dorośli.
Przynajmniej w teorii.
Westchnęła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nigdy nie lubiła magicznych środków komunikacji, prowadzenie samochodu bawiło ją zdecydowanie bardziej.
*
– Dan, odpieprz się, pijaku! – mruknął, gdy ktoś mocno nim potrząsnął. Nie chciał się budzić. Zdawał sobie sprawę, że przebudzenie do przyjemnych należeć nie będzie i dlatego bronił, jak tylko mógł, kruchego półsnu.
Bezskutecznie.
– Mam nadzieję, że Dan, to skrót od Danielle. Julie wprawdzie będzie przykro, ale pewnie ci wybaczy, jak zwykle zresztą. Ta dziewczyna ma anielską cierpliwość, zasłużyła na pomnik w centrum miasta.
– Albo na aureolę – dodał drugi głos. – Natomiast jeśli, drogi Luniaczku, Dan, to imię męskie... Cóż. Masz przesrane. Powiedziałbym nawet, że bardzo.
Kolejne szarpnięcie było zdecydowanie mniej delikatne. Remus usiadł i otworzył oczy. A potem jęknął, bo światło „włączyło” ból głowy: ostry, przeszywający mózg.
– Kac gigant? – Syriusz nie wyglądał na zatroskanego. – Pierwszy dzień wolności i od razu zgon kontrolowany? Nawet ja bym na to nie wpadł, serio. Najpierw porządnie odespałbym szkołę.
– Możesz mówić ciszej? – Remus z trudem wygrzebał się z barłogu. Na włożenie wilgotnej jeszcze po rynsztokowych ekscesach koszuli nie starczyło mu siły. – I w ogóle, skąd wyście się tu wzięli, co?
– Twoja rodzicielka nas wpuściła – wyjaśnił Jim. Jak zwykle nie mógł usiedzieć na miejscu, więc krążył po strychu i oglądał obrazy. – Musieliśmy, niestety, obiecać, że cię nie zamordujemy... Że będziemy o ciebie dbać. Dlatego wstawaj, idziemy do twojego mieszkania. Potrzebny ci prysznic, bo śmierdzisz jak cap.
Syriusz uśmiechnął się nieładnie.
– A potem, jak już napoimy cię kawą, będziesz się tłumaczyć. Opowiesz wszystko ze szczegółami. Najmniejszymi. Jasne?
Nie odpowiedział. Zajęty był wstawaniem, a raczej doprowadzaniem do porządku własnych mięśni, które nie słuchały poleceń centrali.
Po prysznicu poczuł się nieco lepiej, ból głowy zelżał. Niestety pragnienie dręczyło go w dalszym ciągu, podejrzewał, że nawet gdyby wypił jezioro, w niczym by to nie pomogło. Organizm, zmęczony i doprowadzony do ostateczności, dawał mu w kość. Trzymał się dzielnie aż do przesłuchania, ale gdy tylko wyczuł, że może sobie pozwolić na fochy, skwapliwie skorzystał z okazji. Remus był ciekawy, czy Daniel O’Neil będzie się czuł podobnie, kiedy wstanie. Miał nadzieję, że tak.
– No dobrze – oświadczył Jim, gdy zasiedli wreszcie przy stole kuchennym, nad kanapkami, na widok których Remusowi dziwnie skakało w żołądku. – Możemy, mam nadzieję, przejść do rzeczy. Gdzieś ty się, kurwa, włóczył po nocy, co? Bo że z O’Neilem, to wiemy. Ale nam to nie wystarcza.
– Musi wystarczyć – mruknął Remus.
– Nie musi. I nie wystarczy. Padło ci na mózg, Lupin? Po kiego czorta zadajesz się z tym pajacem, przecież to Ślizgon! Jak tylko zaczynałeś bawić się w redaktora, od razu wiedziałem, że będą z tego kłopoty. No i mogę robić za proroka, zbijać ciężki szmal na przepowiedniach, bo moje słowa zamieniły się w złoto. Szkoda, że się nie założyłem z Evans. Może wreszcie spuściłaby z tonu.
Syriusz przyglądał się Remusowi długo i z uwagą. Na razie jednak zachowywał refleksje dla siebie.
– Gryfoni nie powinni kumplować się ze Ślizgonami – ciągnął niezmordowanie Potter. – To źle wpływa na gospodarkę wodną. Bo wiesz, ja twierdzę, że stara Tiara, to całkiem rozsądny kapelusz. Warto go posłuchać, dla własnego dobra zresztą.
– W twoich ustach zabrzmiało to cokolwiek komicznie, Jimmy. – Remus był zbyt skacowany, żeby się denerwować, ale nie aż tak, żeby dać się Potterowi zapędzić w kozi róg. – Szczególnie, że o ile mnie pamięć nie myli, to w ubiegłym roku Tiara kazała nam współpracować. Niezależnie od przynależności domowej.
– Tak? A czy ta współpraca, według ciebie, ma polegać na regularnym uchlewaniu się? Na włóczeniu się po nocach w podejrzanym towarzystwie?
– Ucichnij, Rogacz – zażądał wreszcie Syriusz, nie spuszczając wzroku z Remusa. – Bo sam nie wiesz, co bredzisz.
Jim wzruszył ramionami, obrażony.
– Lunatyk. Czy jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć? – zapytał Black po chwili milczenia. – Bo wiesz. Jeśli się nie dowiemy, nie będziemy w stanie ci pomóc.
Remus wypił kolejną szklankę wody. Zerknął podejrzliwie na Syriusza, ale nie doszukał się kpiny. Przyjaciel mówił poważnie. Naprawdę się o niego niepokoili.
– No dobrze – zdecydował się w końcu. – Ale muszę zacząć od początku. I uprzedzam, że to długa historia.
– To nic. Mamy bardzo dużo czasu.
Nie powiedział im o przesłuchaniu. O wiele dziwniejsze było jednak to, że nie zająknął się ani słowem na temat Rudolfa Lestrange’a.
(1) F. Villon, Wielki Testament.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Sob 1:01, 06 Gru 2008, w całości zmieniany 6 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Kira
kryształkowa dama
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z <lol>andii ;)
|
Wysłany: Pon 19:27, 08 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Aj, aj, Hekate! Przyznać się muszę bez bicia, że ta część przede wszystkim mnie... ubawiła I nie chodzi mi bynajmniej o fabułę, ale o wszystkie pełne humoru perełki, które zawarłaś w tekście, świadomie albo i nieświadomie. Przy "kwieciu', "capie" i "centrali" chichrałam jak wariatka, a Evans spuszczająca z tonu i "Ucichnij, Rogacz" zastrzeliły mnie równiuteńko ^^ Czy coś jest ze mną nie tak? No cóż, jeżeli jest, to przepraszam wszystkich, bo obawiam się, że to nieuleczalne
Chwycił mnie za serce fragment o Remusowej miłości do sztuki i fascynacji słowami. Bo to według mnie totalnie podpada pod remusowatość, przynajmniej mojszą.
Cytat: | Remus czuł, że żyje naprawdę tylko wtedy, gdy pisał. Czytał. Albo myślał o pisaniu lub czytaniu. |
Strzał w samo sedno.
No i oczywiście Rudi, Rudi, Rudi... facet, który fascynuje mnie bez względu na to, czy pojawia się z danym odcinku czy nie ^^ I to fascynuje coraz bardziej! Aż mi ciarki po plecach przebiegły kiedy przeczytałam, że wkrótce "nawiedzi" Remusa (ciekawe, czy Remusowi też? XD). No i ta łacina - straszliwie mi do Rudolfa pasuje. Jest taka... w jego stylu. Wysublimowana
Napiszę krótko - uwielbiam to opowiadanie. I bardzo, BARDZO się cieszę, że za nami dopiero jego pierwsza część!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Wto 14:10, 09 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
O tak. Tak tak tak tak tak. Czarodzieje i sztuka. Czarodzieje i historia. Pytanie, dlaczego ja dopiero teraz to czytam. Lepij zmniejszę czcionkę, bo komentarz będzie większy od opowiadania
Cz.1
Dla mnie Rudolf zawsze będzie rudy
Wspaniałe. Jestem zachwycona. Przypomina mi nieco unowocześnionego "Doriana Graya", te rozważania, ten blichtr... No i chyba zakochałam się w twoim Regulusie, Szefowo. Co nie przeszkadza mi kwiczeć na temat mojego szanownego "brata". Wolę takiego Remusa niż też 100% kanonicznego. A zresztą, co ja będę gadać. Czytam dalej.
Cz. 2
Pasta do butów?!
Kocham Rudolfa, kocham go całym moim ściśniętym serduszkiem.
Regulusa niby też, ale jednak trochę mniej. Czy też może - na inny sposób.
Hekate, TY powinnaś pisać Pottera! Tak! Uczelnie! Wojna! Polityka! A nie jakieś bzdurne bajeczki dla dzieci! Ja cię kocham!
Cz. 3
Boshe, nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł znać Londyn doskonale. Dla mnie jawi się jako miasto tysiąca korytarzy. Nie wyobrażam sobie, że starczy życia, by je dobrze poznać. To znaczy, mówię to po jednej wizycie, ale z pełnym przekonaniem.
Cytat: | - To było dawno i nieprawda! |
I jak ja mam nie wierzyć, że on nie jest moim zaginionym bratem XD
(doszła do Bunkierka)
Aaawww...
(to by było na tyle, jeśli chodzi o pseudokonstruktywność dotychczasówych komentarzy)
Danny!!!
(a teraz to już na pewno)
Cz. 4
Dużo, dużo kwików, zgadzam się z Kirą
Zgadzam się z Kirą.
I zgadzam się po raz kolejny!
Wię-cej!
Lud chce igrzysk i Rudolfa!
Ostatnio mam straszny napad na slashowe pairingi. Wybacz, Hekate, ale już to widzę: Remus/Rudolf. Remus/O'Neil. Chociaż nie - Dan jest mój i tylko mój! A może... trójkącik... O matko, przepraszam. To wina tych yaoi!
Ostatnio zmieniony przez Natalia Lupin dnia Wto 14:11, 09 Wrz 2008, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Wto 15:00, 09 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Dziękować, dziewczęta!
Co do komizmu - zamierzony był, więc reakcja całkiem naturalna. Chociaż te wszystkie słówka, którę cię rozbawiły, Kiruś, to mój...eee... naturalny sposób wyrażania się. Nowomowa taka. I tak staram się w prozie, żeby było w miarę gramatycznie, bo w języku codziennym umyślnie psuję też fleksję i mówię na przykład, że zmierzam "ku Krakowu", a nie, że "jadę do Krakowa".
Obawiam się, że to nieuleczalna przypadłość.
Oj zaslashowana Natalia, zaslashowana, huhu. I nic dziwnego, toż to bohema jest. Ale Dan, obawiam się, to absolutny heteryk, no, chyba, że ktoś by mu zapłacił... eeeh
Następny rodział się pisze.
Poznacie w nim pewną dziewoję, dzięki której wpadniecie w retrospekcje hogwarckie. I dowiecie się, jak to było z tą przyjaźnią Remusa i Dana, a także - jak powstała gazeta szkolna o dźwięcznej nazwie "Enigma".
I będzie też Rudolf, który - w pewnym sensie - nauczy się węgierskiego
Koniec zapowiedzi!
<znika teatralnie>
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Wto 15:12, 09 Wrz 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Wto 16:43, 09 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
/policzki Natalii płoną jako te piwonie z emocji/
Już się nie mogę doczekać!
Ja stawiam, że Rudolf będzie... pędził węgierskie wino XD
/off/ Przypomniało mi się coś. Ageliza mi opowidała. Mówię to tutaj, bo trochę przypomina styl wypowiedzi Dana (przynajmniej z jednej z poprzednich miniaturek).
Dwóch studentów jedzie trolejbusem, Ageliza siedzi niedalego. Podsłuchuje, bo jakże by nie. Strasznie przeklinają. I nagle jeden student do drugiego:
Ageliza zeszła od razu. Ja dopiero w domu.
Ostatnio zmieniony przez Natalia Lupin dnia Wto 16:44, 09 Wrz 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zaheel
wilkołak alfa, spijacz Leśnej Mgiełki
Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 2478
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Nibyladii
|
Wysłany: Czw 23:54, 25 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Tak konstruntywnie na początek - KWIK!
Jeden kwik, z ostatniej perełki Natali, a KWIK ogólny z tego odcinka. Monolog wewnętrzny pani Lupin też mnie rozbroił, a na dodatek Syriusz i ta jego Danielle:P
Nie mniej tutaj jeszcze humor przeplata się z fragmenta mi, które za wesołe nie można uznać, bo na przykład rozmyślania Remusa w pracowni ojca do takich nie należą. Jestem w pełni zaspokojona tym odcinkiem xD Jest tutaj wszytsko.
Aaa zapoamniałbym uwielbiam Danny'ego, może nie tak jak Rudiego, który staszliwie fascynuje osobowością. Natomiast Danny uosabia wszytskie cech bohemy, artysty, bywalca tajnych salonów. Mniam! Czekam na więcej - tą zapowiedzą tylko samaka narobiłaś;]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Pon 17:02, 29 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Z okazji... eee... ostatniego poniedziałku września, wklejam nową część remdolfa. Jest długa, właściwie dwuodcinkowa, więc jeszcze goręcej niż zwykle proszę o wyłapywanie wszelkich usterek (nikt mnie nie koHa i nie chce Kompleksu betować, buuu).
Miłej lektury.
Uściski dla Angui. No popatrz - chcesz i masz! Fajnie być czasem złotą rybką
Betunkuje Vianne.
Część druga
Czarodziejski bimber O’Neila
Na Pokątnej wrzało.
Gdy Julie znalazła się w centrum magicznego Londynu, od razu zrozumiała, że dzieje się coś niezwykłego, coś, co doskonale uzasadnia jej niepokój. Złe przeczucia dręczyły ją od dłuższego czasu, ale starała się je zagłuszać, w czym zresztą pomagały, wypełnione po brzegi zajęciami, wakacje. Tym razem jednak musiała stanąć z boginem twarzą w twarz – dudniąca od kroków i krzyków Pokątna, Pokątna pełna niebezpiecznych ludzi w zielonych koszulach, przypominających trochę chłopskie giezła sprzed paru wieków, była ziszczeniem najgorszych koszmarów. Tylko iskra, a wszystko wyleci w powietrze, myślała Julie, kierując się w stronę lodziarni. Musiała uważać, żeby ktoś jej nie podeptał, rozemocjonowani ludzie nie zwracali uwagi na to, dokąd idą. Ani tym bardziej, jak. Potężnej postury czarodziej o mało nie wtłoczył Julie w witrynę sklepową, zrobiła unik dosłownie w ostatnim momencie. A zamiast przeprosin, dość oczywistych w takiej sytuacji, usłyszała tylko gniewne parsknięcie i wiązankę wulgaryzmów.
Zielonych Koszul, czyli członków nieoficjalnych, młodzieżowych bojówek Toma Riddle’a, było tego dnia więcej niż kiedykolwiek. Maszerowali butnie środkiem Pokątnej, jakby chcieli zademonstrować światu swoją potęgę. Ciężkie, wojskowe buty wybijały rytm na bruku, a na twarzach chłopców, którzy dopiero co ukończyli Hogwart, czy którąś z jego filii, gościł wyraz absolutnej pewności siebie. Ich miny mówiły więcej niż słowa. Jesteśmy młodzi, silni, i stoimy na wygranej pozycji – albo się do nas przyłączycie, albo zetrzemy was w proch! Julie aż zadrżała, gdy minęło ją sześciu bojówkarzy. A już zupełnie straciła nad sobą kontrolę, gdy wypatrzyła w tłumie dwóch śmierciożerców, dumnie eksponujących swoje tatuaże.
Śmierciożercy wybierani byli przez Riddle’a bardzo starannie. Nie każdy mógł się dostać do tej organizacji, która z dnia na dzień rosła w siłę, zdobywając coraz większe poparcie społeczne. Najbliżsi współpracownicy Toma Riddle’a byli wykształceni, wysportowani, pochodzili z najznakomitszych rodów. Stanowili elitę. To oni, a nie dogorywające Ministerstwo Magii, rządzili krajem, za nimi zaś stał Lord Voldemort, który pociągał za wszystkie sznurki, chociaż oficjalnie nie pełnił żadnej znaczącej funkcji. Początkowo Ministerstwo usiłowało walczyć ze śmierciożercami, organizacja została zdelegalizowana, a jej członkowie trafili do aresztu. Szybko się jednak okazało, że to walka z wiatrakami – na miejscu obciętej głowy wyrastały następne, szczególnie, że Voldemort w dalszym ciągu pozostawał na wolności i nie dawał za wygraną. A miał dostęp do potężnej broni. Za dziećmi arystokratów płynęły bowiem strumienie galeonów, które otwierały wszystkie drzwi. Rozmiękczyły także serca, teoretycznie całkiem nieprzekupnych, sędziów Wizengamotu. Ci zaś cofnęli akt delegalizacji i dodatkowo ofiarowali śmierciożercom kamienicę przy ulicy Śmiertelnego Nokturnu.
Julie miała nadzieję, że nigdy przenigdy tam nie trafi. O piwnicach biura śmierciożerców krążyły już bowiem legendy. Co zresztą wcale nie studziło zapału zwolenników Voldemorta, którzy niewygodne pogłoski po prostu ignorowali.
Złowrogie legendy też się czasem mogą przydać. Tom Riddle publicznie twierdził, że potrafi sobie poradzić z przestępczością, a ludzie mieli wszelkie podstawy, by mu wierzyć.
– Zakaz Zgromadzeń? – Dziewczyna aż podskoczyła, gdy usłyszała ostry, przenikliwy głos. Dwóch mężczyzn, jeden siwobrody, koło pięćdziesiątki, drugi najwyżej trzydziestoletni, dyskutowało zawzięcie, gestykulując przy tym tak, jakby się znajdowali na rzymskim forum.
– Co za bzdura! To znaczy, że co, nie mogę iść z narzeczoną wieczorem do restauracji, ale do osiemnastej na Pokątnej mogę paradować w towarzystwie kilkudziesięciu kumpli? Toż to się kupy nie trzyma! Niedługo, kurwa, prohibicję wprowadzą!
– Ano. Tylko Pokątna jest terenem neutralnym, to dlatego taki tu dzisiaj tłum – wyjaśnił starszy z mężczyzn. – Wszyscy chcą się dowiedzieć, o co chodzi. I dlaczego, na bogów, śmierciożercy pozamykali nasze knajpy! Pamiętasz, kilka tygodni temu była obława w Bunkierku, wszyscy o tym gadali. Myślałem, że na tym się skończy...
Czarnowłosy parsknął.
– Akurat, że Bunkierek dopadli, to dobrze. Same podejrzane typy tam przychodziły. Ale co im, do cholery, zrobiła gospoda Pod Krogulcem? I restauracja Bartoliniego?
– No wiesz, skoro poza okolicami Pokątnej w jednym pomieszczeniu może przebywać tylko troje niespokrewnionych ze sobą osób, to istnienie knajp traci rację bytu... Wszystko przez magokomunistów. Tak przynajmniej twierdzi Riddle, a ja mu wierzę. Rozpanoszyli się ostatnio tak, że szkoda gadać, sam widziałem jednego, jak przemawiał na Nokturnie, bezczelnie, tuż przed siedzibą Riddle’a.
– I co się z nim stało? – zainteresował się młodszy.
– Jak to co? Dał mu któryś z Zielonych Koszul w mordę i tyle. Jeszcze krzyczał te swoje bzdurne hasła, gdy go targali do lochów. No wiesz „mugolaki wszystkich krajów łączcie się!” i tak dalej.
– Wujku! – Dziewczyna, która podbiegła do rozmawiających, mogła być najwyżej dwa, trzy lata starsza od Julie. Postrzępione, jasne kosmyki włosów tańczyły na wietrze. – Wujku Albercie! O, cześć Tony. – Spostrzegła młodszego mężczyznę. – Wiecie, że to nie bajki, z tym Zakazem Zgromadzeń? Wracam z biura. Nie mówią tam o niczym innym!
– O, to może wyjaśnisz nam, w czym rzecz. – Tony mówił takim tonem, jakby obraził się na cały świat. – Bo za cholerę nie możemy dojść do porozumienia. Kto w końcu z kim nie może się spotykać?
– To się nazywa wtórny analfabetyzm, wiesz? Toż stoi na ogłoszeniach jak wół! Godzina policyjna od osiemnastej, nie wolno wychodzić na ulice, ani spotykać się ze znajomymi. I nie ukryjesz się, stary, w mugolskiej dzielnicy, bo Riddle ma ponoć na opornych swoje sposoby. Nie wiem, na czym to polega, ale śmierciożercy błyskawicznie wykrywają spiskowców. Podobno kilkunastu przyłapano dzisiejszej nocy i wsadzono do pudła, chociaż debatowali w jakimś zawszonym pubie na przedmieściach... O Krogulcu już wiecie?
– Wiemy, wiemy. – Starszy mężczyzna machnął ręką. – Wieści szybko się rozchodzą.
– Owszem – zgodziła się dziewczyna. – Mój Frank nie może przeboleć, że koniec z imprezowaniem, przynajmniej na jakiś czas. Ten Zakaz to tymczasowe rozwiązanie, Riddle twierdzi, że jak tylko złowi szefostwo magokomunistów, sytuacja się unormuje. Oby. Bo ja to czarno widzę, przecież niektórzy ludzie pracują na nocną zmianę, więc niby jak mają funkcjonować, jeżeli godzina policyjna jest od osiemnastej? Mogliby chociaż od dwudziestej zrobić, jest lato, później robi się ciemno. A tu wieczory schrzanione i człowiek musi jak idiota skwierczeć w chałupie!
– No wiesz, pewnie niektórzy dostaną przepustki – zauważył Tony. – Słyszałem od kumpla, który pracuje w szpitalu. Zastanawiam się nawet, czy by sobie takiej przepustki nie skombinować...
– Aha, już widzę, jak ci ją wydają – prychnęła dziewczyna i niecierpliwym ruchem odgarnęła włosy z czoła. – Od kiedy to pracownicy warsztatu miotlarskiego harują po nocach? Od razu ktoś wyczai, że kręcisz!
Julie nie słyszała, co odpowiedział czarnowłosy mechanik, poszła dalej. Głowa pulsowała od nadmiaru informacji, nie napawających zresztą optymizmem. Tymczasem na Pokątnej zrobiło się jeszcze tłoczniej i trudno było zrobić choć dwa kroki, żeby na kogoś nie wpaść. Chaos był jednak tylko pozorny, sztucznie podsycany przez Zielone Koszule, które prowadziły niekończącą się agitację. W gruncie rzeczy śmierciożercy nad wszystkim panowali, pilnowali porządku, nie dopuszczali do awantur – przynajmniej tych spontanicznych, bo zaplanowane wybuchały całkiem często. Neutralność Pokątnej nie była prawdziwą neutralnością. Gdyby ktoś naprawdę chciał prowadzić niepoprawne polityczne dysputy w publicznym miejscu, to zanim by się zorientował, siedziałby pod kluczem w lochach na Nokturnie.
Oczywiście w lodziarni wszystkie stoliki były pozajmowane. Julie kupiła więc czekoladowy rożek i usiadła na krawężniku. Do spotkania z Remusem zostało dziesięć minut. Właściwie równie dobrze mogła pójść po niego do redakcji „Magicznych Słówek”, ale nie miała już siły, żeby przeciskać się przez tłum. Zresztą umówili się w lodziarni, więc z racji braku miejsc postanowiła poczekać w pobliżu – dzięki temu malało prawdopodobieństwo, że się rozminą. Musiał tędy przechodzić – to była jedyna droga do niemagicznego Londynu. Ciekawe, czy Riddle naprawdę może nas śledzić nawet wtedy, gdy mieszkamy w strefie mugolskiej, zastanawiała się, zlizując czekoladę, cieknącą po palcach. Było ciepło, więc lody bardzo szybko się rozpuszczały. To by było straszne! Cały czas czuć na sobie jego spojrzenie... brrr! Pytanie, jak daleko sięgają jego macki. Oczywiście Londyn to główny plac zabaw śmierciożerców, ale co z innymi miastami? Wsiami? Czy Riddle zdobył już taką władzę, żeby... żeby...Przestraszyła się swoich myśli.
Przysłuchiwała się czasem temu, co mówił jej dziadek, który w czasie drugiej wojny światowej służył w marynarce, ale dopiero teraz uderzyło ją prawdopodobieństwo głoszonych przez niego hipotez. Nie chciała, żeby się sprawdziły. Marzyła o prostym, spokojnym życiu u boku człowieka, którego kochała, bez żadnych ekscesów, bez nadmiaru adrenaliny. Malowałaby pejzaże, lepiła pierogi i czytała Dickensa; byłaby po prostu szczęśliwa.
Udziału w wojnie nie miała w planach.
Gdy minęła piąta, zaczęła się denerwować, tym razem z powodu nieobecności Remusa. Nigdy się nie spóźniał. Miał bzika na punkcie punktualności! A jednak nie przychodził w dalszym ciągu, chociaż wskazówki już dawno przekroczyły wyznaczoną porę. W końcu zaczęła wątpić, czy umówili się właśnie na siedemnastą... a może to miała być siedemnasta trzydzieści? Osiemnasta...? Nie, przecież zapisywała w notesie, że mają się spotkać właśnie o siedemnastej. Tak bardzo tęskniła za Remusem, że nie pomyliłaby godziny!
Martwiły ją jego listy, niepokojąco lakoniczne, suche, zimne. Pisał, że jest zapracowany, że wakacyjna fucha w redakcji powoli zamienia się w wakacyjny koszmar, a on sam ledwo trzyma się na nogach. Oczywiście rozumiała to wszystko, sama dorabiała jako kelnerka w kawiarni i wcale nie było jej łatwo, a jednak zawsze znalazła czas, żeby napisać do Remusa długi list, ozdobiony szkicami – z blokiem i ołówkiem nie rozstawała się nigdy. To ona nalegała na spotkania, chociaż mieszkała daleko od Londynu. Ona dzwoniła pierwsza, czasem się za to nienawidząc. A on odpisywał krótko, szybko kończył rozmowy, i unikał jej jak ognia – przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Być może przesadzała, jak zwykle zresztą, bardzo chciała w to wierzyć. Ale intuicja podpowiadała jej, że z Remusem dzieje się coś niedobrego. Co konkretnie? Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć, Lunatyk zawsze był bardzo skryty i chyba nikt – nawet najlepsi przyjaciele, nawet ona sama – nie wiedział, co naprawdę dzieje się w jego głowie.
Gdzie on się podziewa, denerwowała się, może coś mu się stało? Pójdę do redakcji, zapytam. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej!
Wytrzymała. Gdy minęło pół godziny, kupiła drugi rożek, tym razem truskawkowy. Obiecała sobie, że gdy tylko zje go do końca, wróci do domu. Nie będzie czekała w nieskończoność na kogoś, kto najwyraźniej wcale nie ma ochoty jej widzieć.
Poprzednie lato było całkiem inne...
A wszystko zaczęło się wiosną.
*
Półtora roku wcześniej, Hogwart
– Zimno jak diabli! – marudził Syriusz, gdy wracali do zamku po zielarstwie. – Taki kwiecień powinien być zabroniony! Kwiatki, motylki, dziewczyny w lekkich sukienkach, to ja rozumiem, ale śnieg? No sam powiedz, Luniak, jakim prawem pod koniec kwietnia pada śnieg?!
Remus nie odpowiedział, wcisnął tylko dłonie do kieszeni tak głęboko, jak tylko się dało. Wiatr hulał w najlepsze, mrożąc oddechy i tysiącami igiełek kłując twarze. Dawno nie było tu takiej pogody o tej porze roku. Wszyscy rozpaczliwie tęsknili za słońcem.
– Szlag by to! – Jim usiłował przekrzyczeć zawieruchę. – Nici z treningu. W życiu nam nie pozwolą latać w taką zadymę!
– No i bardzo dobrze. – Syriusz mówił niewyraźnie, bo chronił twarz grubym, wełnianym szalikiem. – Wyobrażasz sobie jakbyśmy wyglądali po takim lataniu? Jak bałwany! Przymarzlibyśmy do mioteł! Daj spokój, to ja już wolę siedzieć w pokoju z kubkiem herbaty w łapach... Glizdek, masz jeszcze trochę tego kradzionego rumu?
Peter pokiwał głową.
– Bosko! Rozgrzejemy się, chłopaki – ucieszył się Jim. – Nogi mam tak przemoczone, że cud będzie, jeżeli nie padnę na grypę... Tylko alkohol może mnie wskrzesić!
– Taa, jak zwykle – zironizował Remus. – Uważaj, bo jak się dłużej będziesz tak leczył, to wylądujesz na odwyku.
– Przyganiał kocioł garnkowi...
Nareszcie dotarli do zamku, w którym było prawie tak samo zimno, jak na dworze. Tyle tylko, że śnieg nie sypał na głowy, a wiatr nie utrudniał konwersacji. Remus pomyślał, że kominki i to całe „magiczne ogrzewanie” jest warte tyle, co nic. Dałby wszystko za prąd. I za przytulną szkołę w nowym budynku. Oczywiście kochał Hogwart miłością czystą i nieskalaną, uwielbiał średniowieczne klimaty i tajemnicze zakamarki, ale zimą jego uczucia wyraźnie słabły. A tego roku zima była wyjątkowo długa i paskudna – na dodatek nic nie wskazywało na rychłą poprawę pogody.
– Jestem soplem lodu – nucił Jim, przeskakując po dwa stopnie naraz. – Jestem bardzo soplastym soplem i potrzebuję wsparcia duchowego! Gdzież, ach, gdzież podziewa się ta, która mogłaby rozgrzać moje zlodowaciałe serce?
– Mózg ci chyba zmroziło, a nie serce – mruknął Syriusz. – Coś ty się nagle taki radosny zrobił, co? Najpierw marudzisz, że trening odwołany, a teraz zawodzisz jak jakiś bard na prochach! Halo, czy ty się przypadkiem dzisiaj nie randkujesz?
– No co ty, nie pamiętasz? – prychnął Remus. – Wielki plan naszego Rogasia! Umawia się z jakąś panienką z Krukolandu, żeby wzbudzić zazdrość Evansówny. Oczywiście gówno z tego wszystkiego wyjdzie, ale on myśli, że jest mistrzem taktyki. Normalnie Napoleon. Nic, tylko zwołać kumpli i hajda na Moskwę!
– Jakbyś nie zauważył, Lunatyk delikatnie sugeruje, żebyś zaprzestał robienia z siebie idioty. – Syriusz wyszczerzył zęby. – Bo skończy się tak, jak dwa miesiące temu. Ciężką depresją. A twoje ciężkie depresje zwykle odbijają się na nas.
– A idźcie w cholerę – obraził się Jim. – Człowiek do was z sercem na dłoni, a wy mu od razu nóż w plecy. Tacy z was przyjaciele? – Minę miał tak rozbrajającą, że nie wytrzymali i parsknęli śmiechem. Nawet Peter, który ostatnio bywał w kiepskim nastroju, uśmiechnął się blado. Syriusz o mało nie spadł ze schodów, w ostatniej chwili zdołał przytrzymać się poręczy.
– Bardzo, bardzo zabawne – mruczał Potter. – Bardzo. A mnie się i tak uda, zobaczycie! Lily prędzej czy później będzie moja!
– A Sahara zmieni się w rajski ogród – stwierdził Remus z namaszczeniem godnym starotestamentowego proroka. – Słuchajcie, muszę jeszcze zajrzeć do biblioteki, bo zamówiłem Tacyta. Pince miała go dla mnie ściągnąć z magazynu. Jak mi wychlejecie cały rum, to was ubiję, jasne?
– Groźny wilk szczerzy kły! – Syriusz nadal nie mógł się uspokoić, ewidentnie dostał głupawki. – Dzięki Ci, Boże, żeśmy bałwaaanyyy... – krzyknął, zabawnie przeciągając samogłoski, gdy wspinali się na kolejne piętro, a Lunatyk skręcał właśnie w korytarz prowadzący do biblioteki.
– ... Morza Czerwonego przebyyyli! (1)
Remus uśmiechnął się szeroko. To była jedna z tych rzadkich chwil, kiedy czuł, że jest dokładnie tam, gdzie być powinien.
Wśród przyjaciół.
*
Poza Tacytem zdobył jeszcze tomik wierszy Katullusa, no i Wielki Testament Villona, o którym marzył od dłuższego czasu. Był absolutnie szczęśliwy, nawet zimno przestało mu przeszkadzać. Wiedział, że jak tylko wróci do dormitorium, napije się gorącej herbaty z rumem, a potem będzie czytał, i czytał, aż do przesytu. W końcu trwał piątek, ulubiony dzień wszystkich uczniów. A w piątek wszystko było możliwe.
Pod ścianą, na zimnej posadzce siedziała dziewczyna, i szkicowała coś w notatniku. Spojrzał na nią z sympatią – tego dnia nawet Slughorn obudziłby w nim pozytywne uczucia – i pomyślał, że jest bardzo ładna. Miała mocno kręcone, ciemne włosy i drobną twarz elfa z irlandzkiej baśni. Postanowił, że następnym razem spróbuje z nią porozmawiać, teraz za bardzo śpieszyło mu się do książek. Chyba była Puchonką. Albo Krukonką. W każdym razie na imię miała Julie.
Był już w połowie drogi do wieży Gryffindoru, gdy nagle usłyszał jakieś krzyki, które dobiegały z rzadko uczęszczanego, wąskiego korytarza, zwanego Ślepą Kiszką. Z początku chciał je zignorować; wiedział, że czasem urządzano na tym piętrze pojedynki, a ich uczestnicy nie lubili, kiedy im przeszkadzano. Ale nie wytrzymał. Krzyki brzmiały mocno podejrzanie, ktoś chyba wzywał pomocy. Zawrócił. Zbiegł po schodach i wpadł do Kiszki, trzymając różdżkę w pogotowiu.
I bardzo dobrze, że trzymał. Dzięki temu nie oberwał w głowę oszałamiaczem.
Odruchowo wymruczał zaklęcie i przewrócił jednego ze Ślizgonów. W drugim poznał Malcolma Gordicka i błyskawicznie zrozumiał, że popełnił błąd – nie powinien tu przychodzić. Z pałkarzem Slytherinu nie miał najmniejszych szans.
Gordick, niestety, nie bardzo pasował do stereotypu mięśniaka. Nie był głupi. A na dodatek świetnie posługiwał się magią.
– Wynoś się stąd, Lupin – zażądał. Nie musiał podnosić głosu, i tak był przekonujący.
– Natychmiast. To nie twoja sprawa!
Przy ścianie stał trzeci Ślizgon, palce zaciskał na drewnianej pałce, albo na nodze od stołu, trudno powiedzieć, co to naprawdę było. Nie miał różdżki. Wyglądał na zdeterminowanego, jak szczur, który prędzej odgryzie sobie ogon, niż pozwoli się schwytać drapieżnikowi. Ale Remus widział, że cholernie się boi, zagryzał wargi niemal do krwi, a ręce trochę mu drżały. Ze sławnej buty Danny’ego O’Neila nie zostało nawet śladu.
No to wpadłem. W sam środek porachunków gangsterskich.
Remus nie miał złudzeń, skoro Gordick chciał tłuc O’Neila, znaczyło to, że ten ostatni uczciwie sobie na cięgi zasłużył. Nie był niewinną ofiarą. Z niewinnością miał bardzo niewiele wspólnego. Z drugiej jednak strony, jeżeli Gordick i ten drugi, chyba Stevens, dobraliby mu się do tyłka, to nie wyszedłby ze szpitala przez ładnych parę tygodni. A nawet taki oszust jak Danny, nie zasługiwał na podobną karę.
– Mylisz się, Gordick. – Remus ogromnie się zdziwił, bo głos prawie mu nie zadrżał. – Tak się składa, że jestem prefektem. I nie zamierzam tolerować samosądów. Samosądy są złe, wiesz? Za coś takiego można wylecieć z Hogwartu.
Odpowiedzią był ostry świst zaklęcia. Remus odskoczył, refleks ocalił go po raz drugi.
– Uspokój się, Dick! – Gordick ofuknął Stevensa, który właśnie podniósł się z posadzki ze szczerym zamiarem wyprucia z Remusa flaków. – Słuchaj, Lupin – zwrócił się do Gryfona – ja do ciebie nic nie mam, jesteś poeta, nie chciałbym ci zrobić krzywdy. Ale będę musiał, jeżeli za pięć sekund nie znajdziesz się na schodach. I nie zajeżdżaj mi tu swoją żałosną prefekturą! O’Neil mocno mi podpadł i nie zamierzam mu tego darować. Chyba mam prawo odebrać to, co do mnie należy? Nie uważasz, że to po prostu sprawiedliwość dziejowa?
– Wypchaj się, dupku! Niczego nie jestem ci winien! – Nie wytrzymał Danny. – I to ma być, według ciebie, sprawiedliwość? Dwóch osiłków napadających na nieuzbrojonego człowieka interesu?
– Zamknij mordę! – Stevens był wyraźnie nie w sosie, spieszyło mu się do bitki. – Zaraz połamię ci wszystkie kości, zasrany oszuście!
– A teraz ty mnie posłuchaj, Gordick. – Remus nagle poczuł spokój, jakby coś chłodnego zalęgło się w jego klatce piersiowej. Miał pomysł. – Weźmiesz teraz swojego nadpobudliwego kumpla i obaj grzecznie pomaszerujecie do lochów. Sprawiedliwość nie polega na robieniu miazgi z czyichś kończyn. Jeżeli macie jakieś pretensje do O’Neila, to załatwcie to jak cywilizowani ludzie, pogadajcie, poproście Slughorna o wsparcie, no nie wiem, jest mnóstwo możliwości...
Danny parsknął. Stevens aż podskoczył ze złości i rzucił się na wroga z gołymi rękami. O’Neil zdołał zablokować cios. Nie był wprawdzie mistrzem zaklęć, ale w walce wręcz radził sobie bardzo dobrze.
– Odejdź od niego, Stevens. – Tym razem w głosie Remusa zabrzmiała stal. Gordick spojrzał na niego z mimowolnym podziwem. – Jak już mówiłem, jestem prefektem. A prefekci, nie wiem, czy o tym wiecie, mają specjalne sposoby, żeby porozumieć się z ciałem pedagogicznym. Prościej mówiąc... – Wyciągnął z kieszeni guzik i bawił się nim przez chwilę. – Za dwie, trzy minuty pojawi się tu profesor McGonagall. Sugeruję więc bieg. Szybki chód może nie wystarczyć.
Siłowali się z Gordickiem na spojrzenia, żaden z nich nie odwrócił wzroku. Ślizgon poważnie wątpił w to, że Lupin mówi prawdę, ale nie mógł tego całkowicie wykluczyć.
– To nie jest zwyczajny guzik, prawda? – zapytał w końcu, marszcząc szerokie brwi.
– Może jest, a może nie jest – uśmiechnął się Remus. – Chcecie to sprawdzić na własnej skórze?
Nie chcieli. Gordick mruknął coś do kolegi i obaj, ociągając się, pomaszerowali w kierunku schodów. Stevens splunął Remusowi pod nogi, ale nie udało mu się sprowokować Gryfona.
– Jeszcze się policzymy! – warknął na pożegnanie.
Gdy ucichły kroki Ślizgonów, O’Neil wypuścił z rąk swoją pałkę, która zresztą na nic by się nie zdała w konfrontacji z magią. Drewno uderzyło o posadzkę z głuchym pacnięciem.
– O kurwa – powiedział z szacunkiem. – To było mocne, Gryfonie. Moje kości będą ci wdzięczne do końca życia!
– Czyli niezbyt długo. – Remus nadal bawił się guzikiem. Dopiero teraz dotarło do niego, że ręce ma mokre od potu. – Chyba powinienem wreszcie go przyszyć...
– Blefowałeś?
– A jak myślisz?
O’Neil pokręcił głową, a potem roześmiał się wesoło i klepnął Remusa w ramię.
– Facet, jesteś mistrzem! Trzeba to oblać! Mam w lochach zaprzyjaźniony schowek na miotły... Dasz się zaprosić na flaszkę bimbru?
Remus wiedział, że najlepszą odpowiedzią byłoby „nie”. Bardzo stanowcze. Wiele słyszał o Danielu O’Neilu i bez trudu wywnioskował, że tropem Irlandczyka ze Slytherinu zawsze podążają kłopoty. A jednak, zamiast odmówić, pokiwał głową i odparł:
– Flaszka nie wystarczy. Po takich przejściach przydałaby się spora cysterna... – westchnął. – Mogę zapytać, o co właściwie wam poszło?
– Nie możesz.
– Tak myślałem.
*
Od rana mówiło się wyłącznie o pierwszym numerze szkolnego pisma, a konkretniej – o niespodziewanej koalicji Danny’ego O’Neila i Remusa Lupina. Jak to się stało, zastanawiali się Hogwartczycy, że dwaj tak różni ludzie uznali, że współpraca im się opłaci? Co wspólnego mógł mieć szkolny poeta z bimbrownikiem i szmuglerem...?
Szybko okazało się, że wspólnym mianownikiem jest literatura. Pierwszy numer „Enigmy”, bo tak świeżo upieczeni dziennikarze ochrzcili swoje pismo, okazał się prawdziwym hitem. To nie było amatorskie wytwórstwo, to było profesjonalne pisanie! Julie nie podobała się tylko grafika, jej zdaniem chłopcy zbyt mało uwagi przykładali do wizualnej strony pisma. Poza tym była jak najbardziej za. I nie mogła wyjść z podziwu, że O’Neil, o którym nie miała nigdy najlepszego zdania, tak dobrze radzi sobie ze słowem pisanym.
O tym, że Lupin pisze świetnie, wiedziała od dawna. Bywała na jego wieczorkach poetyckich. Chciała nawet do niego podejść i powiedzieć, że ceni jego twórczość, ale nie miała odwagi. Pewnie i tak nie interesowało go zdanie jakiejś tam Puchonki, która, delikatnie mówiąc, nie należała do szkolnej śmietanki towarzyskiej.
Brak rozrywek niezbyt jej zresztą przeszkadzał, bo nie przepadała za ludźmi. Przynajmniej za ludźmi w dużej ilości. Najczęściej i tak siedziała gdzieś na korytarzu, szkicując – a to portret, a to fragmenty architektury; najlepiej czuła się sama ze sobą. I ze swoim notatnikiem. Chociaż czasami miała dość, szczególnie wtedy, gdy coś w rysowaniu nie szło zgodnie z planem.
– Cholera – mruknęła, bo ołówek złamał się pod zbyt mocnym naciskiem dłoni. Męczyła kolumnę od obiadu i ciągle nie była zadowolona z efektu. A w dodatku te gotyckie sklepienia! Powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek uda jej się skończyć szkic.
Nie zwróciła uwagi na żywą istotę, która stanęła tuż przed nią, zasłaniając światło pochodni. Żywe istoty zwykle nie zwracały na nią większej uwagi, więc należało przypuszczać, że i ta zaraz odejdzie.
– Zwariowałaś? – Usłyszała głos, w którym zabrzmiało szczere oburzenie. – Jak tak dalej pójdzie, to sobie nerki odmrozisz! Przyszłabyś lepiej do nas, do świetlicy, a nie siedzisz tu jak jakaś pustelnica–masochistka!
Julie westchnęła i popatrzyła na intruza. Niestety, Emma, jej koleżanka z dormitorium, rzadko dawała za wygraną. Była koszmarnym przykładem społecznika, a w poprzednim wcieleniu z pewnością pracowała w jakiejś ochronce dla sierot.
– No już, natychmiast podnieś się z tej posadzki! Nie zimno ci?
– Mam kocyk – odparła Julie zgodnie z prawdą.
– Kocyk, kocyk... – mruczała Emma. – Ja ci dam kocyk! A potem znowu dostanę opieprz od Pomfrey, że pozwoliłam ci się przeziębić! Idziesz?
– Zaraz. Muszę skończyć tę kolumnę.
– U ciebie zaraz oznacza nigdy. – Jasnowłosa Puchonka schyliła się i postawiła obok nóg Julie jakiś srebrny, podłużny przedmiot. – Wiedziałam, że i tak się nie ruszysz, ale cóż, zawsze warto spróbować.. Masz. Przyniosłam ci termos z herbatą. Może dzięki temu jakoś przeżyjesz do kolacji...
Julie uśmiechnęła się lekko. Nie sądziła, że tak łatwo się wymiga. Poza tym była naprawdę wdzięczna. Ręce zaczynały jej grabieć, a to trochę utrudniało pracę.
– Dziękuję. Naprawdę przyjdę, jak skończę. To znaczy postaram się... no wiesz.
– Wiem – przerwała jej Emma i ruszyła z powrotem do świetlicy.
Znowu zapadła cisza. Grube mury świetnie tłumiły dźwięki. Julie miała przez chwilę wrażenie, jakby wszyscy wymarli, a ona została na świecie całkiem sama.
Wzdrygnęła się gwałtownie. Wbrew pozorom nie było to przyjemne uczucie.
Sięgnęła po notatnik, jakby chciała się nim zasłonić przed własnym strachem, ale nie leżał tam, gdzie go położyła. Wymacała tylko termos, który przyniosła Emma. Grubego zeszytu wypełnionego szkicami nigdzie nie było.
Została jej tylko jedna, jedyna kartka, ta, na której rysowała kolumnę.
Gdzie reszta...?
Nagle dotarło do niej, że Emma musiała zabrać rysunki. Zrezygnowała tylko pozornie, a tak naprawdę od początku planowała intrygę! Wiedziała, że koleżanka za nic w świecie nie pozwoliłaby, żeby jej szkice trafiły w niepowołane ręce. Tak często rysowała przecież ludzi bez ich wiedzy! Odruchowo i dokładnie, jakby posługiwała się nie ołówkiem, a aparatem fotograficznym. Umarłaby chyba ze wstydu, gdyby to się wydało!
– Zabiję zołzę! – Już chciała się zerwać z miejsca, ale nagle zrezygnowała. Postanowiła potrzymać Emmę w niepewności, nie chciała dać jej satysfakcji. Zresztą Emma nie byłaby chyba aż tak wredna, żeby dawać komuś notatnik do obejrzenia...?
Uspokój się, uspokój, Julie. Wszystko będzie dobrze. Napijesz się teraz herbaty, a potem pójdziesz do świetlicy i lodowatym tonem zażądasz zwrotu rysunków. Dystyngowana ironia, tego ci właśnie trzeba! Opanowanie. Chłód. Rozsądek...
Znowu poczuła na sobie czyjeś spojrzenie, tym razem jednak od razu podniosła wzrok znad kartki, żeby sprawdzić, kto przyszedł. Myślała, że to Emma i już przygotowywała sobie w myślach mowę oskarżycielską.
Ale to nie była Emma.
A spokój i opanowanie momentalnie wyparowały.
– Emma mówiła, że cię tu znajdę. – Remus Lupin jakby nigdy nic usiadł obok niej na posadzce. – Jestem Remus.
– Wiem – mruknęła, a potem speszyła się jeszcze bardziej, bo zobaczyła, że chłopak trzyma w rękach jej notatnik. Gorzej. Nie tylko trzyma. Otwiera i przegląda! – Skąd masz...
– Twoje rysunki? Przechwyciłem – uśmiechnął się. – Są bardzo dobre. Nie, źle mówię, one są po prostu świetne! I dlatego mam pewną propozycję... Zgodziłabyś się może narysować parę ilustracji do naszej gazety? No wiesz, do „Enigmy” – dodał, chociaż musiałaby cały dzień spędzić w schowku na miotły, żeby nie znać nazwy pisma O’Neila i Lupina.
Nie wiedziała, co powiedzieć. W głowie miała pustkę – to znaczy myśli kłębiły się tak intensywnie, że potrzebowałaby chyba nici Ariadny, żeby którąś odnaleźć. Niezbyt dobrze radziła sobie w kontaktach z ludźmi. W zasadzie, to nie radziła sobie wcale i dlatego zamiast rzucić jakąś celną ripostę, po prostu milczała, patrząc na Remusa jak na zadziwiający okaz fauny.
Julie, jesteś skończoną idiotką.
Powinnaś się leczyć.
– Rozumiem, że musisz się zastanowić? – Chłopak nie dawał za wygraną. – No tak, nic dziwnego, współpraca z takimi popaprańcami jak my...
– Tak – przerwała mu. – To znaczy nie, nie muszę się zastanawiać. Będę dla was rysować, i tak robię to na okrągło. Mogę...? – Zerknęła znacząco na notatnik.
– A pozwolisz mi zatrzymać rysunek z ostatniego wieczorku poetyckiego? No wiesz, ten, na którym jestem z Syriuszem i Jimem... Bardzo mi się podoba, jest lepszy niż fotografia.
Delikatnie wyjęła mu z rąk notatnik i wyrwała kartkę, o którą prosił.
– Dziękuję. Naprawdę się cieszę, że zgodziłaś się nam pomóc. Obaj z O’Neilem kompletnie nie znamy się na malarstwie, a skoro zachciało nam się zakładać czasopismo, to byłoby fajnie, gdyby jakoś wyglądało... To znaczy graficznie. Spotkamy się jutro w świetlicy? Trzeba omówić strategię!
– Dobrze – odparła trochę wbrew sobie. – Wieczorem?
– Tak. – Skinął głową. – Muszę teraz dopaść O’Neila i przekazać mu dobre wieści. Wsiąkł gdzieś z moim Horacym i udaje, że go nie ma. Mam tylko nadzieję, że jest na tyle trzeźwy, żeby zrozumieć, o co mi chodzi...
– Lubisz Horacego? – zdziwiła się. Nie znała zbyt wielu osób, które interesowałyby się literaturą antyczną.
– Bardzo! Ja się w ogóle świetnie czuję w starożytnym Rzymie, chociaż jeszcze lepiej w modernizmie, la boheme, no wiesz...
I tak się stało, że Remus nie wyruszył na poszukiwanie Danny’ego O’Neila.
Przesiedzili na korytarzu aż do kolacji i szybko okazało się, że Julie ma naprawdę dużo do powiedzenia – wbrew pozorom nie posługiwała się wyłącznie półsłówkami.
Niewiele było trzeba, żeby obudzić śpiącą królewnę.
*
Współczesność
To był sądny dzień.
Nikt w redakcji „Magicznych Słówek”, włącznie z Naczelnym, nie potrafił skupić się na pracy; samopiszące pióra leżały bezczynnie, a maszyny do pisania omijano szerokim łukiem. Dziennikarze, niezależnie od tego, czy byli politycznymi „zesłańcami”, ugodowcami, ideowcami, czy zwykłymi grafomanami, skupiali się w gromadki i dyskutowali na temat ostatniego pomysłu Riddle’a – słynnego już Zakazu Zgromadzeń.
(„To znaczy, że co, Naczelny będzie nas puszczał do domu przed wieczorynką? Świetny dowcip!”)
Wszyscy byli tak podekscytowani, że zapomnieli na chwilę o podsłuchach i szpiegach, o tym, że lepiej nie mówić tego, co się myśli, bo można skończyć w miejscu o wiele gorszym od redakcji czwartorzędnego brukowca. Nawet milczący zwykle jak grób Teddy Gardin ożywił się nieco, pił jedną kawę za drugą, i wymyślał satyryczne wierszyki, wychodząc z założenia, że trzeba wyśmiać to, czego nie da się zniszczyć.
Remus Lupin zdawał sobie sprawę, kim jest Teddy Gardin, i dlaczego pracuje w „Magicznych Słówkach”. Był jednym z „zesłańców” – jak ich powszechnie nazywano – typem niepoprawnym politycznie i z tego względu niemile widzianym w prestiżowych gazetach, w których kiedyś pracował. Miał ogromny talent literacki, a jednak zajmował się wymyślaniem prymitywnych historyjek miłosnych, cieszących się popularnością wśród czytelniczek pisma. I tak dobrze, że nie trafił do Azkabanu! Jego przyjaciel, Frank Emersbach(2), założyciel konspiracyjnych „Filipik”, nie miał tyle szczęścia – zamordowano go w czasie jednego z przesłuchań. Oczywiście nikt nie potrafił tego udowodnić, ale dziennikarze wiedzieli swoje i po rozbiciu redakcji „Filipik” nie próbowali dłużej bawić się w rewolucjonistów. Podejrzewano, że Gardin był zamieszany w całą aferę, wieszczono mu w związku z tym rychły koniec; koledzy odsuwali się od niego, jakby był zarażony trądem.
Sprawa rozeszła się jednak po kościach. Kariera Teddy’ego była wprawdzie złamana, ale przynajmniej pozwolono mu w dalszym ciągu uprawiać zawód, a to już było bardzo dużo, jak na te czasy. Niektórzy dziennikarze – ci, którzy nie skończyli jak Emersbach – musieli na zawsze pożegnać się z pisaniem. Świetni felietoniści bywali teraz szatniarzami, krytycy literaccy handlowali bimbrem. Remus miał czasem wrażenie, że świat po prostu stanął na głowie, albo zamienił się w dom wariatów.
Nie wszyscy dziennikarze byli przeciwnikami polityki Riddle’a, znaleźli się też tacy, którzy od razu poczuli sprzyjającą koniunkturę – ci najczęściej szli pracować do „Proroka”. Tworzyli pochwalne epistoły, ba, nawet poematy na część Lorda Voldemorta, a najlepsze, że często szczerze wierzyli w to, co piszą! Porządni ludzie, o ile oczywiście można być porządnym człowiekiem w zaistniałych okolicznościach, unikali „Proroka” jak ognia. Taki Bernard, na przykład, dobrowolnie zrezygnował z posady w Riddle’owskiej gadzinówce i zaczął pracować w „Słówkach”. Twierdził, że woli do końca życia pisać o romansach aktorek, niż tańczyć, jak mu zagrają. Wielu myślało podobnie.
Zresztą, prawdę mówiąc, „Magiczne Słówka” nie były zwykłym brukowcem. Pracowało tu wielu uzdolnionych dziennikarzy, przed epoką Voldemorta żadne prestiżowe pismo nie mogło sobie pozwolić na taką kadrę! „Magiczne Słówka” zmieniły się nie do poznania. Dodano nowe działy, pisywano felietony (oczywiście apolityczne), ogłaszano konkursy. Remus Lupin od początku wiedział, dokąd powinien udać się na wakacyjną praktykę i ani przez chwilę nie żałował wyboru.
Pracę dostał bez problemu, a to dzięki temu, że pierwszą osobą, na którą się natknął w redakcji, był Teddy Gardin. Spojrzał spode łba, zapytał, o co chodzi, a gdy usłyszał o „Enigmie”, z miejsca zaprowadził Remusa do Naczelnego.
– Chłopak szuka roboty na wakacje – powiedział szorstko. – Na twoim miejscu bym go zatrudnił. – I wyszedł. Naczelny nawet nie podniósł oczu znad papierów, po prostu kazał Remusowi zgłosić się nazajutrz o dziewiątej.
Od tego dnia minął miesiąc. Remus szybko podłapał, w czym rzecz – unikać prowokatorów, dobrze żyć z ugodowcami, nie rozmawiać na tematy polityczne z „zesłańcami”. Przede wszystkim zaś robić to, co każe Naczelny. Naczelny był lawirantem (w przeciwnym razie nie pełniłby tej funkcji) i za wszelką cenę usiłował zachować status quo. A to oznaczało, że bez mrugnięcia okiem nasłałby śmierciożerców na każdego, kto wydałby mu się zagrożeniem dla gazety. Gazetę zawsze stawiał na pierwszym miejscu.
Do spotkania z Julie zostało dwadzieścia minut. Remus odłożył niedokończony artykuł i dał znać Bernardowi, że zbiera się do wyjścia. Bernard nie miał zastrzeżeń. Ten dzień i tak był już stracony.
Zbiegł szybko po schodach i wypadł na świeże powietrze.
Na murku, przed budynkiem redakcji, siedział jakiś człowiek, zasłaniając się płachtą gazety. Kto przy zdrowych zmysłach czyta „Proroka” przed drzwiami „Magicznych Słówek”, zadziwił się Remus. Po chwili poznał odpowiedź na to pytanie.
– A słowa Gadamera stały się ciałem – oświadczył Rudolf Lestrange i złożył gazetę. – Dokładnie miesiąc po jego błyskotliwym blefie, Riddle naprawdę wprowadza Zakaz Zgromadzeń. Co za zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Remus spodziewałby się zobaczyć pod redakcją każdego, tylko nie Lestrange’a. Dlatego nie zareagował od razu. Nie był w stanie.
Nie widzieli się od feralnej wizyty w Bunkierku i Remus powoli tracił już nadzieję, że Rudolf jeszcze się odezwie. Zresztą było mu to w gruncie rzeczy obojętne – a przynajmniej tak sądził – miał zbyt wiele zajęć, żeby dodatkowo zajmować się rozkładaniem na części pierwsze psychiki Lestrange’a. Nie dość, że pracował w redakcji, to jeszcze niemal codziennie spotykał się z O’Neilem i jego ferajną; powoli zaczynał zapominać, jak wygląda od środka jego własne mieszkanie! Z początku dziwiło go, że Lestrange nie pojawia się na „zlotach” w domu Eddy, ale doszedł do wniosku, że widocznie znowu wyjechał do Szwajcarii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę niemiły zgrzyt w postaci wizyty w areszcie śmierciożerców. O’Neil dostał wprawdzie oficjalny zakaz opuszczania Londynu, ale Lestrange miał znajomości i pieniądze, mógł więc ominąć wiele zakazów.
– Co ty tu robisz, Lestrange? – Remus odzyskał wreszcie mowę. – I dlaczego, na Merlina, paradujesz z tą gadzinówką! Za coś takiego można mocno oberwać. Widziałem takich, co oberwali. Nie wyglądali pięknie.
Tamten wzruszył ramionami.
– Taki dzisiaj cyrk, że nikomu nie chciałoby się kiwnąć palcem. Która to godzina, za kwadrans piąta? No patrz, w takim razie mamy jeszcze dużo czasu.
– Mamy?
– Ano. Spektakl zaczyna się za pół godziny. Powinniśmy być chwilę wcześniej, żeby zająć dobre miejsca.
Remus z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Znikasz. Pojawiasz się po miesiącu... Skąd ty, do diabła, wiesz, gdzie ja pracuję? I bredzisz, jakbyś przesadził z haszyszem. O nie, Lestrange, nie wybieram się na żadne przedstawienie, dobrze wiem, jak takie przedstawienia się kończą. Umówiłem się. Więc teraz po prostu cię zignoruję i sobie pójdę, dobrze?
Rudolf roześmiał się cicho.
– Droga wolna! Widzisz tamten stragan z oczami traszek? Jak tylko go miniesz, zacznie cię zżerać ciekawość. A jak wyjdziesz z Gargulcowej na Pokątną, dojdziesz do wniosku, że popełniłeś niewybaczalny błąd... Naprawdę chcesz go popełnić?
Nie odpowiedział, minął Lestrange’a i ruszył w kierunku Pokątnej. W lodziarni czekała na niego Julie, nie mógł się spóźnić. Byłby zwykłą świnią, gdyby wystawił ją do wiatru.
Gdy znalazł się tuż obok straganu z oczami traszek, zawrócił. Musiał się mocno powstrzymywać, żeby nie ruszyć biegiem.
(1) Koncept rodem z "Góry czterech wiatrów" Marii Kann.
(2) O Franku Emersbachu i "Filipikach" pisałam w "Czastuszczce o precedensie".
W następnym odcinku pojawią się zapowiadani wcześniej Węgrzy (w pełnym umundurowaniu), a także pewien były magokomunista z problemami egzystencjalnymi. Nie zabraknie też hogwarckich retrospekcji - dowiecie się min. w jaki sposób redaktorzy "Enigmy" trafili na Parnas.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Pon 19:01, 22 Gru 2008, w całości zmieniany 10 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aurora
szefowa młodsza
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:21, 30 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
Reakcja sprzed pięciu minut:
*czyta Część drugą* Mhm. *czyta. czyta. czyta. czyt...* Omg! <3 Ruuudolf! *wstaje i rusza w kierunku komputera*
Będzie w punktach.
1) Nie umiem lubić Julie, nawet z jej puchońskością i byciem "na uboczu". Jakoś tak... Nie umiem. Skrzywienie zawodowe xD Ale przez chwilę było mi jej żal, przez tycityci ułamek sekundy, jak tak biedna czekała na tego nieprzychodzącego Remusa. (wiedziałam, wiedziałam, dlaczego Remus nie przyszedł, bwahahaha *maniakalny śmiech*)
2) Historia poznania Danny'ego jest mr. Blef z guzikiem rządzi. I rozmowa Danny'ego z Remusem XD Wcześniejszy fragment z Syriuszem i Jamesem (kocham Jamesa, ale to wiesz. jest taki bardzo jamesowaty. i zapewne jego gienialne taktyki nie zadziałają, i to sprawia, że go kocham jeszcze bardziej), i odrobiną Petera także taki miły, swojski.
3) Pomysł z zielonymi koszulami *kciuki w górę* I cała około-wojenna atmosfera, sytuacja. I redakcja gazety. Ach *wzdycha*
4) Rudolf. Rudolf. Ruuudolf. *kocha* Przepraszam, ale on jest takim światełkiem, zwłaszcza w tym odcinku jego pojawienie się napawa taką głupią radością. Mrr. Rudolf *maślane spojrzenie* I wiedziałam, że Lupin odpuści sobie dla niego Julie. *złośliwość* Ja też bym tak zrobiła */złośliwość*.
A ostatnie dwa zdania są majstersztykiem. Ach, ten stragan z oczami traszek...!
5) Ruuudolf <3
6) Chcemy więcej, mój skarbie, prawda? Szczególne zainteresowanie wzbudza były magokomunista i wizja p.t. "Więcej Rudolfa L."
Pozdrawiam,
Ori.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Wto 23:25, 30 Wrz 2008 Temat postu: |
|
|
A wiesz, Ori, że myślałam przez chwilę, żeby zrobić z Julie autystyczkę? Noo, to znaczy lekka postać autyzmu jakoś-tam się nazywa, ale nie pamiętam jak... Ostatnio sporo się u nas na ten temat na praktykach dyskutowało, bo jeden chłopiec z pierwszej gimnazjum to ma. No i się zainteresowałam. Tyle, że to dla mnie zbyt trudne do napisania, zresztą autystycy miewają chyba problemy z empatią, a moja bohaterka jest Puchonką... hmmm. Julie strasznie wszystko przeżywa, istny z niej wulkan emocjonalności - chociaż problemy społeczne ma bardzo głębokie. Może właśnie przez nadwrażliwość.
To dobrze, że jej nie lubisz. Bo to znaczy, że jest jakaś
Na temat postępowań etycznych bohaterów wypowiadać się nie będę, ocena nie należy do mnie. Ja mogę ich tylko próbować zrozumieć.
Wiedziałam, wiedziałam, że zauważysz Jima! <wyszczerz>
O Peterze muszę napisać więcej, bo blado wyszedł, no i... no i nie ma Severusa! A mimo wszystko być powinien, chociażby epizodycznie.
O sytuacji przedwojennej też jeszcze będę pisać. Tylko to, kurde, trudne, bo musi się w miarę trzymać kupy.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Wto 23:28, 30 Wrz 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kira
kryształkowa dama
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z <lol>andii ;)
|
Wysłany: Śro 14:23, 01 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Mmm... *ekstaza*
Hekate, gudnes grejszys, co ja mam Ci konstruktywnego napisać? Ja się praktycznie we wszystkim zgadzam z Orą, mistrzynią trafnych komentarzy! No, może z wyjątkiem tego, że ja Julie lubię. Oczywiście nie jest to szalone rozkochanie, tak jak w przypadku męskiej części bohaterów tego opowiadania (aaach, Rudolf i Danny, słoneczka, słoneczka!!! *__*), ale ma w sobie coś słodkiego i niewinnego, i to mnie w niej pociąga (bez skojarzeń, proszę ^^). I też zrobiło mi się jej żal, kiedy tak czekała i czekała na tego Remusa, bo widać, że jej na nim bardzo zależy. Ale Rudi to Rudi... nikt mu się nie oprze XD I, my God, traszki! TRASZKI!!! Mnie się to będzie po nocach śniło, ale dziękuję Ci za to
A oto wyłapane byczki, zgodnie z prośbą:
Cytat: | Gordick, niestety, nie bardzo pasował do stereotypu mieśniaka | - mięśniaka
Cytat: | (...) to nie wyszedłby ze szpitala przez ładnych parę tygodniu | - tygodni
Cytat: | (...) że tropem Irlandczykiem ze Slytherinu zawsze podążają kłopoty | - Irlandczyka
Cytat: | Niektórzy dziennikarz, to znaczy ci, którzy nie skończyli, jak Emersbach (...) | - dziennikarze
Coś mi tam jeszcze po drodze zgrzytnęło, ale mniejsza z tym. I tak jest pięknie
Czekam badzio na cd! I na Rudolfa, bosze. I na Danny'ego. I nawet na Huncwotów, bo koHam Twojego Syriusza. I na Węgry.
Rawr!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Śro 15:12, 01 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Dziękuję, Kiruchna, już poprawione! Ale jak coś jeszcze zgrzyta, to prooooszę, daj znać!
Następny odcinek chwilowo się nie pisze, ale już jest wymyślony
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 15:12, 01 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aurora
szefowa młodsza
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 15:23, 01 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
*wtrącenie*Noo, to znaczy lekka postać autyzmu jakoś-tam się nazywa, ale nie pamiętam jak...
O, czy chodzi o zespół Aspergera? */wtrącenie*
Wracając do Julie. Hm. Rozumiem, że można ją lubic, ale ja mam w sobie zakorzenioną, jakby to z angielska powiedziec, dislike do tego typu postaci kobiecych (tego typu: słodkich, niewinnych, na dodatek uroczych. oooch, jak ja nie cierpię uroczych dziewcząt. zresztą - Ori zazwyczaj nie lubi kobiet w książkach/fanfikach/gdziekolwiek. tym bardziej, jeśli widzi, że kobieta może przeszkadzac w ziszczeniu slashu ).
Dobrze wiedziec, że jest wymyślony. *podśpiewuje sobie: Były magokomunista, tralala, Węgry, tralalala, Rudolf, Rudolf, Ruuudoooolf!*
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Śro 15:35, 01 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
A-ha, Asperger.
Czytałam nawet dzisiaj ulotkę na ten temat, w związku z uczniem, o którym mówiłam. Uu, napisanie takiej postaci byłoby wyzwaniem, serio - nie dość, że trzeba by się dokształcić, to jeszcze długo poobserwować.
O nie, bardzo dziękuję, wysiadam!
Julie słodka i niewinna?
Hmmm.
Ciekawe, ciekawe, nigdy tak na nią nie patrzyłam - ale może coś w tym jest. Jakiś zakorzeniony archetyp myślowy. Tyle, że ja ją widzę przez pryzmat sztuki, którą uprawia, dlatego umyka mi jej... hmm... ofeliczność. Może faktycznie ma coś w sobie z Ofelii, ale to chyba bardziej złożona sprawa.
Którejś z was już pisałam (chyba Zah), że Julie jest wynikiem mojej fascynacji pewną piosenką. I historią w niej opowiedzianą.
A prototypem mojej Puchonki jest pewna francuska rzeźbiarka...
H.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 15:43, 01 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Czw 8:33, 02 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Dlatego nie zareagował od raz |
od razu.
/ślini się/
Alleluja, wszyscy klaszczą w dłonie! Dan, Dan, Daaanyyy!!! Kocham, uwielbiam!
Julie faktycznie jest trochę ofeliowata. Ale mam takie wrażenie... takie skojarzenie: kojarzy mi się z kulką miękkiego ciasta z kamykiem w środku. Nie jestem jeszcze pewna, czy ją lubię.
Ale zupełnie się nie dziwię Remowi. Jest chamem, bo dziewczyny się nie zostawia (biedaczka pewnie będzie się zamartwiać, że wylądował na Nokturnie!), ale rozumiem go
YaY! Chcemy więcej!
PS. Z każdym odcinkiem muszę na nowo uczyć się lubić Rudolfa. Przez te przerwy zapominam o nim, gdy się pojawia czuję niechęć, a potem systematycznie zakochuję się w nim ^^'
|
|
Powrót do góry |
|
|
Angua
wilczek kremowy
Dołączył: 21 Maj 2008
Posty: 46
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Poznań
|
Wysłany: Czw 13:18, 09 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Czytałam na raty, bo mi się drukarka spsuła, a nie cierpię czytać z komputera, dlatego mój komentarz nie będzie do końca taki, jakbym chciała…
Cóż, lubię slash, ale związek Remusa i Juli mnie zaintrygował, chociaż z opowiadania jasno wynika, że pan Lupin woli… No właśnie… woli Rudolfa? Chyba nawet nie, on goni za czymś, ale chyba sam do końca nie wiem, za czym, a Rudolf uosabia cień tego czegoś. Ale tworzę, doprawdy…
Podoba mi się opis stosunków, panujących w redakcji, opis ówczesnej rzeczywistości – represje, konspiracja, zamieszki – wszystko takie realistyczne. Ja od czasu do czasu lubię ponurzać się w okołowojennych klimatach.
Cóż ja CI mogę powiedzieć, Hek. Czekam na więcej i mam nadzieję, ze następną część będę już mogła sobie wydrukować i poczytać, jak Pan Bóg przykazał, przy gorącej herbacie herbacie.
Powiem szczerze, że coraz częściej zastanawiam się nad tym, aby poczekać aż skończysz i wtedy na spokojnie przeczytać całość, bo wydaje mi się, że „Kompleks…” najlepiej smakowałby w jednym kawałku. Duuuużym kawałku.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|