|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Wto 21:33, 03 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
No i udało się! Sytuacja komputerowa została opanowana, a word wgrany, więc wklejam - z lekkim poślizgiem - nowy odcinek. Jest długi, ale proszę się tym nie zrażać
Betowała Mara: jak zwykle błyskawicznie i jak zwykle sprawnie. Bardzo dziękuję! Człowiek sam nie wie, co wyprawia ze ortografią i stylem, gdy napadnie go Wen...
Miłej lektury!
Londyn
– Nie dorabiaj ideologii. Po prostu się boisz. – Teddy Gardin odchylił się lekko do tyłu i podłożył ręce pod kark. Fotel przeraźliwie zaskrzypiał. Był tak stary i pokiereszowany, że prawie nie nadawał się do użytku, ale dziennikarz nie był w stanie go wyrzucić – do rzeczy przywiązywał się bardziej niż do ludzi. Zresztą przeżyli ze sobą szmat czasu, on i ten wyliniały mebel, który dawno zapomniał, jakiego koloru było pierwotnie jego obicie. Starych kumpli nie odstawia się na wysypisko tylko dlatego, że przybyło im lat i nie wyglądają już tak reprezentacyjnie jak kiedyś. O starych kumpli się dba. Albo przynajmniej nie przeszkadza im się w spokojnym dogorywaniu.
Pokój tonął w półmroku, jedynym źródłem światła był ogień płonący w kominku. Regały zajmowały niemal każdy wolny fragment przestrzeni, ale i tak nie mieściły się na nich wszystkie zgromadzone przez Gardina książki. Dlatego nawet na podłodze było ich pełno. Tworzyły chybotliwe stosy, w każdej chwili grożące zawaleniem – Rudolf uznał, że trzymają się w pionie wbrew prawom fizyki. Niezorientowany uznałby prawdopodobnie, że w mieszkaniu panuje koszmarny bałagan, którego za żadne skarby nie da się okiełznać, ale były to tylko pozory. Teddy doskonale wiedział, gdzie czego szukać. W ciągu kilku sekund potrafił znaleźć potrzebną książkę, nie psując przy tym ani jednej z misternie ułożonych kolumn.
– Może i racja – odparł Rudolf, nadal bawiąc się pustym kieliszkiem. Atmosfera tego staroświeckiego domu działała na niego odprężająco. Obawy przestawały być obawami, zamieniały się w słowa, które – raz wypowiedziane – traciły siłę przebicia. – Ale nie mów nikomu, bo stracę reputację. A wtedy moja matka dostanie zawału.
Teddy pokręcił głową.
– Nie odwracaj kota ogonem! Chodzi o Bellę, tak? Nie chcesz się z nią żenić.
– Jasne, że chcę. Wesele już opłacone, garnitur uszyty…
– Rudolf!
Tamten wzruszył ramionami.
– Ślub nie ma tu nic do rzeczy. Chociaż, prawdę mówiąc, wolałbym sobie darować tę całą szopkę… – westchnął. – No a Bella wpada w szał za każdym razem, gdy widzi te horrendalnie wysokie pantofle, które sprezentowała jej ciotka Hortensja. Cóż, mam wizję efektownej katastrofy i nocy poślubnej u Munga, ale, prawdę mówiąc, niezbyt mnie to wzrusza. Bywało gorzej.
– Muszę cię kiedyś nagrać. – Gardin sięgnął po butelkę i rozlał do kieliszków resztę koniaku. – Pieprzysz głupoty! Dobra, nie chodzi o ślub. Więc co? Masz kryzys? To ja powinienem popaść w depresję, nie ty! Mam na głowie całe to cholerne pismo, a naczelny… – westchnął. – Sam wiesz. Coraz trudniej się z nim rozmawia.
– Taa, sprawa Bernarda… – skrzywił się Lestrange. – Jeszcze dwa tygodnie temu artykuł przeszedłby bez echa, a dzisiaj robi za wywrotową agitkę. Zaczynamy cierpieć na syndrom drugiego dna, niedługo nawet gówno będzie miało piętnaście ukrytych znaczeń.
– Już ma. A Bernard rozgląda za nową robotą. Pewnie wyląduje na budowie, bo nawet do knajpy go nie wezmą z takimi papierami. Stary jeszcze go nie wywalił, ale to tylko kwestia czasu. Mnie zostawił w spokoju chyba tylko dlatego, że… – urwał. – Prawdę mówiąc, sam nie wiem, dlaczego jeszcze po mnie nie przyszli…
– Nie wyjedziesz. – Rudolf nie pytał, po prostu stwierdził fakt.
– Nie.
Obaj jednocześnie sięgnęli po paczkę papierosów, usiłując nie patrzeć sobie w oczy. Znali się na tyle dobrze, że nie musieli niczego udawać, a jednak zarówno Teddy, jak i Rudolf rozpaczliwie trzymali się swoich ról. Bronili masek. Lestrange nie próbował namawiać przyjaciela do ucieczki, nie wyzywał go od nierozważnych idealistów, ani nie rzucał frazesami – gdyby to zrobił, diabli by wzięli wszystkie pozory. Natomiast Teddy nie chciał się tłumaczyć z decyzji, którą podjął, bo wcale nie był pewien, czy dobrze robi. A właściwie miał pełną świadomość, że dobrowolnie pakuje się w kłopoty, i że absolutnie nie może się wycofać, bo straciłby wtedy do siebie szacunek. W każdej chwili mógł zostać aresztowany, wiedział o tym i z pełną świadomością igrał z losem. Na dodatek wcale nie czuł się jak bohater walczący ze złem, wręcz przeciwnie, po prostu robił swoje i starał się nie myśleć o konsekwencjach.
A było coraz trudniej…
Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta i przypominała ciszę przed burzą. Niby jeszcze nic się nie działo, niby wszyscy co rano chodzili do pracy, spędzali w niej kilka godzin, a potem wracali do domu, a jednak w powietrzu wisiały wielkie zmiany. Nieco podobnie było tuż przed rozbiciem redakcji tajnych „Filipik”. Wtedy jednak nikt nie wierzył w to, że w biały dzień można wywlec kogoś z biura i zawieźć prosto do Azkabanu, natomiast teraz nawet najstraszniejsze scenariusze wydawały się prawdopodobne. Szubienice na środku Pokątnej ostatecznie pognębiły optymistów. Magiczne społeczeństwo zostało rozdarte na pół: albo ktoś popierał Riddle’a, albo opowiadał się przeciwko niemu, neutralność nie wchodziła już w grę. Rudolf zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie się musiał opowiedzieć po którejś ze stron i wcale go to nie cieszyło. Z tego względu, że, w przeciwieństwie do Teddy’ego, najlepiej czuł się poza wszelkimi kategoriami.
Albo – ściślej mówiąc – ponad. Być ponad problemami dnia codziennego, ponad konfliktami, ponad politycznym zamieszaniem; zamiast taplać się w gnoju, przefrunąć nad kałużą, nie brudząc ani butów, ani własnego sumienia. Oto ideał. Niestety, jak każdy ideał, zupełnie nieosiągalny. Rudolf uśmiechnął się gorzko do własnych myśli, a potem oddał ostatniego papierosa przyjacielowi. Nie chciał korzystać z przywileju gościa, zresztą w gruncie rzeczy wcale nie chciało mu się palić. Chodziło tylko o to, żeby zająć czymś ręce.
Podniósł książkę, która leżała na podłodze tuż przy fotelu i zaczął ją kartkować, zupełnie nie zwracając uwagi na treść. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że trzyma w rękach Biblię.
– Bella dziwnie się ostatnio zachowuje – powiedział powoli. – Coś ukrywa. I naprawdę chciałbym, żeby chodziło o wizyty w kasynie albo o banalny romans…
– Porozmawiaj z nią. – Teddy z ulgą zapalił papierosa. – Przecież nie masz z tym problemów, prawda? Żyjesz z gadania. Po prostu zapytaj, o co chodzi i tyle.
– Nie. Bo jak zapytam, to jeszcze mi odpowie, a wtedy będę musiał jakoś zareagować.
– To absurd!
– Wiem. Dlatego staram się o nic nie pytać.
Teddy pokręcił głową, paradoksy Rudolfa w dalszym ciągu go zaskakiwały. Mimowolnie pomyślał o Franku Emersbachu, zabitym przez śmierciożerców założycielu „Filipik”, dzięki któremu poznał Lestrange’a. To było tak dawno! W zupełnie innej rzeczywistości. O Edmundzie Mallorym, starym przyjacielu, jeszcze z niezawisłego „Proroka”, wolał nie myśleć w ogóle. Rana nie zdążyła się zagoić i w dalszym ciągu sprawiała ból.
– Rudi?
– No? – Lestrange wodził po kartkach opuszkami palców. Mrużył oczy, bo jak zwykle nie zabrał ze sobą okularów.
– Jak myślisz, co tam jest?
– Gdzie?
– Za murami. W Azkabanie.
Tykanie zegara stało się nagle bardzo głośne. Tak samo jak trzask ognia, trawiącego kolejne kawałki drewna.
– Dalej mam wyrzuty sumienia, że go w to wszystko wciągnąłem. – Rudolf czasami umiał czytać w myślach. – Ale, jeśli cię to w jakiś sposób pocieszy, nie sądzę, żeby jeszcze żył. Nikt nie wytrzymuje tam zbyt długo. A Edmund na pewno nie powiedział ani słowa.
Teddy jednym haustem dopił swój koniak. Alkohol parzył gardło, ale było to bardzo przyjemne uczucie. Niestety, szybko mijało.
Trzeba robić swoje za wszelką cenę. Tak jak Ed Mallory – król felietonu, i Frank Emersbach – wieczny rewolucjonista. Trzeba pisać, póki jeszcze można, bo…
– Przyniosę następną butelkę – stwierdził i wstał, a fotel zawtórował mu chrzęstem sprężyn. Rudolf chciał powiedzieć, że właściwie powinien już iść, ale doszedł do wniosku, że kolejne pół godziny go nie zbawi. Bella znowu sprosiła na wieczór gości, a on wcale nie miał ochoty się z nimi spotkać.
Też wstał, bo od długiego siedzenia rozbolał go kręgosłup, i zaczął krążyć po pokoju, oglądając książki. Z trudem odcyfrowywał tytuły, wzrok miał naprawdę kiepski, a przytłumione światło nie zachęcało do lektury. Mimo to, od czasu do czasu wysuwał z rzędu któryś z tomów, kartkował i odkładał na miejsce. Uśmiechnął się na widok „Leliusza o przyjaźni” Cycerona. Sam miał na półce dokładnie to samo wydanie.
Pod oknem stało biurko, też, rzecz jasna, pełne książek i przeróżnych papierów. Teddy rzadko przy nim pracował, artykuły zwykle pisał siedząc w fotelu przy kominku – jako podkładki używał wtedy starego atlasu historycznego w bordowej oprawie. Biurko służyło więc za kolejną półkę i wywiązywało się ze swojego zadania bardzo dobrze, ponieważ było naprawdę ogromne. Rudolf wielokrotnie proponował, że odkupi mebel, który lepiej pasowałby do jego gabinetu niż do zagraconego mieszkania Gardina, ale dziennikarz nie chciał się zgodzić. Mówił, że to pamiątka rodzinna i że nie sprzeda jej za żadne pieniądze świata.
Prostokątny arkusz leżący na samym wierzchu sterty gazet, wydał się Lestrange’owi znajomy, więc odwrócił go, żeby sprawdzić, co na nim jest. Od razu poznał kreskę Eddy. Jej obrazy budziły sporo kontrowersji, ponieważ rekonstruowała raczej życie wewnętrzne portretowanych osób niż ich faktyczne rysy twarzy, ale chłopak utrwalony na szkicu był niemal jak żywy. Patrzył Rudolfowi prosto w oczy. I wyglądał tak, jakby świat cudzych myśli nie miał przed nim żadnych tajemnic.
– O, znalazłeś portret Remusa. – Teddy wrócił do pokoju z butelką koniaku i pełną paczką papierosów. – Edda go tu zostawiła po ostatnim spotkaniu. Nawet nie wiem, czy jest już skończony.
– Chyba tak. – Rudolf oparł rysunek o wazon z kwiatami i nieco się odsunął, żeby popatrzeć na niego z innej perspektywy. Niestety, brak okularów utrudniał kontemplację. – W każdym razie wygląda na skończony. Jak na Eddę, jest bardzo… naturalny. Żadnych udziwnień. Właściwie to bardzo dziwne…
– Czemu? Upodobania się zmieniają. Może Edda chciała po prostu spróbować czegoś innego?
– Może… – Rudolf nie wyglądał na przekonanego. Przyglądał się rysunkowi dłuższą chwilę, a potem wrócił na kanapę i wygodnie się na niej ułożył. Właściwie o niczym nie myślał, po prostu patrzył w sufit i palił jednego papierosa za drugim. Teddy nie zmuszał go już do rozmowy. Milczenie czasami bardziej pomaga od wielogodzinnego, pustego dialogu.
Dopiero koło pierwszej postanowił wrócić do domu – miał nadzieję, że nie zastanie tam już nikogo obcego. Nie lubił spotkań z Lucjuszem Malfoyem, który, niestety, ostatnimi czasy bardzo się zaprzyjaźnił z Bellą i często przesiadywał w londyńskim mieszkaniu Lestrange’a. Ten człowiek miał w sobie coś, co Rudolfa niebywale irytowało. Do tego stopnia, że za każdym razem musiał się mocno pilnować, żeby mu nie przyłożyć. Pamiętał jego ironiczny uśmieszek, wtedy, w amfiteatrze; poza tym dobrze wiedział, że ten oślizgły dupek ma teraz ogromny wpływ na Rabastana. Malfoy zawsze kojarzył mu się z Krassusem: obrzydliwie bogaty, obrzydliwie uprzejmy i obrzydliwie zorientowany we wszystkich podejrzanych sprawach. Stary Black, który traktował Malfoya jak zło konieczne, nie miał bladego pojęcia, do czego zdolny jest jego zięć i jak daleko sięga jego władza.
– Nie czaj się tak – mruknął Teddy, gdy zauważył, że Rudolf znowu stoi w pobliżu biurka, dopinając płaszcz. – Po prostu go zabierz. Równie dobrze to ty możesz go oddać Eddzie.
Rudolf uśmiechnął się enigmatycznie, ale nie skomentował. Po prostu zwinął rysunek w rulon i skierował się ku drzwiom.
– I pozdrów ode mnie Remusa – dodał Gardin już na korytarzu. – Powiedz mu… – machnął ręką. – A zresztą, nic mu nie mów, po co się ma przejmować. Jest jeszcze cholernie młody.
– W dzisiejszych czasach nikt nie jest młody… – odparł Rudolf. Podał przyjacielowi rękę, którą tamten uścisnął. – Do zobaczenia, stary. Wpadnę jakoś w weekend.
– Dobrze. Ale tym razem to ty stawiasz flaszkę.
Trzasnęły drzwi. Lestrange został sam na zabytkowej, pachnącej kurzem i stęchlizną, klatce schodowej. Zbiegł po schodach i, zamiast się teleportować, ruszył do domu piechotą. Nocne powietrze smakowało tak samo dobrze jak alkohol, a może nawet lepiej – koiło zmysły, pozwalając na chwilę zapomnieć o strachu.
Gdzieś w oddali zabrzmiała skrzypcowa muzyka, ale być może Rudolfowi tylko się wydawało: był zmęczony i sporo tego wieczora wypił. Mimo to przyspieszył kroku, jakby chciał uciec od czegoś, co nieustannie deptało mu po piętach.
*
Już w sieni poczuł zapach papierosowego dymu i usłyszał gwar licznych głosów. Najwidoczniej goście Belli nadal siedzieli w salonie i dyskutowali, niespecjalnie przejmując się zasadami konspiracji. Z głośników płynął jazz. Rudolf odwiesił płaszcz na wieszak i, chcąc nie chcąc, wszedł do pokoju pełnego ludzi, których nie znał nawet z imienia.
Poza Lucjuszem, rzecz jasna.
Malfoy siedział w fotelu i zapisywał coś w notatniku, natomiast Bella, ubrana w sukienkę rodem z lat dwudziestych, zaglądała mu przez ramię, odgarniając co chwila włosy, które wpadały jej do oczu. Wyglądała niesamowicie ponętnie, Rudolf jednak już dawno przestał być o nią zazdrosny. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek był. Od samego początku wiedział, że prędzej czy później ożeni się z Bellą Black, bo była jedyną kobietą, z którą nigdy się nie nudził. Irytowała go, owszem, czasem nawet doprowadzała do szału, ale miała w sobie tyle tajemnic, że nie starczyłoby jednego życia, żeby je wszystkie odkryć. Poza tym zawsze robiła to, na co miała ochotę i nawet nie próbowała się usprawiedliwiać. Jej amoralność była równie fascynująca co intelekt i uroda. Rudolf nie mógł się nadziwić, że ktoś, kto przez niemal okrągłą dobę myśli wyłącznie o sobie, potrafi zgromadzić wokół siebie tylu znajomych. Ale tak właśnie było. Gdziekolwiek pojawiała się Bella, kwitło życie towarzyskie. A ona, niczym królowa z baśni, łaskawie pozwalała się adorować, rozdzielając kary i nagrody według własnego widzimisię.
– O, Rudi, jesteś nareszcie! – Podbiegła do niego i pocałowała go w policzek. Rozmowy nagle umilkły. Lestrange otaksował wzrokiem pomieszczenie i pomyślał, nie bez ironii, że ta prywatka do złudzenia przypomina zebranie jakiejś wywrotowej grupy. Flaszka wódki, razowy chleb na stole, a do tego jakieś druki, kilku nieogolonych frajerów we flanelowych koszulach i tanie papierosy bez filtra. Co najciekawsze, większość obecnych z pewnością pochodziła z arystokratycznych rodzin. Byli przekonani o własnej oryginalności, a tymczasem bezwiednie naśladowali magokomunistów, których tak bardzo nienawidzili. Kopiowali nawet wypracowane w innych realiach wzorce zachowań! Wymuskani panicze zakładali kostiumy rewolucjonistów, chociaż równie dobrze mogli działać jawnie, decydując przy brandy o losach kraju. To było tak absurdalne, że Rudolf o mało nie parsknął śmiechem.
– Salve, konspiratorzy – powiedział z przekąsem, odsuwając od siebie Bellę. – Nie będę wam przeszkadzał, bawcie się dobrze. Zostały jeszcze jakieś kanapki?
– Tam jest talerz, weź sobie. – Wskazała krzesło, które służyło za tymczasowy stolik. – Naprawdę wolisz siedzieć sam? Pogadałbyś z nami chociaż przez chwilę… Luc, powiedz mu coś! – Wydęła wargi jak rozkapryszona dziewczynka.
Malfoy uniósł brwi do góry i popatrzył kpiąco na Rudolfa.
– Och, pan Lestrange z pewnością woli towarzystwo znanych artystów. My, zwyczajni ludzie, nie budzimy jego zainteresowania, bo niestety nie potrafimy godzinami dyskutować o niczym… – Gdy się uśmiechał, uśmiechały się jedynie usta. Oczy pozostawały zimne jak lód. – Czyż nie mam racji?
– Nie będę się spierał z gościem mojej narzeczonej – powiedział Rudolf i udał, że salutuje. – Do zobaczenia, Lucjuszu. Jestem pewien, że będziemy mieli jeszcze wiele okazji do rozmowy.
– Trzymam cię za słowo – odparł Malfoy i wymienił z Bellą znaczące spojrzenie. Rudolf wziął talerz i wyszedł. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, w salonie ponownie wybuchł gwar; wszyscy zaczęli się nawzajem przekrzykiwać. Nie miał zamiaru podsłuchiwać, wiedział, że i tak w końcu dowie się, o co chodzi. Wolał jednak, żeby stało się to jak najpóźniej.
Zamiast do gabinetu, poszedł prosto do kuchni – ze wszystkich pomieszczeń to lubił najbardziej, może dlatego, że panował tu przyjemny rozgardiasz. Zupełnie jak za studenckich czasów. Bella wielokrotnie proponowała, żeby sprowadzić do Londynu skrzaty, które gotowałyby i utrzymywały mieszkanie w czystości, ale jemu wcale się ten pomysł nie podobał. Wystarczyło, że posiadłości Lestrange’ów i Blacków lśniły jak lustro. Kucharza też nie potrzebowali – i tak zwykle jadali w restauracjach, a kanapki potrafiła przygotować nawet Bella, która nie znosiła domowych zajęć.
Bellatrix zresztą w ogóle nie przepadała za mieszkaniem swojego narzeczonego, mówiła, że to jakaś kawalerska melina, a nie dom z prawdziwego zdarzenia. Rzadko się tutaj zjawiała. Czasem tylko, tak jak dzisiaj, organizowała jakieś przyjęcie i ze względów praktycznych zostawała w mieście parę dni, ale generalnie wolała mieszkać na wsi – była stworzona do wysmakowanych, pałacowych wnętrz i ogrodów, które ciągnęły się aż po horyzont. Londyn szybko ją męczył. Lubiła rozrywki i pokusy nocnego życia, ale tylko wtedy, gdy miała pewność, że w każdej chwili może od nich uciec. Po ślubie mieli zająć z Rudolfem jedno ze skrzydeł rodowego pałacu Lestrange’ów.
Było już bardzo późno – zegar w kuchni zawsze wskazywał dziewiątą, więc nie można mu było ufać – gdy znajomi Belli wreszcie zaczęli zbierać się do wyjścia. Rudolf pił właśnie drugą herbatę, poczytując przy tym jakiś znaleziony na parapecie kryminał, który kiedyś w przypływie szaleństwa kupił na dworcu. Powieścidło było marnie napisane, ale fabuła wciągnęła go do tego stopnia, że zupełnie nie zwrócił uwagi ani na głosy w sieni, ani na trzask drzwi wejściowych. Dopiero gdy w kuchni pojawiła się Bella, wrócił do rzeczywistości.
– Poszli? – zapytał. Poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony.
– Tak. – Usiadła mu na kolanach i zdjęła okulary, które nosił do czytania. Jej dłonie były zimne, musiała porządnie zmarznąć. Niestety, nawet dzięki magii nie da się ogrzać ogromnego staroświeckiego mieszkania z wysokimi sufitami i oknami błagającymi o konserwację. Kamienice mają swoje wady. Szczególnie te, które od lat nie widziały remontu.
– Jesteś lodowata – powiedział, bawiąc się włosami Belli. Były miękkie i pachniały ziołami. – Powinnaś natychmiast iść do łóżka.
– Mhm – mruknęła. – Świetny pomysł. Pod warunkiem, że pójdziesz ze mną. Nie zamierzam pozwolić ci spędzić nad książkami kolejnej nocy! To jest nałóg, wiesz? Powinieneś porozmawiać ze specjalistą.
– Koniec świata! Moja własna żona wysyła mnie do psychoterapeuty!
– Prawie żona – poprawiła. – Prawie żona, która zawsze może uciec sprzed ołtarza i pofrunąć na Bali. Niech pan o tym nie zapomina, panie Lestrange! Co to jest? – zainteresowała się nagle. Wyciągnęła rękę w kierunku zwiniętego w rulon rysunku leżącego na sąsiednim krześle, ale nie zdołała go dosięgnąć. Rudolf trzymał ją mocno i uniemożliwiał manewry ruchowe.
– Szkic. Znajoma zostawiła, muszę jej oddać. Nic ciekawego.
– Znajoma powiadasz… – Bella zmarszczyła brwi. – A ładna?
– Nieziemsko!
– W takim razie koniecznie ją do nas przyprowadź. Już dawno obiecałeś, że znajdziesz kogoś, kto mnie namaluje. Równie dobrze może to być twoja własna kochanka.
– Bardzo mi przykro – roześmiał się – ale nie mam kochanki. Jak będę miał, to nie omieszkam cię zawiadomić. Zrobić ci herbaty czy idziesz pod prysznic? Bo nie wiem, czy obowiązuje mnie już zakaz czytania, czy mogę liczyć na małą dyspensę…
Wstała i przeciągnęła się, wplątując palce we włosy.
– Dyspensa. Wezmę prysznic. Tylko uważaj, bo jeżeli nie zobaczę cię w łóżku za dziesięć minut, to… – pogroziła mu palcem.
– Avada Kedavra – powiedział domyślnie i podniósł ręce do góry. – Dobra, czuję się ostrzeżony. Pogadam z Horacym, a potem zaraz do ciebie przyjdę.
Nie odpowiedziała, była już na korytarzu. Po chwili, nucąc coś pod nosem, zniknęła w łazience, a Rudolf usłyszał pisk bojlera i szum odkręcanej wody.
Był przekonany, że wiersze zostały w gabinecie, więc poszedł tam, żeby zabrać książkę i chwilę ją poprzeglądać. Niestety, tym razem pamięć całkowicie go zawiodła. Nie dostrzegł znajomej brązowej okładki ani na stole, ani na półce – ktoś musiał ją przełożyć, a tym kimś był zapewne sam Rudolf, który ostatnio bardzo często zaglądał do Horacego. Co ja z nim mogłem zrobić? – zastanawiał się, krążąc po pokoju i zaglądając w przeróżne zakamarki. Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.
– Bella? – krzyknął w końcu. – Nie widziałaś przypadkiem mojego Horacego? No wiesz, taki mały, brązowy tomik. Nigdzie nie mogę go znaleźć.
Szum wody ucichł na chwilę.
– Leżał w salonie na kanapie. Przełożyłam na biurko, żeby go nikt nie zachlapał herbatą. Kiedyś zgubisz własną głowę, wiesz o tym?
– Taak – zgodził się bez oporu. – Dzięki.
Ale Horacego na biurku nie było. Rudolf znalazł wiele ciekawych rzeczy, między innymi stare wydanie „Zbrodni i kary” Dostojewskiego, które dawno temu spisał na straty, ale brązowego tomiku nie mógł wypatrzyć. Otworzył więc szufladę, sądząc, że może Bella odruchowo wrzuciła książkę właśnie tam. Rzeczywiście, pod stertą papierów zamajaczyła brązowa okładka – uśmiechnął się do siebie i wyjął ją stamtąd. Dopiero gdy otworzył tomik i zamiast równo zadrukowanych stron zobaczył odręczne, nieznane mu pismo, zrozumiał swoją pomyłkę. To nie był Horacy, tylko czyjeś zapiski! Nie miał pojęcia, co mogły robić w jego własnym biurku.
– Noc Długich Różdżek… – przeczytał kilkakrotnie podkreślony nagłówek. – Co to jest, do diabła, tytuł jakiejś sztuki?
Kolejne kartki pełne były cyfr i skrótów, których zupełnie nie pojmował. Wyglądało to albo na dziecięcą zabawe, albo na jakiś szyfr. Wyrazy urywały się w połowie, zdania nie miały najmniejszego sensu, a liczby nie prowadziły do żadnych logicznych wyników… Rudolf już chciał z powrotem odłożyć notes do szuflady, wychodząc z założenia, że to po prostu kolejny dowcip jego przyszłej małżonki, ale w tym momencie w oczy rzuciło mu się znajome nazwisko. A raczej jego dość egzotyczny anagram.
Dingar…
Wspomnienia zawirowały przed oczami jak szkiełka kalejdoskopu.
„– Zwariowałeś? To brzmi jak nazwa jakiejś afrykańskiej rzeki! Już lepiej podpisz się imieniem i nazwiskiem, i tak wszyscy się domyślą, że to o ciebie chodzi. Teddy, masz tak charakterystyczny styl, że chyba tylko analfabeta nie pokapowałby się po pierwszym akapicie, że to twój artykuł! Daj sobie spokój z anagramami. Jak napiszesz pornola, to wtedy dopiero zaczniemy się zastanawiać nad jakimś chwytliwym pseudonimem dla ciebie. Na przykład… Różowy Torreador. Podoba ci się?
– Na Merlina, Rudi, z tobą nie da się rozmawiać na trzeźwo!
– Wiem. Dlatego jestem takim dobrym prawnikiem.”
To musiał być przypadek, przecież Gardin nigdy nie użył pseudonimu, o którym kiedyś rozmawiali! Oczywiście każdy mógł wpaść na to, żeby poprzestawiać sylaby tworzące nazwisko dziennikarza, ale po co, u licha, miałby to robić? Taki szyfr byłby bardzo prymitywny, łatwy do odgadnięcia – przynajmniej dla kogoś, kto zna kontekst i potrafi korzystać ze swoich szarych komórek.
Absurd absurdem, nie dało się jednak ukryć, że słowo Dingar – pisane wielką literą – figurowało na jednej ze stron tajemniczego notesu, a tuż obok ktoś czerwonym długopisem postawił wykrzyknik. Rudolf usiadł przy biurku i zapalił lampę. Kosmiczne znaczki, które z początku wydawały mu się jakimś idiotycznym bełkotem z każdą minutą stawały się coraz bardziej sensowne. Lestrange sam już nie wiedział, czy to, co widzi jest faktem, czy jego prywatną nadinterpretacją, ale mimo to czuł, że ogarnia go panika.
– Jasna cholera… – szepnął do siebie, gdy wyłuskał skrót oznaczający datę. Najbliższa sobota. Ktokolwiek to był, zamierzał przeprowadzić akcję w jedną noc, Noc Długich Różdżek. Swoją drogą – urocza nazwa, taka… historyczna. Oby tylko Bella nie miała z tym wszystkim nic wspólnego!
Przypomniał sobie złośliwy uśmiech Malfoya i jego spojrzenie, które nie wyrażało niczego prócz pogardy. O tak, tego człowieka bez trudu można było wyobrazić sobie w mundurze SS – miał nawet wybitnie nordycki typ urody. Ale czy to przypadkiem nie była przesada? Te podejrzenia? Riddle nie miał chyba jeszcze aż takiego poparcia, żeby próbować jawnego przewrotu; brakowało mu doświadczenia i wyszkolonej kadry. Wystarczyło tylko spojrzeć na znajomych Belli – kompletnie nie znali się na walce, potrafili tylko gadać o głupotach, udając głosicieli nowego porządku…
Ale mógł się przecież mylić także i w tej kwestii.
Na korytarzu zgasło światło. Bella skończyła się kąpać i poszła do sypialni, nie zaglądając do salonu, w którym siedział Rudolf. Ucieszył się z tego powodu, bo potrzebował paru minut, żeby doprowadzić się do porządku. Powtarzał sobie, że ma całe trzy dni na podjęcie decyzji, a w tym czasie wiele się może wydarzyć, zmienić. Zresztą notes nie był jeszcze żadnym dowodem, nawet jeżeli należał do Lucjusza Malfoya (domyślił się tego bardzo szybko) i zawierał zaszyfrowane, niepokojące informacje.
Stało się, pomyślał niechętnie i wrzucił zeszyt z powrotem do szuflady. Teraz już naprawdę będę się musiał zdeklarować. Najsensowniej byłoby spakować walizki i wyjechać jak najdalej stąd…
Wiedział jednak, że nie zdoła uciec.
Poza tym nie mógł przecież zostawić Belli, która tym razem na pewno nie zgodziłaby się na emigrację.
– Rudi! Co ty tam jeszcze robisz? Obiecałeś, że zaraz przyjdziesz! – W tej samej chwili usłyszał jej głos i uśmiechnął się mimowolnie.
No właśnie, nie mógł. Ona tylko pozornie była taka silna i niezależna – tak naprawdę nieustannie potrzebowała wsparcia, chociaż za nic by się do tego nie przyznała.
– Idę – powiedział bardziej do siebie, niż do Belli, a potem opuścił salon.
*
Hogwart
Chciał go wyminąć bez słowa, ale Ślizgon zastąpił mu drogę. Wyglądał na zdeterminowanego.
– Wkurwiasz mnie. Niemożebnie – oświadczył bez ogródek. – Zachowujesz się jak obrażona panienka! Może mam ci kupić czekoladki w ramach przeprosin, co? Albo jakieś zielsko?
– Odwal się – warknął Lupin i spróbował przecisnąć się między Danielem a ścianą. Bez skutku. Ślizgon nie chciał ustąpić, a nie należał do słabeuszy, więc wdawanie się z nim w bójkę nie było najlepszym pomysłem. Szczególnie, że Remus nie odpracował jeszcze szlabanu za ostatnie wagary i nie chciał się pakować w kolejne tarapaty. – Po prostu zejdź mi z oczu, O’Neil. Nie mam ochoty na pogawędki!
– Cóż, będziesz musiał jednak wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu, bo mam do ciebie ważną sprawę. I nie odpuszczę.
– A co, jeszcze się nie naćpałeś? – To był cios poniżej pasa, ale Remus nie zamierzał się tym przejmować. – Po prochach nie jesteś taki chętny do działania…
Danny zagryzł wargi. Wyglądał koszmarnie, był blady i wymięty, nie zmieniało to jednak faktu, że z całą pewnością nie zaaplikował sobie tego dnia żadnych dopalaczy. Pogarda brzmiąca w głosie Lupina mocno go zabolała, chociaż dobrze wiedział, że Gryfon po prostu próbuje się zemścić.
– Daj sobie spokój, i tak mnie nie sprowokujesz – powiedział powoli. – Prochy nie mają tu nic do rzeczy. Chodzi o…
– Mam w dupie, o co ci chodzi, Dan! – Tym razem Remus nie bawił się w delikatność, nie myślał o konsekwencjach. Brutalnie odepchnął przeciwnika, który nawet nie próbował się bronić. Lupin sądził, że Danny jakoś zareaguje – nie był przecież od niego słabszy fizycznie, oczywiście o ile nie znajdował się akurat „pod wpływem” – ale nic takiego się nie wydarzyło. Ślizgon zacisnął tylko dłonie w pięści i zmarszczył brwi.
– A propos nałogów – zauważył z pozornym spokojem. – Powinieneś chyba porozmawiać z kimś na temat wybuchów agresji… To się robi coraz bardziej męczące. Może u Munga mogliby ci jakoś pomóc?
Remus nie odpowiedział. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku schodów.
– Bo wiesz – ciągnął Ślizgon – jak będziesz ciągle prowokował bójki, to w końcu Zielone Koszule się tobą zainteresują i może nawet zaproponują ci angaż…
Nie zwalniaj kroku. Nie zatrzymuj się. Nie reaguj.
– No co, Lupin, nie odpowiada ci rola czarnego charakteru? Zastanów się jeszcze. To może być opłacalne. Riddle stracił wprawdzie kontrolę nad Azkabanem, ale i tak nieźle sobie radzi. Mówią nawet, że…
– Co? – Remus zatrzymał się nagle. – Jak to stracił kontrolę nad Azkabanem?
Danny wzruszył ramionami.
– Przed chwilą twierdziłeś, że w ogóle cię to nie obchodzi.
Lupin zaklął i błyskawicznie zawrócił. Danny naprawdę zaczynał doprowadzać go do szału. Skąd on wiedział takie rzeczy? Przecież to była cholernie ważna informacja! Wszyscy obawiali się, że dementorzy oficjalnie staną po stronie Voldemorta – w końcu i tak sprzyjali mu od wielu miesięcy – a tymczasem stało się zupełnie inaczej. Czyżby mieli dosyć tajnej komórki policyjnej, która gnieździła się w Azkabanie? Tom Riddle aż tak zalazł im za skórę? Byli z natury anarchistami i niechętnie godzili się na jakikolwiek nadzór, ale Remus nie mógł uwierzyć, że tak po prostu zrezygnowali ze współpracy ze śmierciożercami, dzięki którym wiodło im się ostatnio tak doskonale.
– Ano właśnie – mruknął Danny, gdy Remus podzielił się z nim swoimi wątpliwościami. Obyło się na szczęście bez mordobicia. Zawarli chwilowy rozejm i przenieśli się z korytarza na jeden z balkonów – poranek był chłodny i rześki, a górskie powietrze doskonale studziło rozgorączkowane umysły. – Coś tu nie gra. Ja myślę, że to po prostu część planu Riddle’a. Uśpić niepokój, a potem dowalić z najmniej spodziewanej strony…
– Nowe więzienie to pewniak?
– Pewniak. Areszt pod kwaterą główną przestał im wystarczać, więc znaleźli lepsze miejsce. Podobno nazywają je Twierdzą… Musimy o tym jak najszybciej napisać!
Remus pokiwał głową.
– Nie podoba mi się to wszystko – powiedział cicho. – Żadna organizacja nie powinna mieć swojego prywatnego więzienia. Przecież to z daleka śmierdzi totalitaryzmem!
– Cuchnie, że hej! Wiesz co – Danny zawahał się nieco – chyba jednak trzeba pogadać z Rudolfem. On będzie wiedział najlepiej, o co tu chodzi.
Lupin zmierzył Ślizgona nieprzychylnym spojrzeniem i wyjął mu z ręki na wpół wypalonego papierosa. Zaciągnął się chyba tylko po to, żeby zyskać na czasie.
– O, zmieniłeś zdanie? – zapytał z ironią. – To interesujące. Bo myślałem, że jestem paranoikiem i cierpię na przewidzenia.
– Przestań – żachnął się Dan. – Przecież już cię przeprosiłem za tamto. Byłem nie w formie… delikatnie mówiąc. Chociaż dalej nie wierzę w tego Gadamera, bo to kompletnie nie trzyma się kupy.
– A czy ja mówię, że się trzyma? Też nic z tego wszystkiego nie rozumiem! Reg usiłował się skontaktować z Rudolfem, ale nie wyszło, dwustronne lustra to jakiś szajs. Brak odbioru. Mam nadzieję, że dzisiaj się wszystkiego dowiem, bo jeszcze przed tą całą aferą umówiłem się z Lestrangem w Hogsmeade. Ciekawe, czy przyjdzie…
– Oby. Nawet moje źródła informacji nie są wszechwiedzące, a nie możemy przecież spartaczyć pierwszego numeru… Kurde – O’Neil pstryknął palcami – poszedłbym z tobą na to spotkanie, ale…
– No jasne. – Remus skrzywił się lekko. – Nieczyste machlojki. Wiesz, że przeginasz, prawda?
Tamten tylko prychnął. Udawał, że kompletnie nic go nie rusza, i że jest jakimś cholernym życiowym outsiderem, ale w gruncie rzeczy doskonale zdawał sobie sprawę, w co się pakuje. To nie był bunt nastolatka, tylko świadome dążenie do autodestrukcji. Danny nie szukał przygód – od urodzenia miał ich pod dostatkiem – on uciekał w świat narkotykowych odurzeń i alkoholicznych wizji po to, żeby wreszcie odnaleźć spokój. Tacy jak on zwykle nie dożywali trzydziestki. A czasem umierali dużo, dużo szybciej.
Wiem, odpowiedział Remusowi w myślach. Natomiast głośno, udając nonszalancję, oświadczył:
– Nie pierdziel głupot! Zresztą, taki z ciebie moralista jak ze mnie ojczulek zakonny. Powiedz lepiej, gdzie się z Rudolfem umówiliście, bo wietrzę podpuchę. Przecież ten facet jest zdolny do wszystkiego!
– Piernikowa Aleja, pub jakiegoś Grindberga. Mówi ci to coś? – zapytał Remus.
Danny zastygł na chwilę, a potem parsknął śmiechem.
– Ja pierdzielę, ale cię wkopał! Spędzisz upojne popołudnie w Dzielnicy Wędrujących Knajp! Nie patrz tak na mnie – machnął ręką – i tak ci nic nie powiem. Nie chcę psuć niespodzianki.
Na nic się zdały prośby i groźby, Ślizgon faktycznie nie puścił pary z ust, chociaż Remus wielokrotnie próbował namówić go do zwierzeń. Siedzieli na balkonie aż do obiadu, omawiając sytuację polityczną (nie doszli, rzecz jasna, do żadnych sensownych wniosków) i projekt nowego numeru „Enigmy”. Potem zaś, w jak najlepszej zgodzie, udali się na obiad. Wyjście do Hogsmeade zapowiedziano dopiero na piętnastą trzydzieści.
*
Londyn
Rudolf od co najmniej dziesięciu minut bawił się proszkiem Fiuu – przesypywał go z ręki do ręki, aż w końcu pobrudził na zielono rękawy koszuli. Już dawno powinien fiuknąć się do Hogsmeade, oczywiście o ile chciał zdążyć na spotkanie z Remusem. Do siedemnastej brakowało zaledwie pięciu minut. Mimo to Lestrange nadal nie ruszał się z miejsca; wyglądał jak spetryfikowany. Upływały kolejne minuty, a on ciągle nie mógł podjąć decyzji, bo dobrze wiedział, że cokolwiek zrobi, gorzko tego pożałuje. Nie istniało ani jedno właściwie rozwiązanie, wszystkie ścieżki labiryntu prowadziły prosto do jaskini Minotaura.
To było irytujące. Nawet bardzo.
– A, cholera z tym wszystkim! – mruknął w końcu i otrzepał dłonie z zielonego proszku. Kopnął krzesło, które stało w pobliżu, a potem w biegu chwycił płaszcz i wypadł na ulicę, nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi. Każda aktywność, nawet kompletnie bezsensowna, była lepsza od idiotycznego bezruchu i walki z myślami.
Bella wyszła przed południem, twierdząc, że umówiła się z Cissy Malfoy na wędrówkę po butikach. Rudolf starał się nie myśleć o tym, co jego narzeczona zamierza robić naprawdę, ale mimo szczerych chęci nie był w stanie skupić uwagi na tłumaczonym właśnie tekście Lukiana. Złe przeczucia ciągle wracały. W końcu podarł tłumaczenie na kawałki – i tak było wyjątkowo kiepskie – i poszedł do salonu sprawdzić, czy w szufladzie nadal leży tajemniczy notatnik. Tak jak sądził – nigdzie go nie było. Za to nieoczekiwanie odnalazł się Horacy: leżał na podłodze za biurkiem, pewnie któryś z gości przypadkowo go strącił.
Z zamyślenia ocknął się w połowie drogi do domu Gardina, gdy o mało nie wpadł pod samochód – taksówkarz pogroził mu pięścią, rzucił w jego kierunku wiązankę wulgaryzmów i odjechał z piskiem opon. Rudolf przystanął na chwilę, żeby złapać oddech, pod szyldem reklamującym jakąś świeżo otwartą restaurację. Czuł się tak, jakby przesadził z absyntem, a tymczasem był koszmarnie trzeźwy i nieustannie przeklinał głupią donkiszoterię, przez którą, jak mniemał, prędzej czy później skończy w pudle albo w płytkim, naprędce wykopanym grobie.
Okna Gardina płonęły jasnym światłem, mimo że na zewnątrz nadal było całkiem jasno. Rudolf doskonale orientował się w rozkładzie mieszkania, znał też zwyczaje swojego przyjaciela, więc domyślił się, że dziennikarz – o ile jest sam – siedzi najprawdopodobniej w kuchni nad jakimś grubym tomiszczem i podjada suchy chleb posypany solą. Pewnie pije też herbatę, a w całym pomieszczeniu pachnie rumem, którego nie omieszkał do niej dolać. Właściwie najrozsądniej byłoby wejść do środka. Zapowiedział przecież, że pojawi się w weekend, więc Teddy’ego wcale nie zaskoczyłaby jego wizyta. Ale zamiast posłuchać rozsądku, Rudolf zatrzymał się tuż obok kontenera na śmieci, który – otoczony ze wszystkich stron ceglanym murkiem – tulił się do boku przeciwległej kamienicy.
Miał stąd doskonały widok, a przy okazji niezłą osłonę przed ciekawskimi spojrzeniami. Usiadł więc na krawężniku i zacząć przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu papierosów, bez których od kilku miesięcy nie potrafił się obyć. Zresztą nie tylko on. Ostatnimi czasy ludzie nie dość, że o wiele więcej pili, to jeszcze puszczali z dymem ciężko zarobione pieniądze, nie przejmując się własnym zdrowiem. Po co zawracać sobie głowę rakiem płuc, skoro w każdej chwili może wybuchnąć wojna…? Mało kto mówił o tym głośno, ale nerwową atmosferę wyczuwało się niejako podskórnie.
Rudolf szybko stracił poczucie czasu, bo wybiegł z domu w takim pośpiechu, że zapomniał zegarka. Myślał o Remusie i o tym, że cholernie chciałby się w tej chwili znaleźć w knajpie Grindberga, daleko, daleko od ulicy Morgany Le Fay, która zamykała od północy magiczną dzielnicę Londynu. Nie miał pojęcia, dlaczego zrezygnował ze spotkania i przyszedł właśnie tutaj. Mógł przecież opacznie zrozumieć notatkę Malfoya, ba, mogło mu się tylko wydawać, że znalazł w szufladzie jakiś notes! Wypili z Gardinem dwie flaszki, a człowiek czasem nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest pijany. Mimo to siedział teraz jak idiota pod śmietnikiem i, zamiast wprosić się do przyjaciela na śledzia i pogawędkę, brudził piekielnie drogi płaszcz, coraz bardziej się przy tym denerwując. To nie miało żadnego sensu!
Bo przecież Rudolf Lestrange nigdy nie traci panowania nad sobą i nie wplątuje się w coś, z czego nie da rady się w razie potrzeby wyplątać!
Szkoda tylko, że ostatnio często zapomina o tej zasadzie i pozwala sobie na głupie wyskoki…
Pokręcił głową, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, co się z nim działo, a potem wdeptał papierosa w chodnik. Zaczęło się ściemniać. Jakaś kobieta wyszła z kamienicy i, ciągnąc na smyczy grubego jamnika, ruszyła w kierunku pobliskiego placu. Okna pojaśniały; coraz więcej osób zapalało światło w mieszkaniach, uliczne latarnie nadal pozostawały jednak ciemne i martwe. Lefaje, jak powszechnie nazywano tę część magicznego Londynu, nie należały do najbezpieczniejszych miejsc, chociaż zupełnie nie przypominały osławionego Nokturnu. To była po prostu bardzo zaniedbana dzielnica, pełna odrapanych domów, smutnych betonowych placów i śmieci na chodnikach. Mieszkający tu ludzie nie zarabiali zbyt wiele, nie byli jednak na tyle zdeterminowani, by szukać szczęścia w niemagicznym Londynie – większość z nich parała się drobnym handlem lub pracowała na czarno w na pół legalnych warzelniach. A gdy sytuacja materialna stawała się naprawdę dramatyczna, wielu młodych mieszkańców dzielnicy zamieniało się w tak zwanych „różdżkarzy”, którzy bez skrupułów „acciowali” w zaułkach cudze portfele.
Rudolf lubił Lefaje, bo wydawały mu się całkiem innym światem, rządzącym się odmiennymi prawami, ale nie mógłby tu żyć tak jak Gardin – był na to zbyt wygodny i za bardzo przyzwyczajony do luksusu. Czasami jednak bawił się w obserwatora, umyślnie igrając z losem i cierpliwością „różdżkarzy”. Gdyby Bella wiedziała, gdzie i z kim jej przyszły małżonek włóczy się po pracy, prawdopodobnie zrobiłaby mu dziką awanturę albo, co bardziej prawdopodobne, popukałaby się znacząco w czoło.
Zarzucam śmierciożercom głupią maskaradę, a sam wcale nie jestem lepszy, myślał, obserwując kota, który dobierał się właśnie do jakichś resztek, zostawionych przez kogoś przy śmietniku. Bawię się w mecenasa bohemy, piję bimber z podejrzanymi typami z przedmieścia, a wieczorami tłumaczę łacińskie teksty. W dodatku mam zadatki na masochistę. To się chyba faktycznie kwalifikuje na oddział specjalny u Munga!
Uśmiechnął się do siebie w półmroku, bo tak naprawdę wcale nie czuł się winien; już dawno odpuścił sobie wszystkie dekadenckie grzeszki i słabostki. Miał tylko jedno życie i zamierzał je wykorzystać do granic możliwości… Nie, nie do granic – chciał wyjść daleko poza granice! Nawet, jeżeli wiązałoby się to z…
Przypomniał sobie noc w pracowni ojca Remusa i tę straszną, rozdzierającą rozpacz, której nie potrafił przytłumić nawet bimber O’Neila. Obiecał sobie wtedy, że już nigdy nie dopuści, żeby zawładnęły nim takie emocje.
I to był jedyny sensowny pomysł, na jaki ostatnio wpadłem, pomyślał. Trzeba się stąd jak najszybciej ewakuować! Rozejrzał się dookoła, jakby zobaczył Lefaje po raz pierwszy – kamienice wyglądały bardzo groźnie, zlawszy się kolorystycznie z ołowiem nieba. Jedna z latarni migotała przez chwilę, skwiercząc przy tym jak ćma, która podleciała zbyt blisko świecy, potem zaś zgasła na dobre. Rudolf postanowił zapalić jeszcze jednego papierosa i teleportować się do domu. Gdy doszedł do wniosku, że Bella pewnie już dawno wróciła z zakupów i czeka na niego z kolacją, od razu poczuł się lepiej.
Wtedy rozległ się głośny trzask i w pobliżu kamienicy pojawiło się pięć zakapturzonych postaci. Lestrange znieruchomiał. Zamyślił się tak bardzo, że zupełnie zapomniał, po co właściwie tu przyszedł i jakie obawy męczyły go przez kilka ostatnich dni – nagła teleportacja mocno go zaskoczyła. Był jednak na tyle przewidujący, że natychmiast zgasił papierosa i zrobił parę kroków w tył, żeby nieoczekiwani przybysze go nie zauważyli. Kimkolwiek byli, nie istniał żaden racjonalny powód, by wchodzić im w paradę.
Szczególnie, że mieli przewagę liczebną i różdżki w dłoniach.
– To tu? – zapytał jeden z przybyłych, nie ściszając nawet głosu. – Tfu, co za rudera! Śmierdzi szczynami, że aż się rzygać chce… Jak ten facet może tu mieszkać?
– Oni nie mają zbyt dużych wymagań, Waldi. – Ten głos z pewnością należał do kobiety. – Chodźcie! Tracimy czas.
– Chwila! A ilu ich tam jest?
– Trzech. Nie powinno być problemów.
Znowu trzasnęło i kolejna osoba stanęła na ulicy Morgany Le Fay.
– Przepraszam, Luc – powiedziała, ale w jej głosie wcale nie było skruchy. – To przez twoją żonę, zaciągnęła mnie do perfumerii.
– Potem porozmawiamy – syknął najwyższy z mężczyzn. – Do roboty!
Wbiegli do kamienicy. Nie użyli bariery antydźwiękowej: albo czuli się bardzo pewnie, albo adrenalina doszczętnie odebrała im rozum. W każdym razie Rudolf, ukryty za kontenerem, nawet z tej odległości doskonale słyszał ich ciężkie kroki na schodach, a chwilę później trzask wyważanych drzwi. Hałas zaalarmował również mieszkańców innych domów – w oknach pojawiło się wiele głów. Ci ostrożniejsi lub bardziej doświadczeni przez los, ukrywali się za zasłonami, byli jednak i tacy, szczególnie starsze kobiety, którzy zupełnie jawnie chylali się przez okna, żeby sprawdzić, co też się dzieje. Mieszkańcy Lefajów nie wiedzieli jeszcze, czym jest prawdziwy strach. Nie gasili świateł, nie wstrzymywali oddechu po każdym dzwonku do drzwi i nie modlili się o to, by śmierciożercy poszli do sąsiedniego mieszkania, a ich zostawili w spokoju. Na razie byli po prostu ciekawi. Każda awantura urozmaicała monotonię ich życia.
Okna Gardina zapłonęły zielonym światłem, a Rudolf poczuł nagle, że robi mu się gorąco. Widział wszystko jakby w zwolnionym tempie, właściwie czuł się bardziej jak widz w kinie niż świadek rzeczywistego dramatu. Usłyszał znajomy szum adrenaliny; puls przyspieszył, krew uderzyła do głowy, ciało sprężyło się jak do skoku. Uwielbiał ten stan, wielokrotnie popełniał przeróżne szaleństwa, z graniem w rosyjską ruletkę włącznie, byleby tylko go osiągnąć. Gdy usłyszał głos Belli, która teraz zapewne rzucała Niewybaczalnymi w mieszkaniu Teddy’ego, przemknęło mu przez myśl, że świat właściwie powinien zacząć się walić. Ale nie zaczął. Niebo było dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej, nawet nie drgnęło. A ziemia wcale nie uciekała spod stóp.
– Nie ruszaj się, Lestrange. – Nie poczuł strachu, różdżka przyłożona do gardła wcale go nie zdziwiła. – Bez żadnych sztuczek!
– Wiedziałeś, że przyjdę. Od początku wiedziałeś.
Malfoy, który pojawił się znikąd, nie opuszczał różdżki.
– Chyba mnie przeceniasz – odparł sucho. – Nie jestem telepatą. Za to mam propozycję nie do odrzucenia.
W mieszkaniu nadal błyskały zaklęcia. Jedno z nich uderzyło w szybę, która wypadła z framugi i runęła w dół, na chodnik, tłukąc się na kawałki.
Teddy nie był sam, pewnie Bernard wpadł do niego na partyjkę szachów. A może Edda? Scypion? Ktoś inny z redakcji…?
– A widzisz, wiedziałem, że będziemy mieli jeszcze wiele okazji do rozmowy. – Rudolf odchylił głowę. – Aczkolwiek nie ukrywam, że lepiej mi się mówi, gdy nikt nie usiłuje przebić mi krtani.
– To na wszelki wypadek – wyjaśnił Malfoy. – A wracając do mojej propozycji…
– Chcesz iść ze mną na piwo i poobrzucać błotem współczesną poezję? – wszedł mu w słowo.
Tamten parsknął cicho i błyskawicznie odsunął się od Lestrange’a, wskazując różdżką wejście do kamienicy.
– Coś w tym rodzaju.
cdn
W następnym odcinku poznamy dogłębnie Dzielnicę Wędrujących Knajp, porozmawiamy o Raskolnikowie i poprzyglądamy się z bliska rozmaitym ludzkim namiętnościom.
A potem zrobi się bardzo, ale to bardzo gorąco.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Czw 13:30, 20 Sie 2009, w całości zmieniany 12 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Kira
kryształkowa dama
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z <lol>andii ;)
|
Wysłany: Pon 19:39, 09 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
Rudolf!!!
Aj, carramba! Nie dość, że było go tyle, ile powinno być, to jeszcze sam w sobie był dokładnie taki, jaki powinien być! Bardzo mi się podoba, że opisałaś akcję w dużym stopniu z jego punktu widzenia, bo ukazujesz nam w ten sposób całkiem inne jego oblicze i przez to znacznie pogłębiasz jego charakterystykę, i... nie sądziłam, że kiedykolwiek będę to mogła stwierdzić z czystym sumieniem, ale - zaczynam się powoli z nim utożsamiać A za te jego zainteresowania i wiedzę na temat starożytności to Cię chyba OZŁOCĘ, kobieto - nawet sobie nie wyobrażasz jaką mam radochę kiedy wyławiam z Twojego tekstu wszelkich Horacych, Krassusów i Lukianów! Arcycacane to jest ^^ Ach, i oczywiście nawiązania do historii... Noc Długich Różdżek. Kurdeee, czekam!
Bella... aż mi trudno uwierzyć że są z Rudim tak, hm, normalną parą. Cóż, może ona faktycznie nie od zawsze była taka psychiczna, jakkolwiek trudno mi w to uwierzyć? Ale nawet jeśli nie od zawsze, to w każdym bądź razie jej fascynacja Ciemną Stroną Mocy już się, jak widać, zaczyna.
No i kontrast Rudolf - Lucjusz. Nigdy nie patrzyłam na ich relacje w ten sposób, ale jakby nad tym pomysleć, to jest to bardzo prawdopodobne. I bardzo ciekawe. Jak rozumiem, w następnym odcinku uraczysz nas porządna porcją obu tych panów i po prostu nie mogę się tego doczekać
Krótko rzecz ujmując - kłaniam się w pas. Za to, co powyżej, za mieszkanie Teddy'ego Gardina i za rysunek Remusa. I za to, że Bellatrix nie dostała go w swoje łapy XD
*zamiata kapeluszem podłogę*
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zaheel
wilkołak alfa, spijacz Leśnej Mgiełki
Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 2478
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Nibyladii
|
Wysłany: Wto 3:18, 17 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
Uwielbiam Rudolfa^^ Szczególnie w tej pierwszej rozmowie, gdzie jest właśnie, taki jakim się kreuje - niby nie przejmuje się, niby prawie nie ma uczyć, ale jednak gdzieś tam jakieś ziareno zostało.
Cytat: | – Porozmawiaj z nią. – Teddy z ulgą zapalił papierosa. – Przecież nie masz z tym problemów, prawda? Żyjesz z gadania. Po prostu zapytaj, o co chodzi i tyle.
– Nie. Bo jak zapytam, to jeszcze mi odpowie, a wtedy będę musiał jakoś zareagować.
– To absurd!
– Wiem. Dlatego staram się o nic nie pytać |
A za to przyznam Ci chyba medal Szefowo Jest takie prawdziwe, tylko, że rzadko werbalizowane. Rudolf woli pozostać w swoim świecie bohemy, zamiast zmierzyć się z problemem. Kiedy pierwszy raz sobie go wyobaziła, byłoby to nie do pomyślenia, ale teraz jak najbardziej do niego pasuje. Takie granie na zwłokę. Jego relace z Bellą są takie nie inne, ciepłe. Każde na swój sposób próbuje się opiekować drugim, przynajmniej mam takie wrażenie.
A lucjusz... cóż mogę powiedzieć - jest nie mojszy, ale postaram się nie zrażać, poczekać na rozwój wypadków i wtedy jednoznacznie ocenić
Gratuluję Szefowo, świetny odcinek
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Wto 14:03, 17 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
Dzięki za dobre słowo!
Kiruś, a propos tych łacińsko_literackich wtrętów - pilnuj mnie, jeśli możesz, bo masz większą wiedzę na ten temat! Ja wprawdzie kanon podstawowy przeczytałam, egzamin z antycznej zdałam, ale mimo wszystko nadal w tej materii raczkuję. Więc jakbym się gdzieś potknęła, popełniła głupi błąd rzeczowy, to od razu daj znać!
Malfoya, Zah, aż się boję rozwijać, bo przychodzą mi do głowy same karkołomne pomysły... Ale na pewno jeszcze się pojawi, albowiem CHCE się pojawić, a ja nie mam na to większego wpływu.
Następny odcinek odrobinę mnie przeraża - jeszcze się nie zdecydowałam, czy wsadzić tam jedną scenę, czy sobie darować. Grrr. Od tej sceny dużo kurde zależy koncepcyjnie, problem w tym, że koncepcja w trakcie pisania zdążyła mi się z lekka przekształcić.
Magisterka, to zuo. Nie mam przez nią czasu pisać fanfika
|
|
Powrót do góry |
|
|
Angua
wilczek kremowy
Dołączył: 21 Maj 2008
Posty: 46
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Poznań
|
Wysłany: Wto 22:29, 24 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
Czyżby Rudolf zaczynał się angażować? Chociaż on w zasadzie nic nie zrobił, nie ostrzegł Gardina. Chyba tak naprawdę miał go gdzieś, albo po prostu się bał.
Podoba mi się Lefaje - kojarzy mi się to z naszymi blokowisami, jest takie swojskie. Bardzo dobry pomysł z "różdżkarzami".
I Bella świetnie napisana. Niesympatyczna, ale ineteresująca. Ma w sobie cos więcej niż tylko pokłady fanatyzmu i szaleństwa.
Czekam z niecierpliwością na wieczór w Wędrujących Knajpach.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Czw 15:30, 02 Kwi 2009 Temat postu: |
|
|
Tak. Znowu Muszę To Zrobić.
Z racji lunatycznego maratonu literackiego i pracy nad niekończącym się rozdziałem magisterki, zapowiadam opóźnienie w dostawie nowego raskolnikowskiego odcinka. O co najmniej dwa tygodnie, jeśli nie więcej. Bardzo mi przykro, ale zwyczajnie i po ludzku nie dam rady się z tym wszystkim wyrobić na czas.
... w każdym razie na pewno jeszcze w kwietniu nowa porcja będzie gotowa.
I mam nadzieję, że prędzej niż później.
Hek
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kira
kryształkowa dama
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z <lol>andii ;)
|
Wysłany: Pią 20:42, 30 Kwi 2010 Temat postu: |
|
|
No proszę, tak tu sobie weszłam w ramach wspomnień i co widzę? Ostatni post zamieszczony w temacie ponad rok temu! Matko, jak ten czas leci o_O Hekaaaatku, czy Ty zamierzasz kiedyś dokończyć tego fanfika?! Fantastyczny z niego tekst i szkoda żeby został taki niedokończony, no ale wena nie wybiera, wiem ^^ Pytam z czystej ciekawości... i miłości do Rudolfa of kors
|
|
Powrót do góry |
|
|
Amadea Xilocent
wilk rumowy
Dołączył: 28 Lut 2010
Posty: 119
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 2:19, 01 Sie 2010 Temat postu: |
|
|
Witam,
przeczytałam to opowiadania juz dwukrotnie. i chyba zabiorę sie za niego trzeci raz, albo poczekam z tym do jesieni. Nie wiem czemu, ale Twoje opowiadania bardzo dobrze czyta mi się właśnie wtedy. Trudno mi napisać konstruktywny komentarz do tego opowiadania, i to jest chyba powód dla którego nie napisałam do niego wcześniej komentarza. Wszystko co próbuję napisać wydaję mi sie śmieszne, niepoprawne i jakieś takie nieodpowiednie. Zatem do rzeczy zanim znowu zrezygnuje z napisania czegoś pod tym opowiadaniem. Kocham Twojego Remusa całym moim serduszkiem i Rudolfa też, a to dziwne bo zazwyczaj ich nie lubię. Podoba mi sie twój Severus i Bella, która chociaż raz nie jest seryjna morderczynią łaknacą krwi dziewic i nie tylko. Bardzo podoba mi się Twój styl, sposób w jaki budujesz atmosfere bohemy, zachwyt nad sztuka i książkami. Podoba mi sie pomysł gazetki szkolnej i założenia klubu, bo przecież nie sama nauka człowiek żyję zwłaszcza jak ma te naście lat.
Mam nadzieje, że nie porzuciłaś tego opowiadania
Pozdrawiam
Amadea
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Pon 19:57, 02 Sie 2010 Temat postu: |
|
|
Aaa, czuję się wywołana do tablicy!
Prawdę powiedziawszy - mam wyrzuty sumienia, bo od dłuższego czasu usiłuję zapomnieć, że Raskolnikow wisi niedokończony. Z marnym skutkiem usiłuję. Twój miły komentarz, Amadeo, sprawił, że wygrzebałam z zakamarków zakurzony plik wordowski i zaczęłam go przeglądać, a wspomnienia odżyły i zaczęły mnie dręczyć. Ostatnio marnie mi idzie z pisaniem, ale coś mi się wydaje, że wrócę w końcu do tego tekstu, ja, marnotrawny słowiarz na odwyku. Tak. To był kawał przygody, mnóstwo emocji. Żałuję tylko jednego - że to fanfik. Gdyby fanfikiem nie był, pewnie byłoby mi łatwiej zabrać się za ciąg dalszy.
Swoją drogą, nie sądziłam, że ktoś jeszcze czyta Raskolnikowa. I o nim pamięta. Skoro ja niemal zapomniałam. Bardzo dziękuję za przypominajkę!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Noelle
robalique
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 21:04, 05 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
Aaaach. Nie pozostaje mi nic, westchnąć i rozpłynąć się. Długo podchodziłam do opowiadania - wiedziałam, że to będzie emocjonalny kop, który owładnie mój mózg. (Poza tym czytać całość na raz przyjemniej, to inszość ) Nie życzę ci niemiłych przeżyć emocjonalnych, tylko samej radości pisania, która pozwoli ci dociągnąć Roskolnikowa do końca. Liczę na ten jakiś tam mechanizm psychologiczny, który każe zamykać co rozpoczęte. A pewnego dni Hekate spojrzy i powie, że to co stworzyła było dobre. I zabierze się za kolejne dzieło wiekopomne ku radości ogółu
Te pierwsze spotkania Remusa i Rudolfa, z lekkim posmakiem "Całkowitego zaćmienia", skandalizujący świat sztuki. I akurat przerabiamy modernizm Lubię to. Zresztą, nieważne kto z kim, ale ważne jak... i odpowiednio długaśnie, by można było się tym delektować długo, długo. Zachwycać się do bólu masochistycznie.
Piękne postaci. Trudno teraz rzetelnie skomęcić wszystko jak należy... Spójrzmy bodajże na Petera. Wtłoczony w rolę ofiary, a jednak ma coś głowie... i nie ma dość siły by stać się kimś innym lepszym - by nie być ciągle ofiarą stać go tylko na taką metamorfozę, co znamy z kanonu... uhm, teraz to bredzę bez cenzury.
Teraz to trzeba będzie cierpliwie regularnie czytać... właściwie powinnam kajać się za zwłokę, ale, tam... na wszystko jest swój czas.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Nie 22:18, 05 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
Hehe, że też chciało ci się grzebać w tym tekście! Ale się cieszę, i owszem, nieodmiennie mnie zadziwia, że to opowiadanie może zainteresować kogokolwiek, poza mną. Bo niczego chyba nie pisałam tak perfidnie i ewidentnie dla siebie, z wewnętrznej potrzeby.
Teraz to już na pewno dokończę, nie ma bata. Następnego odcinka jest już w tej chwili kilkanaście stron, ale chcę dopisać do końca trzeciej częsci, póki Wen mi służy. Potem będzie już mocno wojennie i chyba będę musiała melisy dokupić, żeby to przetrwać, tja.
Pożyjemy - zobaczymy.
W każdym razie aktualnie nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o Raskolnikowie, więc Vianne niedługo mnie zabije za kolejną gigantyczną porcję do betowania. O ile w ogóle zlituje się i będzie chciała betować... ekhm.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Amadea Xilocent
wilk rumowy
Dołączył: 28 Lut 2010
Posty: 119
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 17:25, 16 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
Witam
Jeżeli tak Ci wychodzi pisanie z wewnętrznej potrzeby, to ja nie mam nic przeciwko wręcz przeciwnie, bo wychodzi na to że zgadza sie ona z moja potrzeba jako czytelnika. Nie wiem czy też ktoś tak ma, ale czasami trafiam na książkę, która przeżywam, wczytuję się, wręcz pochłaniam, w świecie w bohaterach w samym klimacie i wtedy wiem że to koniec że przepadłam dla świata i po prostu nic nie ma znaczenia tylko ta książka, mam nadzieję że nie bredzę. I tak jest z tym opowiadaniem. Dlatego sobie spokojnie i cierpliwie czekam na ciąg dalszy.
Pozdrawiam
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Wto 20:50, 21 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
A jednak. Stało. Się. Wróciliśmy: Raskolnikow i ja.
Jak zwykle - wszystkie skojarzenia literackie i filmowe mile widziane.
I jak zwykle - za betę dziękuję Vianne, która jest Wielka!
Hogsmeade
Remus wiedział, że spotkania z Rudolfem Lestrange przypominają jazdę na diabelskim młynie bez żadnych zabezpieczeń, ale obiecał sobie, że tym razem nie da się sprowokować i, niezależnie od sytuacji, zachowa stoicki spokój. Nie będzie się niczemu dziwił. Nie zrobi niczego głupiego. Gdy jednak o umówionej porze przekroczył próg lokalu Mariusa Grindberga, wszystkie postanowienia diabli wzięli, bo miejsce, w którym się znalazł, wyglądało… zadziwiająco normalnie. Nie miało w sobie nic ze stereotypowej speluny, gdzie wóda leje się strumieniami a gangsterski narybek obmyśla kolejne przekręty – ba, w zasadzie w ogóle nie przypominało pubu! Prędzej staroświecki hotel, który lata świetności dawno ma już za sobą. Remus spodziewał się atrakcji porównywalnych z amfiteatrem w piwnicy, wnętrz rodem ze Star Treka albo chociaż ekscentrycznych gości z dużą ilością tatuaży, tymczasem pomieszczenie okazało się niemal całkowicie puste. Nie było tu nawet barowych krzeseł ani stołów, stały tylko dwie pluszowe kanapy, a zamiast baru, na grafitowym podeście pysznił się blat – ewidentnie hotelowy – na nim zaś dzwonek do wzywania obsługi. Ozdób nie było tu prawie wcale. Na ścianach wisiały tylko jakieś kiepskie pejzaże, za blatem tablica z haczykami na klucze, a w kącie stał kwiat, trudno powiedzieć czy sztuczny czy prawdziwy, w doniczce ozdobionej motywem trefli i pików.
Remus podszedł bliżej i po chwili wahania nacisnął dzwonek, mimowolnie wstrzymując oddech. Nie miał pojęcia, kto otworzy drzwi, oznaczone tabliczką „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, ale spodziewał się najgorszego, dlatego na wszelki wypadek zacisnął palce na różdżce. Cisza aż dzwoniła w uszach. Dopiero po chwili rozległ się trzask – najwidoczniej ktoś włączył jakieś urządzenie, którego przeznaczenia Remus wolał się nie domyślać – i ciszę przerwało warczenie mechanizmu. Za ladą pojawił się prosty jak struna staruszek, który przypominał ludową figurkę o niezbyt starannie wyrzeźbionych rysach twarzy.
– Witam, panie Lupin. – W głosie mężczyzny wyczuwało się pewną chropowatość, smugę obcego akcentu. Była jednak tak delikatna, że Remus nie potrafił odgadnąć jej pochodzenia. – Miło mi pana gościć. Czym mogę służyć?
– Dzień dobry – odpowiedział, nieco zbity z tropu. Nie podobało mu się, że portier – a może sam właściciel? – zna jego nazwisko, choć rozwiązanie tej zagadki mogło być banalnie proste. Pewnie Rudolf uprzedził staruszka, że o tej i o tej godzinie przybędzie do knajpy niejaki Lupin, naiwniak pierwszej wody, którego należy wkręcić w jakąś kabałę… A idź w cholerę, Lestrange! – Remus prychnął w duchu i przywołał na twarz niezbyt przekonujący uśmiech. Nie miał zamiaru po raz kolejny robić z siebie idioty. Wyjął nawet rękę z kieszeni, słusznie rozumując, że gdyby to rzeczywiście była prowokacja, różdżka w niczym by mu nie pomogła, bo śmierciożercy spacyfikowaliby go w kilkanaście sekund. – Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, o co tu chodzi. Przyszedłem po raz pierwszy. Mógłby mnie pan oświecić?
– Oczywiście, po to tu jestem. – Staruszek machnął dłonią i na pustej tablicy z haczykami zawisły rozmaite klucze. Różniły się nie tylko wielkością i kształtem, ale nawet wiekiem, przynajmniej sądząc z wyglądu – część z nich, szczególnie te największe, była pokryta rdzą i wyglądała na dzieło średniowiecznych rzemieślników. Inne natomiast błyszczały tak intensywnie, jakby wykonano je zaledwie przed godziną. – Jaką epokę pan preferuje?
– Epokę? – Remus zmarszczy brwi. Pytanie portiera wydało mu się cokolwiek surrealistyczne.
– Tak, musimy wybrać dla pana odpowiedni lokal. Woli pan współczesny pub, średniowieczną karczmę czy może palarnię haszyszu? Albo coś jeszcze innego? Opcji mamy bardzo wiele, epoka i położenie geograficzne nie grają roli!
Tak, to bardzo w stylu Rudolfa, pomyślał Remus, a głośno wyraził uprzejme niedowierzanie. No bo jak to w ogóle możliwe? Jeszcze można przyjąć do wiadomości nielegalne świstokliki, takie rzeczy zdarzały się niejednokrotnie, ale podróże w czasie? Tylko wariat z własnej i nieprzymuszonej woli narażałby się na podobne niebezpieczeństwo!
No, chyba że stwierdzenie „epoka nie gra roli” to metafora albo chwyt reklamowy i chodzi po prostu o wystrój wnętrza, nawiązujący do określonych czasów. Wtedy wszystko jest w porządku. Można się cieszyć myślą o kuflu zimnego piwa, które w ciekawie zaaranżowanym miejscu smakuje o wiele lepiej, niż w zwykłym barze dla osiedlowych pijaczków.
– Nie, to nie metafora. – Staruszek uśmiechnął się pobłażliwie i znowu machnął ręką, a wtedy z niewidocznych głośników popłynęła muzyka, nieokiełznany jazz sprzed drugiej wojny światowej. Solówka na saksofonie zapierała dech w piersiach; nogi same rwały się do tańca. – Niech pan powie, co pan usłyszał.
Remus popatrzył na niego pytająco.
– Każdy słyszy trochę co innego. – Uśmiech portiera mógł budzić przerażenie. Przede wszystkim dlatego, że nie sięgał oczu, które pozostawały zimne jak kawałki marmuru. – To indywidualna sprawa, zależy od bardzo wielu czynników.
– Zadał pan złe pytanie. – Olśnienie przyszło nagle. Remus miał wrażenie, że muzyka wlewa się prosto do jego mózgu i porusza ukrytymi korbkami skojarzeń. Uczucie było przedziwne, przyjemne i bolesne zarazem. – Powinien pan zapytać: co widzisz, gdy słyszysz tę muzykę? Zdaje się, że już rozumiem, w czym rzecz.
– Tak?
– Tak. – Z trudem powstrzymywał się, żeby nie zacząć pstrykać do taktu. To było silniejsze od niego. – Widzę lata trzydzieste, Chicago i nielegalną szulernię z dużą ilością nielegalnej wódki. Wiem! – Chciało mu się śmiać z samego siebie. – Straszny stereotyp, ale nic na to nie poradzę… Naprawdę może mnie pan przenieść w takie miejsce? Aż mi się wierzyć nie chce, że to możliwe!
– Ja bardzo wiele mogę, panie Lupin. Tylko czy jest pan pewien, że chodzi panu właśnie o to konkretne skojarzenie? Może wolałby pan jednak do Korei? Albo pod Stalingrad…? – W bladoniebieskich oczach portiera błysnęło coś drapieżnego, ale zaraz zgasło.
– Nie mam ochoty na plenery. – Odparował natychmiast, bez większej refleksji, chociaż pytanie powinno dać mu do myślenia. Powietrze w poczekalni robiło się coraz gęstsze i gęstsze, a w dodatku dziwnie pachniało, mieszaniną perfum i spalenizny. Remus był coraz bardziej odurzony, czuł się tak, jakby przesadził z ćpaniem, a przecież niczego nie próbował, nawet mu to do głowy nie przyszło! Kiedyś wprawdzie popalał marihuanę, szybko jednak dał sobie spokój, wybierając inne sposoby odrealniania rzeczywistości. To pułapka, powtarzał w myślach i czekał na atak paniki, ale, jakby na przekór, czuł jedynie przyjemne ciepło, które rozchodziło się po całym organizmie. Chcą mnie ujarać i zamordować. Albo jeszcze gorzej. Lestrange chce, żebym się zbłaźnił, zawsze o to mu chodzi, cholerny dupek. Boże, jakie to powietrze jest smaczne, jaka ta muzyka jest... jest…
– Myślę, że może pan już iść, panie Lupin. – Usłyszał. – Tutaj ma pan klucze. Proszę wejść na górę i otworzyć drzwi numer dwadzieścia jeden, są duże i bordowe, na pewno pan nie przeoczy.
– A… a obol? – Kompletnie nie poznawał swojego głosu. Brzmiał obco, jakby należał do kogoś o dwadzieścia lat i dwadzieścia tysięcy flaszek wódki starszego.
– Niech się pan nie martwi. Rachunek już uregulowany. Życzymy miłej zabawy!
Nie wiedział już, w jaki sposób składać słowa, żeby tworzyły sensowną całość, więc zrezygnował z kolejnej próby nawiązania porozumienia z knajpowym cerberem. Poddał się całkowicie. Zgodnie z sugestią zabrał klucze z blatu i na miękkich nogach powędrował w kierunku uchylonych drzwi, przez które widać było fragment nijakiej w stylu klatki schodowej. Wspinaczka szła mu opornie, ale w końcu dotarł do celu. Muzyka trochę przycichła, za to słyszalne stały się śmiechy i brzdęk szkła – gdzieś niedaleko, być może za ścianą, ktoś bardzo dobrze się bawił.
Im dalej Remus oddalał się od poczekalni – recepcji? międzyświata? – tym lepiej się czuł; znikała ociężałość i początkowe odurzenie, a narkotyczne ciepło zmieniało się w solidny zastrzyk energii. Gdy wdrapywał się po schodach, z trudem łapał oddech, natomiast gdy stanął przed drzwiami, oznaczonymi ręcznie malowaną cyfrą dwadzieścia jeden (faktycznie, trudno ich było nie zauważyć, kolor od razu rzucał się w oczy), nie miał już nawet zadyszki.
Nie musiał naciskać klamki, sezam otworzył się przed nim samoistnie, kusząc jazzem i aromatycznym dymem. Mimo to – w ostatniej chwili się zawahał i cofnął o krok, przytłoczony nadmiarem zmysłowych wrażeń. Było już jednak za późno na odwrót, wiedział o tym, dlatego zebrał się w sobie, przekroczył próg… i o mało nie wylądował na ziemi, znokautowany przez kobietę, ubraną w bardzo wydekoltowaną suknię z cekinami.
– Oj, przepraszam! Bardzo, bardzo pana przepraszam! To wszystko przez Nino, parszywy bydlak, nie mogłam tam zostać ani chwili dłużej, sam pan rozumie, że nie mogłam… – Mówiła szybko i nieskładnie, była już na pewno mocno pijana. W dodatku gestykulowała tak zamaszyście, że Remus miał wrażenie, że za moment któryś z jej pierścionków wybije mu oko. – Niech się pan nie martwi, to się na pewno spierze… – Rzuciła się na niego z zamiarem czyszczenia koszuli, którą wcześniej oblała czerwonym winem, ale chłopak zdążył odskoczyć. W myślach pogratulował sobie refleksu.
– Nic się nie stało – powiedział stanowczo. – Naprawdę. Poradzę sobie. Nigdy nie przepadałem za tą koszulą.
Już otwierała usta, żeby zaprotestować, raz jeszcze przeprosić albo – co najbardziej prawdopodobne – kontynuować wątek „tego bydlaka, Nino”, zanim jednak powiedziała choć słowo, zanurkował w tłum i zniknął jej z pola widzenia. Wyglądał wprawdzie jak ofiara bandyckiego napadu – czerwone plamy bardzo rzucały się w oczy – ale było mu wszystko jedno, czy inni zwrócą na to uwagę, czy nie. Miał ważniejsze sprawy na głowie, musiał przecież znaleźć Rudolfa. A nie miał zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać.
Może po prostu usiądę i na niego poczekam?
Ba, łatwo powiedzieć, o wiele gorzej – zrealizować! Sala pękała w szwach. Na scenie produkował się właśnie jazzband, a ponieważ grali świetnie i byli cudownie zgrani, masa ludzi kłębiła się na parkiecie. Trzeba przyznać – w latach trzydziestych, pal licho, czy realnych czy urojonych, potrafiono tańczyć. Remus z przyjemnością patrzył na bawiące się pary. Jasne, nie wszyscy byli mistrzami świata, czasem gubili kroki, innym razem w ich ruchy wkradała się pewna niezgrabność, ale przecież nie o to chodziło! Najważniejsze, że potrafili się cieszyć chwilą, muzyką i sobą nawzajem. Zachowywali się tak, jakby to była ostatnia noc przed Apokalipsą, a oni obiecali sobie, że przeżyją ją w możliwie najpiękniejszy sposób.
Gdy Remus utknął przy ścianie, w połowie drogi między drzwiami a sceną, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, siły wyższe się nad nim zlitowały. Dwóch mężczyzn zaczęło się zbierać do wyjścia. Jeden wkładał kapelusz, drugi flirtował jeszcze z kelnerką, która szczerzyła zęby w uśmiechu i przekrzywiała głowę, udając, że wszystkiemu z uwagą się przysłuchuje. Była ładna, nawet bardzo, i na pewno miała na imię Rose albo Kitty – chociaż Lupin obstawiał raczej to drugie. Chyba wyczuła, że ktoś ją obserwuje. Gdy mężczyźni już poszli, a ona kończyła zbierać naczynia, odwróciła się na chwilę, chcąc przyłapać natręta na gorącym uczynku. Nie udało jej się jednak, bo Remusa, jak na złość, zasłoniła para, zmierzająca w kierunku parkietu: kobieta była bardzo wysoka i koścista, a swojego niższego o głowę partnera ściskała tak kurczowo, jakby bała się, że zaraz jej ucieknie. Nie uciekł. Nawet nie próbował. Wydawał się całkiem zadowolony z niewoli, w którą dobrowolnie popadł.
Kelnerka w końcu dostrzegła Remusa, który zdołał usiąść na wolnym krześle, zanim zrobił to inny amator jazzu. Odgarnęła jasny kosmyk z czoła i zmierzyła nowego klienta od stóp do głowy, pytając, czego sobie życzy.
– Alkoholu, rzecz jasna, nie podajemy – uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Ale na pewno znajdzie się jakiś… soczek. Może ze Szkocji?
– Wolałbym coś z Neverlandu – palnął, zanim zdążył ugryźć się w język. – Macie Zieloną Wróżkę?
Popatrzyła na niego jak na idiotę, ale nie skomentowała. Pokręciła tylko głową i zasugerowała napitek w innym kolorze – pasującym, na przykład (tu głos lekko jej zadrżał od tłumionego śmiechu), do surrealistycznych mazańców, zdobiących jego koszulę.
– Niech będzie. – Zgodził się dla świętego spokoju, nie reagując na ironię, chociaż wcale nie miał ochoty na wino. Próbował wypatrzeć w tłumie znajomą sylwetkę Rudolfa, niestety bez większych rezultatów. Lestrange albo jeszcze nie dotarł na miejsce, albo zaszył się przy którymś z bocznych stolików, czekając na odpowiednią chwilę, by się ujawnić.
Ci ludzie naprawdę pochodzą z innej epoki? – Remus nie mógł w to uwierzyć. Chłonął atmosferę, słuchał muzyki, zapalił nawet cygaretkę, którą poczęstowała go jedna z przechodzących w pobliżu kobiet, ale w dalszym ciągu miał wrażenie, że śni na jawie. Wszystko na to wskazywało: nawet kolory były inne, gęste; każdy ruch tańczących zostawiał w powietrzu tęczowe smugi. A może to był świat z obrazu? Może spełniło się jedno z największych marzeń Remusa i trafił wprost do malowideł własnego ojca…? Nie – odruchowo wplótł palce we włosy – to zupełnie nie w jego stylu, nie ten klimat, zbyt wiele cielesności… Tata na pewno nie wybrałby takiego tematu! Za to Rudolf i owszem. Gdyby tylko potrafił posługiwać się pędzlem, na pewno popiłby prochy absyntem i stworzył właśnie coś w tym rodzaju, coś energetycznego i jednocześnie obrzydliwie dekadenckiego. Może właśnie dlatego usłyszałem lata trzydzieste…
Skrzywił się lekko. Przez chwilę miał okropne wrażenie, że pije wino w jednym ze snów Rudolfa Lestrange.
– Przepraszam, mogę zabrać te krzesła? – Dziewczęcy głos wybudził go z zamyślenia. Zerknął w tym kierunku i uświadomił sobie, że patrzy na dwudziestolatkę ubraną w dżinsy i koszulkę z napisem SEXY GIRL. Z pewnością nie pochodziła z międzywojnia – była tak współczesna, że bardziej nie można – a towarzyszyło jej dwóch równie współczesnych mężczyzn, z których jeden miał białe włosy, jasny płaszcz z futrzanym kołnierzem, i usiłował wyglądać ekscentrycznie.
– Cholera, tłum jak w centrum handlowym na Boże Narodzenie! – jęknął blondyn i, nie rozbierając się, opadł na krzesło, które podsunęła mu przyjaciółka. Ostentacyjnie wachlował się przy tym rękawiczkami. – Josie, przypomnij mi, dlaczego nie wybraliśmy różowych lat siedemdziesiątych? Albo jakiegoś przytulnego karawanseraju?
– Chyba cię pogięło, jaki znowu karawanseraj! – Drugi mężczyzna nie był w zbyt dobrym humorze. – Twoje pomysły nas kiedyś zabiją!
– Oj dajcie spokój. – Josie najszybciej wczuła się w klimat. Zaczęła nawet podrygiwać do rytmu. – Przecież tu jest cudownie! Uwielbiam takie imprezy. A wiecie, że niby mają prohibicję?
– Poczekaj parę tygodni, a i u nas wprowadzą. Riddle jest przeciwnikiem używek, widziałem na jakimś plakacie. Swoją drogą, mógłby zmienić speców od reklamy, nie do twarzy mu w mrocznych kolorach…
Josie popukała się w czoło.
– No jasne. I najlepiej, żeby to ciebie zatrudnił jako stylistę, co? Za grubą mamonę? – zaśmiała się. – Diggy, ja cię bardzo przepraszam, ale jesteś ostatnią osobą, która nadawałaby się na śmierciożercę. Nie mógłbyś przecież farbować włosów!
– Fakt, to jest jakiś argument. – Diggy ściągnął wreszcie swój absurdalny płaszcz, ukazując światu jadowicie fioletową koszulę w prążki. – Już prędzej Matt by tam pasował. Co nie, stary? Masz minę, jakby cię szefowa cały dzień trzymała w schowku na miotły. Stało się coś?
Z całej trójki Matt wyglądał najbardziej neutralnie i usilnie starał się nie rzucać w oczy. Bez skutku. W towarzystwie Diggy’ego Lesica było to absolutnie niewykonalne.
– Nic. Oprócz tego, że jesteście kompletnie niepoważni – warknął. – Widzieliście przecież te ciężarówki, nie? Naprawdę was to nie rusza?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Czy ja wiem? Pewnie znowu jakaś manifestacja. Ostatnio ciągle jakieś organizują. Swoją drogą, ciekawe skąd ten facet ma na to forsę…
– Trzyma w lochach na Nokturnie kaczkę, która wysiaduje złote jaja. – Diggy usiłował rozładować sytuację. Założył nogę na nogę i ćmił cygaro, cuchnące jak siedem nieszczęść – jego smród docierał nawet do stolika, przy którym siedział Remus.
– Naprawdę nie możesz być poważny choć przez pięć sekund? – obraził się Matt. – Przecież to wszystko pachnie rozruchami! Oni nie wyglądali na manifestantów, tylko na gości, którzy marzą o rozróbie!
– Mam to w dupie – skwitowała Josie. – I tak za tydzień lecę do Bostonu. Poza tym, to nie te czasy, żeby się bać ciężarówek i facecików w długich butach. No sorry, nie dajmy się zwariować! Wystarczy, że moja matka siąpi mi nad uchem o wojnie, ciepłych gaciach i dziaduniu, który poległ w Normandii. Nie dobijaj mnie, bardzo cię proszę.
– A szubienice?
– Cóż. – Wydęła wargi. – Dzięki temu spadła przestępczość, prawda?
Gdy tylko wybrzmiały ostatnie słowa, rozległ się pisk i trzask pękającego szkła – szklanka z drinkiem spadła na ziemię, roztrzaskując się na drobne kawałki. Matt zerwał się z krzesła.
– Chyba ci na mózg padło! – krzyknął. – Tego się nie da słuchać!
– Matt, nie rób siary, siadaj. Nie ma o co się kłócić. – Łagodził Diggy. – Zamówię ci drugiego drinka. Albo i pięć. Nie zgrywaj nafąfanej dzierlatki, bo ci się zmarszczki zrobią!
– Pierdol się, dupku.
– Później. – Tamten wyszczerzył zęby. – Teraz siadaj i pij. A tak w ogóle… czy to przypadkiem nie Garry Fontaine? Tam, przy drzwiach?
Remus coraz bardziej wciągał się w to, co działo się przy sąsiednim stole, dlatego odruchowo zerknął w kierunku wskazanym przez Diggy’ego. Wiedział, kim jest Garry Fontaine, nie na darmo przez całe wakacje pracował w „Magicznych Słówkach”. Ten człowiek nie miał zbyt dobrej opinii w środowisku dziennikarskim, uchodził za lawiranta i amoralnego drania. Teddy Gardin, gdy o nim mówił – a dodać należy, że zdarzało się to wyjątkowo rzadko – nie potrafił powstrzymać się od sarkazmu, inni natomiast kwitowali tę kwestię prychnięciem lub pogardliwym machnięciem ręką. Czasy były trudne, w takiej sytuacji ciężko pozostać wiernym własnym ideałom – nikt nie był na tyle naiwny, żeby wierzyć w etyczną nieskazitelność dziennikarzy. Ale to, co wyprawiał Fontaine, przekraczało granice dobrego smaku. Gdyby mieszkał za Żelazną Kurtyną w czasach stalinowskich, prawdopodobnie pisywałby panegiryki ku czci batiuszki Stalina, a gdyby los rzucił go na dwór Nerona – byłby pierwszym pochlebcą i zbiłby krociowy majątek. Zawsze potrafił się ustawić, miał nosa do dobrych interesów. A co najgorsze, nawet najwięksi wrogowie nie mogli go nazwać grafomanem, bo skubaniec naprawdę potrafił pisać.
– Hej, hej! – krzyknęła Josie i zaczęła szaleńczo machać rękami. Mężczyzna w kapeluszu à la sombrero z początku ich nie dostrzegł, rozmawiał z jakimś brzuchatym jegomościem, wyglądającym na finansistę. Potem jednak, gdy muzyka na chwilę umilkła (muzycy zrobili sobie przerwę na drinka), usłyszał znajome głosy i odmachał Josie, która wydawała się tym faktem bardzo uszczęśliwiona. Trzeba przyznać – Fontaine był przystojnym mężczyzną, kobiety musiały za nim przepadać. W dodatku pozował na buntowniczego antyintelektualistę, który z własnej woli wyrzekł się dziedzictwa kulturalnego przodków – pochodził bowiem z arystokratycznej rodziny z tradycjami sięgającymi średniowiecza – wybierając proste życie hodowcy bydła.
Wydaje mu się, że żyje w westernie, pomyślał Remus, nie bez pewnego podziwu. Forsy ma jak lodu, mógłby za nią wykupić połowę magicznej Anglii, a w dodatku pisuje agitki do największych szmatławców, z „Prorokiem” na czele. Normalnie żyć nie umierać!
– Kogóż widzą moje piękne oczy! – Głos miał niski i dudniący. – Diggy Lesic. Kopę lat! Dalej bulwersujesz świątobliwe matrony z Lefajów?
– Ano. Chętnie bym pobulwersował, gdybym znalazł tam chociaż jedną… – Diggy wstał i ucisnął prawicę ranczera. – Co cię sprowadza do lat trzydziestych? Naszło cię na partyjkę pokera? Aaa, co za gbur ze mnie! – zreflektował się. – Pamiętasz moją przyjaciółkę, Josie Moreno? A to jest Matt Tylor z Medea Corporation. Na pewno o nim słyszałeś.
– Bardzo mi miło. – Fontaine ucałował dłoń Josie. – Chętnie bym się dosiadł i z wami pogawędził, ale nie jestem tu dla przyjemności. Szukam Rudolfa Lestrange. Nie widzieliście go przypadkiem? W Knajpie Samobójców już szukałem, bez skutku niestety, więc pomyślałem, że może znajdę go tutaj…
Remus sięgnął po kieliszek i jednym haustem dopił wino. Potem dolał sobie kolejną porcję. Nieważne jak bardzo się starał, zawsze, gdy ktoś obcy mówił przy nim o Rudolfie, czuł się tak, jakby grunt usuwał mu się spod nóg. W dodatku nie bardzo potrafił to ukryć.
Może wreszcie się czegoś dowiem. Jest już po osiemnastej, Lestrange spóźnia się ponad godzinę… Właściwie powinienem wstać i stąd uciekać, po jaką cholerę tu jeszcze kwitnę? – myślał, ale ani przez chwilę nie wierzył w to, że opuści lokal i tak po prostu wróci do Hogwartu. Miał zbyt słabą wolę, żeby zdobyć się na podobny heroizm.
– Nie, nie widziałem go dzisiaj. A uwierz, gdyby się pojawił, na pewno bym go zauważył. Od dawna mam na niego ochotę. – Trudno powiedzieć, czy Diggy mówił poważnie, czy żartował. Fontaine parsknął, Josie przewróciła oczami, Matt udawał, że interesuje go wyłącznie łyżeczka do kawy. – A po co ci Lestrange, jeśli można wiedzieć? Masz do niego jakiś interes?
– Wiesz, gdybym był gorzej wychowany, to odpowiedziałbym, że to nie twoja sprawa. – Garry zmrużył oczy. W tamtej chwili jeszcze bardziej niż zwykle przypominał złego rewolwerowca z westernu. Takiego, który wyzyskuje osadników i morduje indiańskie kobiety. – Ale nie jestem… na twoje szczęście. Żadnej w tym tajemnicy. Po prostu nie na rękę mi ograniczenia teleportacyjne, a wydawaniem licencji zajmuje się Lucjusz Malfoy, który przyjaźni się z narzeczoną Rudolfa. Pomyślałem, że uda nam się dojść do porozumienia. Swoją drogą… – Popatrzył na Remusa, który pożałował, że nie zabrał Jimowi peleryny-niewidki, potem omiótł wzrokiem całą salę i znowu zwrócił się do Diggy’ego Lesica. – … niezła afera wybuchła ze świstoklikami. Załapałem się na ostatniego. Sami wiecie, że odkąd transport kominkowy znalazł się pod ścisłą kontrolą Riddle’a i ciężko zdobyć pozwolenie, jeżeli się nie jest śmierciożercą, świstokliki bez przerwy są oblegane. Ale to, co się wyprawia dzisiejszego popołudnia, przechodzi ludzkie pojęcie! Myślałem, że się do tego cholernego kalosza nie dopcham. A do domu będę musiał wracać pociągiem, bo wszystkie magiczne połączenia wstrzymali do odwołania…
– A nie mówiłem? – Matt nie wytrzymał. Był bardzo wzburzony. – Coś się święci! Coś, kurwa, wybuchnie jeszcze dzisiaj, zobaczycie!
– O? – Fontaine uniósł brwi. – Jakieś problemy w domu? Albo może w pracy? Panie Tyler, powinien pan zamówić melisę, na pewno dobrze by panu zrobiła!
– Tak, jasne. – W głosie Matta zabrzmiała z trudem powstrzymywana furia. Popatrzył na Diggy’ego z wyrzutem, a na Fontaine’a z jawną nienawiścią. – Bardzo przepraszam, ale mam dużo roboty. Życzę państwu miłej zabawy. Nie! – odtrącił rękę Diggy’ego, który usiłował go zatrzymać. – Nawet nie próbuj! – Tym razem nie dał się udobruchać, nie słuchał żadnych argumentów, po prostu wstał i wyszedł. Pozostała trójka milczała przez dłuższą chwilę. Zrobiło się nieprzyjemnie.
Ciszę przerwał Fontaine.
– Prawdę powiedziawszy, facet ma trochę racji. Co nie co obiło mi się o uszy.
– Tak? A co konkretnie? – zainteresował się Diggy. Udawał, że absolutnie nie przejął się wystąpieniem Matta, ale Remus był dobrym obserwatorem i nie dał się nabrać. Diggy Lesic nieodwołalnie stracił dobry humor. Widać miał wobec Tylora jakieś plany… albo po prostu było mu głupio, że pozwolił doprowadzić do takiej sytuacji.
– Nowe zabawy Toma Riddle’a. – Fontaine uśmiechnął się nieładnie. – Mówi się, że planuje jakąś większą akcję. Na twoim miejscu nie wracałbym dzisiaj do domu, może być gorąco. A ty przecież nie jesteś fanem tropików… – Poprawił kapelusz i bez pozwolenia sięgnął po koniak, który stał na stole. Nie siadając, nalał trochę do pustego kieliszka i wypił. – Przecież widziałeś ciężarówki, nie? Zastanów się, czy nie masz przypadkiem czegoś na sumieniu…
– Ja? – Diggy roześmiał się nieszczerze. – A cóż ja mogę mieć na sumieniu? Jestem gościem od reklamy, lubię facetów, dobre alkohole i meble na krzywych nóżkach. Prawdziwy ze mnie pieszczoszek Voldemorta. O mnie się nie martw, Garry, zawsze spadam na cztery łapy. A jak spotkasz Rudolfa, to mu powiedz, żeby zadzwonił, gdyby potrzebował speca od pijaru. Chętnie się nim zaopiekuję.
– Jasne. – Fontaine zrozumiał, że rozmowa jest zakończona. Wbrew pozorom, Diggy Lesic był twardym gościem i miał wielu ustosunkowanych znajomych, dlatego nie należało go ani lekceważyć, ani tym bardziej drażnić. Lepiej było mieć w nim przyjaciela niż wroga. – W takim razie do zobaczenia. Josie, cieszę się, że mogłem cię znowu zobaczyć – Uśmiechnął się do dziewczyny, która zarumieniła się lekko i zatrzepotała rzęsami. Potem odszedł krokiem rewolwerowca, a już po chwili zobaczyli go po drugiej stronie parkietu, w towarzystwie dwóch rozchichotanych dzierlatek.
– Nie wiem, jak tobie, ale mnie jazz totalnie się przejadł – mruknął Diggy. Uśmiech spełzł z jego twarzy. – Chodźmy lepiej do tej speluny, jak jej tam było… a, już wiem, Pod Tańczącym Wisielcem. Co o tym myślisz?
– Nie myślę – odparła Josie, nadal nieprzytomnie rozmarzona. – I w tym cały problem… Dobra, niech będzie Wisielec, wszystko mi jedno. Byle tylko dawali tam piwo.
I poszli, podtrzymując się nawzajem – przedziwna para z pogranicza snu i jawy.
Remus dopił wino, odczekał kilkanaście sekund i ruszył w ślad za nimi. Niestety, zniknęli w tłumie, więc niemal natychmiast stracił ich z oczu.
*
Regulus Black czuł, że ogarnia go panika. Na początku był tylko trochę zdenerwowany – powtarzał sobie, że zaraz znajdzie O’Neila i wszystko się jakoś ułoży – ale gdy poszukiwania Irlandczyka skończyły się fiaskiem, stracił grunt pod nogami. Nie miał pojęcia, co robić. Wolałaby nigdy nie odebrać tej cholernej wiadomości, oddałby wszystko, żeby o niczym nie wiedzieć – niestety, było już za późno. Gdyby teraz po prostu zignorował ostrzeżenie, a Remusowi przytrafiło się z tego powodu coś niedobrego, nie mógłby sobie wybaczyć, sumienie dręczyłoby go do końca świata i o jeden dzień dłużej. Dlatego musiał działać, musiał znaleźć tego pieprzonego Gryfona i wyciągnąć go z kabały, w którą wpakował go jego własny, cholerny kuzyn. Nie było innego wyjścia. Do diabła, O’Neil, dlaczego nigdy cię nie ma, jak jesteś potrzebny! – myślał, usiłując się uspokoić. Bez skutku. Ręce miał zimne i spocone, żołądek zwinięty w supeł, a serce w gardle.
Co mnie podkusiło, żeby targać do Hogsmeade dwustronne lustro Rudolfa?! Wypadł ze sklepu z tytoniem (tutaj też nie znalazł Danny’ego) i stanął na niewielkim placu, w pobliżu pomnika Czterech Założycieli Hogwartu. Śmiechy przechodniów i ich radosne przekomarzania wydawały mu się czymś zupełnie nie na miejscu – jak to możliwe, że ktoś miał dobry humor, gdy on sam ledwo trzymał nerwy na wodzy? I umierał ze strachu? Regulus rozpaczliwie marzył o tym, żeby O’Neil wypadł nagle zza zakrętu, lekko podchmielony, i zapytał, co się stało, i w czym może pomóc – wtedy można by zrzucić na niego całą odpowiedzialność, sobie pozostawiając rolę szeregowca wykonującego rozkazy. Młody Black nigdy nie sądził, że kiedykolwiek zatęskni za złośliwościami Danny’ego, za jego pijackim śmiechem i umiejętnością wychodzenia cało z najcięższych opresji, ale teraz oddałby wszystko, żeby dziennikarz „Enigmy” znalazł się tuż obok niego. On na pewno nie wahałby się ani chwili – w pięć sekund wymyśliłby co najmniej trzy plany ratunkowe. No i, co najważniejsze, nie miałby najmniejszego problemu ze zlokalizowaniem pubu Mariusa Grindberga.
Robiło się późno, dlatego można było przypuszczać, że niedługo kadra zarządzi powrót do zamku. Czas niemiłosiernie się kurczył. Regulus po raz kolejny wyjął z kieszeni niewielkie, staroświeckie lusterko – przez środek tafli biegły trzy rysy, w zasadzie szkło tylko cudem trzymało się ramki – mając nadzieję, że znajdzie tam coś, czego wcześniej nie zauważył. Niestety, nic się nie zmieniło, może tylko słowa trochę przyblakły – to i tak cud, że utrzymały się tak długo! Zwykle połączenia nie trwały dłużej niż kilka sekund… przynajmniej tak sądził Regulus, nie był jednak pewien, bo nie posiadał zbyt dużego doświadczenia w użytkowaniu dwustronnych zwierciadeł. Właściwie jeszcze godzinę temu był przekonany, że ten konkretny egzemplarz albo jest felerny, albo zwyczajnie się popsuł – przecież razem z Lupinem wielokrotnie usiłowali skontaktować się za jego pośrednictwem z Rudolfem, zawsze bez rezultatów. To dlatego Regulus zabrał lusterko do Hogsmeade, chciał, żeby zerknął na nie fachowiec. Gdy jednak wyciągnął magiczny przedmiot w warsztacie speca od artefaktów, zobaczył, że tafla jest zabazgrana czerwonymi literami. Bez trudu poznał pismo Rudolfa. A gdy odczytał napis i uświadomił sobie jego znaczenie, jak wariat wybiegł ze sklepu, nie przejmując się tym, co pomyśli o nim wiekowy magorzemieślnik, nota bene od kilkunastu lat blisko współpracujący z rodziną Blacków.
Rudolf Lestrange nie był paranoikiem i nie rzucał słów na wiatr. Jeżeli więc zdecydował się napisać: Znajdź Lupina i NATYCHMIAST wyprowadź go z knajpy Mariusa Grindberga. Grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo!, sytuacja musiała być naprawdę poważna. Przerażające było także to, że lusterko pękło w kilku miejscach, gdy tylko Regulus skończył czytać ostatni wyraz. Na Merlina, co tam się stało? – zastanawiał się młody Black, ale nie doszedł do żadnych sensownych wniosków, miał tylko bardzo niedobre przeczucia. Wiedział przecież, że coś się święci. Listy jego ojca robiły się coraz dziwniejsze, rządził nimi patos i jakaś chora retoryka – nawet Riddle przestał w nich figurować pod własnym nazwiskiem, występując teraz pod pseudonimem: Lord Voldemort. Rudolf prawdopodobnie uśmiałby się do łez, gdyby się dowiedział, że ten idiotyczny przydomek, z którego jeszcze parę miesięcy temu publicznie żartowano, stał się obowiązującą normą. Regulusowi nie było jednak do śmiechu. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał założyć zieloną koszulę i dołączyć do organizacji, która go przerażała, propagowała bowiem militarny styl życia, do którego nie pasował. A przecież musiał przywyknąć, o ile chciał przetrwać. To wszystko przypominało koszmarny sen o grzebaniu żywcem: gdy leży się w trumnie i zdziera płuca od krzyku, a rodzina niczego nie słyszy i rzuca na wieko kolejne garście piasku. Sen, z którego za nic nie można się obudzić.
Przetarł oczy i zaczerpnął dwa głębokie wdechy, żeby wrócić do równowagi. Musiał wziąć się w garść. Boże, dlaczego nie jestem chociaż trochę silniejszy? – przemknęło mu przez głowę, ale usilnie starał się nie kontynuować tego wątku, bo nie było na to czasu. Ze sklepu z eliksirami wychodził właśnie Snape i trzeba go było dogonić, zanim zniknie za zakrętem. Regulus miał nadzieję, że może Severus wpadnie na jakiś sensowny pomysł, w końcu zdrowego rozsądku nigdy mu nie brakowało. Skoro Danny O’Neil rozpłynął się w powietrzu, trzeba było poszukać wsparcia u kogoś innego.
– Sev, poczekaj! – Regulus puścił się biegiem, potrącając przechodniów. Tego dnia po uliczkach Hogsmeade spacerowało wiele osób, senna zwykle miejscowość tętniła życiem. – Poczekaj, mam do ciebie sprawę!
– To straszne. Zaczynam się bać – odburknął Severus, gdy Black stanął przed nim, ciężko dysząc. – Zacząłeś uprawiać jogging?
Regulus nie skomentował. Bez słowa wyciągnął lusterko i zaprezentował Snape’owi niewyraźny napis. Tamten przeczytał i zmarszczył brwi.
– Ciekawe. Bardzo ciekawe. Nie wiedziałem, że Remus Lupin szlaja się po nielegalnych spelunach. Od kogo ta wiadomość, jeśli można wiedzieć?
Regulus zdecydował, że postawi wszystko na jedną kartę.
– Od Rudolfa Lestrange’a.
Tym razem w oczach Severusa Snape’a zapłonęła autentyczna ciekawość. Popatrzył na Regulusa tak, jakby go zobaczył po raz pierwszy w życiu.
– TEGO Lestrange’a? Twojego przyszywanego kuzyna? – zapytał po chwili milczenia. Black pokiwał głową. – No proszę, nasz szkolny wierszokleta coraz bardziej mnie zadziwia. Niezłe ma znajomości. Jak mi jeszcze powiesz, że chadza na sushi z Lucjuszem Malfoyem, a z Garrym Fontainem grywa co niedzielę w pokera, to wyjdę z siebie i stanę obok. Albo zemdleję. Wyjaśni mi tylko proszę, bo zdaje się, że nie do końca pojmuję… co JA mam z tym wszystkim wspólnego? Po co mi pokazujesz to urocze zwierciadło?
– Myślałem… Sev, przysięgam, to poważna sprawa! Nie, żebym się jakoś mocno przyjaźnił z Lupinem, ale… – Był na siebie wściekły, bo nie potrafi się wysłowić. Dukał jak znerwicowany dwunastolatek podczas egzaminu. – Przecież nie można go tam zostawić, nie? Co będzie, jeżeli zginie?
– Tak to już jest, jak się wybiera karierę gangstera – odparł Snape beznamiętnie. – Czy ty w ogóle wiesz, czym jest lokal Grindberga? To pralnia brudnych pieniędzy. Nie mam bladego pojęcia, jak Lupin w ogóle się tam dostał… Wszyscy mieszkańcy wioski znają lokalizację knajpy, nietrudno się dopytać o adres, ale do środka wchodzą nieliczni. A jeszcze mniej osób stamtąd wychodzi. Dlatego, panie Black, na twoim miejscu dałbym sobie spokój z misjami ratunkowymi. Nie masz najmniejszych szans.
Severus otrzepał szatę z niewidocznego pyłku i ruszył w kierunku księgarni. Regulus poszedł za nim.
– Gdybym nie miał szans, to po jaką cholerę Rudolf wysyłałby mi tę wiadomość?
– Bo ja wiem? – Snape wzruszył ramionami. – Głupi dowcip? Akt desperacji? Wygląda to cokolwiek dziwacznie. Poszukaj lepiej O’Neila, on jest dobry w te klocki, już dawno powinien siedzieć w kiciu za dilerkę. Ja się nie znam na mafijnych porachunkach.
– Daj spokój – żachnął się Regulus. – Możesz sobie nie lubić Remusa, bardzo proszę, ale sam przyznaj, że nie przypomina Ala Capone. To uczciwy facet. Jak na Gryfona, rzecz jasna.
– Pozory mogą mylić – odparł Snape i nacisnął klamkę. Weszli do księgarni naukowej. Całe szczęście nie było tutaj o tej porze zbyt wielu klientów. – Wpadłbyś, na przykład, na to, że Lupin zaprzyjaźni się z O’Neilem? Co? No sam widzisz, nie wpadłbyś. – Uśmiechnął się triumfująco. – Że już nie wspomnę o Lestrange’u! Lupin wcale nie jest takim niewiniątkiem, na jakie wygląda, zapewniam cię, przypomnij sobie tylko tę starą aferę z Syriuszem… A właśnie. Skoro tak ci zależy na bezpieczeństwie Lupina, może od razu idź do Huncwotów? – Gdyby ironia mogła zabijać, Regulus właśnie padłby trupem. – Twój braciszek na pewno ucieszy się na twój widok. I pomknie w podskokach na ratunek ukochanemu przyjacielowi…
– Snape, przeginasz!
– … ciekawe tylko, jak zareaguje, gdy się dowie, z kim się ów ukochany przyjaciel prowadza. Obstawiam, że nie będzie zachwycony… – Severus coraz bardziej się rozkręcał, znęcanie się nad kolegą sprawiało mu wyraźną satysfakcję. – Może się nawet pobiją? Znowu? Wtedy Dumbledore na bank będzie musiał ich wywalić ze szkoły, a w Hogwarcie zapanuje pokój i błoga szczęśliwość…
– Nie wiedziałem, że taki z ciebie dupek. – Regulus nawet nie próbował opanować drżenia głosu. – Poczekaj tylko! Jak będziesz potrzebował mojej pomocy, to też cię wystawię do wiatru! – Odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając Snape’a przy jednym z regałów. Sprzedawczyni przyglądała im się podejrzliwie, gotowa w każdej chwili zaprowadzić ciszę i porządek, całe szczęście nie zaistniała jednak taka konieczność.
– Bardzo wątpię, żebym kiedykolwiek potrzebował twojej pomocy – rzucił Snape, bardziej do siebie, niż do Regulusa, który, blady jak ściana, wypadł na świeże powietrze. Miał ochotę coś kopnąć – trafiło na najbliższy śmietnik. Potoczył się po chodniku, wypluwając z siebie różnokolorowe odpadki. Po drugiej stronie ulicy Szyld Pubu pod Trzema Miotłami skrzypiał na wietrze, a przez otwarte okna słychać było muzykę i głosy imprezowiczów – Regulus znowu, tym razem jeszcze silniej, niż przedtem, poczuł, że funkcjonuje w całkiem innej rzeczywistości niż pozostali ludzie. Oni bawili się, flirtowali, rozmawiali o głupotach – a on, jak jakaś cholerna karykatura dziewczynki z zapałkami, błąkał się po świecie duchów i upiorów.
Szlag by cię, Severusie Snape! – splunął z rozmachem i wcisnął ręce do kieszeni. Żebyś wiedział, że to zrobię! Pójdę tam! Będę się, kurwa, kajał, byleby tylko ten gnój mi pomógł! Bo, w przeciwieństwie do ciebie, nie mógłbym spać spokojnie, gdyby z mojej winy Remus Lupin trafił do ziemi! Tacy ludzie, jak on, nie powinni ginąć zbyt szybko – myślał gorączkowo. Ja – proszę uprzejmie, ty – bardzo dobrze, ale Remus nie, Remus nie może zginąć, jest tutaj diabelnie potrzebny.
Nie wiedział, skąd mu się biorą takie refleksje, przedziwne i niepokojące, w głębi duszy był jednak przekonany, że ma rację i podejmuje słuszną decyzję. Regulus Black nie był bohaterem, ba, wcale nie zamierzał nim zostać, ale w tamtej chwili czuł się prawie jak heros wyruszający na wojnę. Przebiegł ulicę, o mało przy tym nie wpadając pod dorożkę (woźnica rzucił za nim taką wiązanką wulgaryzmów, że jedna z przechodzących kobiet zasłoniła córce uszy, a inna, prawie jak McGongall, zacisnęła usta w poziomą kreskę) i wślizgnął się do najpopularniejszego pubu w Hogsmeade.
Zajęty własnymi myślami nie zauważył Danny’ego O’Neila, który maszerował środkiem ulicy w swojej absurdalnie czerwonej koszuli, uśmiechając się do przechodniów.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Wto 20:57, 21 Wrz 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Wto 20:51, 21 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
*
– Pete, ja ci normalnie zaraz przypierdolę! – oświadczył Syriusz, zirytowany do granic możliwości. Puste kufle po piwie wyglądały żałośnie, ale nie mieli już pieniędzy na kolejną dolewkę. – Przestań uprawiać czarnowidztwo! I odłóż wreszcie tę cholerną łyżkę!
Ostrzeżenie nie poskutkowało. Pettigrew nadal nerwowo stukał łyżką o oparcie krzesła, więc Jim, który siedział obok niego, wyrwał mu ją w końcu i odłożył na drugi kraniec stołu. Zapadła cisza, każdy z Gryfonów w milczeniu przeżuwał swoje myśli, omijając wzrokiem twarze przyjaciół. Syriusz unikał przede wszystkim spojrzenia Petera, bo w jego oczach dostrzegał własne obawy, do których za nic nie chciał się przyznać. Nawet Jim, urodzony optymista, mający w dodatku spore problemy z empatią, całkiem stracił humor i bezmyślnie przyglądał się rogom jelenia, zdobiącym ścianę naprzeciwko drzwi wejściowych. W kominku – mimo że był dopiero początek września – płonął ogień, dlatego w Pubie pod Trzema Miotłami panowała bardzo jesienna atmosfera.
– Gdzie ten idiota się podział? – Jim nie potrafił milczeć zbyt długo. – Na mózg mu padło? Przecież za moment będziemy wracać! Patrz na Sprout, kręci się, jakby miała owsiki…
– Pewnie włóczy się gdzieś z O’Neilem – mruknął Syriusz, ale Peter pokręcił głową i wskazał plac za oknem. Przed pubem zebrało się kilka osób z różnych Domów – rozsiedli się u stóp postumentu Czterech Założycieli i rozmawiali, chwaląc się przy okazji nowymi zakupami. Książki i magiczne półprodukty krążyły z rąk do rąk.
Jeden z uczniów pokazywał właśnie koleżance kroki jakiegoś dziwnego tańca –połamańca; wygłupiał się, podskakując i wymachując rękami, ku uciesze znajomych. Bez trudu poznali Danny’ego O’Neila. Remusa natomiast nigdzie w pobliżu nie zauważyli, co oznaczało, że tym razem błąkał się po wiosce w innym towarzystwie – albo zaszył się z notatnikiem, wybierając samotność.
– Gadał coś o sklepie zielarskim – Peter mówił tak cicho, że ciężko go było zrozumieć. Szczególnie, że barmanka właśnie podkręciła głośność muzyki. – Pamiętacie? Mama prosiła go w liście, żeby coś dla niej kupił.
– Wszystko pięknie – zgodził się Jim i ziewnął rozdzierająco – tylko powiedz mi, Pete, ile można kupować zielsko w sklepie, co? Luniak obiecał, że za chwilę dojdzie pod Miotły. A nie ma go już trzecią godzinę. Wietrzę podpuchę, ty nie?
– Może po prostu nie chciał patrzeć, jak po raz kolejny robisz z siebie idiotę przed Lily Evans – mruknął Syriusz. – Dajcie spokój. Lepiej myślcie, jak go będziemy kryć. Skoro zniknął, znaczy, że miał coś do załatwienia, koniec kropka. Znacie Luniaka, zawsze chadza własnymi drogami.
– … co od lat doprowadza cię do szału – dopowiedział Jim z przekąsem, bawiąc się złotym zniczem. Syriusz posłał mu mordercze spojrzenie, ale nie zaprzeczył. Cholerny Potter znowu miał rację.
Tymczasem nauczyciele, którzy siedzieli przy ulubionym stoliku w pobliżu kominka, zaczynali się zbierać do wyjścia. Zbliżała się godzina zbiórki, trzeba było wracać do szkoły na spóźnioną kolację. Peter zagryzł wargi, Syriusz sięgnął po szklankę, chociaż kremowego piwa dawno w niej nie było, a Jim założył bluzę, która wisiała dotąd przewieszona przez oparcie krzesła – wieczory były już chłodne, szczególnie w górach. Żaden z nich nie ruszył się jednak z miejsca.
– Panie Black, bardzo proszę: w tył zwrot! – usłyszeli nagle głos Flitwicka i jak na komendę odwrócili głowy. O dziwo, wcale nie chodziło o Syriusza. W pubie, tuż przy drzwiach, stał bardzo blady Regulus Black, a na jego twarzy determinacja mieszała się z przerażeniem. Wyglądał jak upiór, który właśnie wymknął się z piekła. – Nie ma już czasu na piwko. Za chwilę wracamy do domu!
– Zapomniałem czegoś – odburknął młodszy Black i wyminął nauczyciela, nie zważając na jego protesty. Całe szczęście Flitwick był w dobrym nastroju, więc, zamiast ostro zareagować, machnął tylko rękę i jeszcze raz nakazał pośpiech. Popatrzył też groźnie na Huncwotów, pogroził im nawet palcem, ale gdy Jim odkrzyknął uspokajająco, że już-już idą, tylko dopiją piwo, bo szkoda marnować dary Boże, pokiwał ze zrozumieniem głową i wyszedł z lokalu. Profesor Sprout potruchtała w ślad za nim.
– I co, masz jakiś konkretny plan, czy będziemy tu siedzieć do usranej śmierci? – zapytał Potter, ale równie dobrze mógłby gadać do ściany, bo Syriusz nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Patrzył na Regulusa, właściwie pochłaniał go wzrokiem, głuchy na wszelkie bodźce zewnętrzne. A Regulus patrzył na niego. Wzrokiem bazyliszka wypuszczonego z odwyku.
Transowe połączenie przerwał młodszy z braci Black – to on odezwał się pierwszy.
– Musimy porozmawiać – powiedział cicho. – W cztery oczy.
– Jeżeli masz coś do mnie, mów przy nich, nie mamy tajemnic – wycedził zimno Syriusz. Uświadomił sobie, że nie rozmawiał z Regulusem od wielu miesięcy, i że chyba już nigdy nie poczuje się swobodnie w towarzystwie własnego brata. Zbyt wiele ich dzieliło. Co ciekawe, myślał o tym wszystkim bez emocji, jakby problemy rodzinne dotyczyły nie jego, lecz zupełnie obcego człowieka.
Regulus popatrzył na Petera, który mimowolnie skulił się pod tym spojrzeniem, a potem na Jima – Potter przybrał nonszalancką pozę i uśmiechał się ironicznie. Młodszy Black zastanawiał się nad czymś przez chwilę, w błyskawicznym tempie rozpatrzył wszystkie „za” i „przeciw”, następnie zaś odparł z pozornym lekceważeniem:
– Jak sobie chcesz. Chodzi o Remusa Lupina.
Syriusz nie mógł się potem nadziwić, że wszystkie rewelacje Regulusa zniósł z takim spokojem – to było dziwne i zupełnie do niego niepodobne. Powinien przecież zerwać się z miejsca, kopnąć krzesło albo chociaż rzucić kilkoma efektownymi wulgaryzmami, a zamiast tego siedział jak skamieniały i ściskał pusty kufel, który z każdą kolejną sekundą ważył coraz więcej. Niedługo zrobi się taki ciężki, że przebije stół. Może nawet spadnie do piwnicy – pomyślał w pewnej chwili bez związku z tematem, nawet nie próbując nadążyć za słowotokiem brata. Ani za reakcjami Jima, który – jak to on – zaczął bardzo gwałtownie wyrażać swoje emocje, bynajmniej się z nimi nie kryjąc. No bo jak to tak? Remus za ich plecami szlajał się po spelunach w towarzystwie tego… tego… LESTRANGE’A? Bywał w Bunkierku z magobohemą, a nawet trafił do aresztu śmierciożerców? I nie powiedział ani słowa…? Potter za nic nie potrafił tego faktu przeboleć – nie umiał znieść myśli, że jego przyjaciel więcej przeżył tego lata niż on sam, urodzony poszukiwacz przygód. Nie docierało do niego, że wcale nie rozchodzi się o seks czy pijaństwo, ani tym bardziej o idiotyczną, junacką przekorę, tylko o coś o wiele poważniejszego, co w przyszłości mogło zaowocować tragedią. Prawdę powiedziawszy, Syriusz też nie do końca rozumiał powagę sytuacji, ale – w przeciwieństwie do Jima – znał Rudolfa Lestrange’a i wiedział, jakiego rodzaju jest człowiekiem.
Dobrze pamiętał tamto lato, które spędził w letniej posiadłości Blacków, niezdolny jeszcze do otwartego buntu. Pamiętał pistolety, które kusiły bardziej od różdżek, bo były „zakazane” i „nieczyste”, jako twór niemagicznego pochodzenia. A najlepiej utrwalił mu się w pamięci pewien wieczór, gdy kuzyn Filip Black i Rudolf Lestrange wybrali się nad rzekę, a on, Syriusz, odtrącony przez tamtych z powodu szczenięcego wieku, śledził ich z ukrycia niczym indiański wojownik. Widział wszystko. Dorosłym nie powiedział ani słowa, ale widział wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Potem niejednokrotnie budził się w nocy z krzykiem, doprowadzając Regulusa do płaczu, i chociaż koszmary dawno już minęły, nadal dostawał dreszczy na widok mugolskiej broni.
Prawda była taka, że Syriusz od najmłodszych lat bał się Rudolfa Lestrange’a – to było silniejsze od niego. Oczywiście nikomu się do tego nie przyznał, nawet ze sobą nie był do końca szczery, ale nie dało się ukryć, że Lestrange zawsze działał na niego paraliżująco. Funkcjonował w jego świadomości na zasadzie „złego ducha”, Mefistofelesa, który sprowadza ludzi na manowce. Pojawiał się w najmniej odpowiednim momencie i – niczym Praczka w Czerwonej Chuście, bohaterka ludowych wierzeń – zwiastował wojnę, głód i morowe powietrze. Najczęściej wszystko jednocześnie. W dodatku za nic nie można się było przed nim obronić: wynajdywał najsłabsze punkty i z premedytacją je wykorzystywał, przyglądając się potem z uśmiechem, poczynionym przez siebie spustoszeniom.
Gdy Regulus skończył swoją opowieść, Syriusz bez słowa wstał i założył kurtkę. Zza okna dobiegał szmer rozmów – pod pomnikiem gęstniał tłum uczniów, niemal gotowych do wymarszu. Brakowało tylko kilku najbardziej zapiekłych maruderów. Nauczyciele starali się okiełznać stadko podopiecznych, niezbyt im się jednak udawało, bo młodzież nie otrząsnęła się jeszcze z wakacyjnej głupawki.
– Co ty wyrabiasz? – Jim był tak zaskoczony reakcją przyjaciela, że nie bardzo wiedział, co powinien w tej sytuacji zrobić. – Głuchy jesteś? Musimy iść po Lunatyka!
– Zbiórka jest. Zejdź mi z drogi – warknął tamten i podszedł do brata. Regulus był od niego szczuplejszy, ale nie ustępował mu wzrostem; przypominał tyczkę, którą złamać może najlżejszy podmuch wiatru. Syriusz, gdyby tylko zechciał, mógłby go pokonać bez większego trudu, zawsze tak było. Mimo to, nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu, nie wyciągnął nawet różdżki, ominął brata szerokim łukiem i wyszedł na plac. Jim pognał za nim, nie odmówiwszy sobie przyjemności popchnięcia Regulusa, który zatoczył się na ścianę. Peter wstał ostatni i pozasuwał wszystkie krzesła, odniósł nawet kufle do baru, znajdując ukojenie w prostych czynnościach porządkowych.
– Myślisz, że naprawdę coś mu się może stać? – zapytał niepewnie, zanim opuścili lokal. Regulus wziął ze stołu serwetkę i przyłożył ją do skaleczonej ręki – podczas upadku musiał zahaczyć o jakiś gwóźdź. Ranka mocno krwawiła.
– Nie wiem. Niczego nie jestem już pewien – odparł. W jego głosie słychać było śmiertelne zmęczenie. – Ale lepiej się upewnić, prawda? Nie myśl, że ta rozmowa sprawiła mi przyjemność – dodał. – Gdybym mógł jej uniknąć, to bym uniknął. Tyle, że się nie dało. Remus zawsze był wobec mnie w porządku, no wiesz, nie mógłbym tak po prostu…
Peter skinął głową. Rozumiał. Wiedział też, że jego domysły okazały się słuszne: Remus nie mówił im wszystkiego, w dodatku zmienił się w te wakacje nie do poznania. Był bardzo niestabilny, nerwowy, skłonny do agresji. To nie Rudolf Lestrange mu zagrażał – największym niebezpieczeństwem dla Lunatyka był on sam, we własnej osobie.
Pettigrew zatrzymał się na progu.
– Wszystko w porządku? Przepraszam za Jima, on…
Black parsknął cicho.
– Nic więcej nie mów, błagam – zironizował odruchowo. – To śmieszne! Idź już. Lepiej, żeby nikt nas razem nie widział, miałbym potem przechlapane. Wyjdę chwilę po tobie.
– Jak sobie chcesz. – Peter wzruszył ramionami.
Okazało się, że właściciel Mioteł rozpalił ogień w kominku nie bez kozery – było już bardzo chłodno, a powietrze smakowało jesienią. Ci, którzy nie zabrali ze sobą kurtek lub swetrów, omamieni ładną pogodą, drżeli teraz z zimna i usiłowali się rozgrzać szybkim marszem. Całe szczęście do Hogwartu nie było daleko, ot kwadrans spacerkiem, ale droga biegła cały czas pod górę. Peter bardzo źle wznosił podobne wspinaczki – potem ukradkiem łykał tabletki, mając nadzieję, że jeszcze tym razem mu się upiecze i nie umrze na zawał serca. Nie chciał umierać. Nie zrobił przecież w życiu niczego ważnego, ani jednej rzeczy wartej zapamiętania, więc przedwczesny zgon nie miałby absolutnie żadnego sensu.
– Diabli nadali te ciężarówki! – warknął jakiś Krukon. Peter usiłował dogonić Syriusza i Jima, ale byli zbyt daleko, na samym przedzie kolumny, więc zrezygnował i wlókł się smętnie na końcu. Słuchał rozmów. Poza tym, o mało nie został rozjechany przez ciężarówkę, która w zawrotnym tempie zjeżdżała w dół, niezbyt się przejmując tym, czy przechodnie zdążą odskoczyć na czas, czy też nie. – Robią jakiś ogólnokrajowy zjazd kierowców, czy jak? W Hogsmeade widziałem co najmniej pięć takich gratów, jeden ledwo trzymał się kupy. Ciekawe, co nimi przewożą…
– Broń i narkotyki – zasugerowała Melissa, dawny obiekt westchnień Syriusza Blacka. – Albo trupy do zakopania.
– Dannyyy, nie zamordowałeś ostatnio jakiejś kompanii wojska? Albo batalionu? – krzyknął Krukon do O’Neila, który zamarudził gdzieś z tyłu i teraz truchcikiem biegł na czoło grupy. Właśnie ich mijał. Trzeba przyznać, że jak na ćpuna miał całkiem niezłą kondycję.
– Się nie zdarzyło, panoczku. Ja niewinnyyy! – odkrzyknął zdyszany. – Nie widzieliście gdzieś Lupina? Nigdzie go nie mogę znaleźć!
Peter aż się wzdrygnął, gdy usłyszał nazwisko przyjaciela. Boże, dlaczego nic nie robimy, dlaczego Syriusz tak dziwnie się zachowuje? – pomyślał z nagłą paniką. – Co on planuje? W jaki sposób przekonał nauczycieli, że możemy wracać do Hogwartu bez jednego ucznia? A może Regulus po prostu robi nas w konia? – Pytania mnożyły się w nieskończoność. Niestety, w tę ostatnią opcję nie potrafił uwierzyć, bardzo wątpił, że młodszy Black jest aż tak dobrym kłamcą. Gdyby chciał, z własnego wyboru bądź z czyjegoś polecenia, uwikłać Huncwotów w jakąś nieprzyjemną aferę, nie zachowywałby się tak… pasywnie, z przerażającą uległością. Najprawdopodobniej w ogóle nie przyszedłby osobiście – przecież kontakty z Syriuszem ograniczał do minimum! – wysłałby kogoś innego, kto zagrałby tę scenę lepiej niż on. Nie był człowiekiem czynu, nie rzucał się z szablą na czołgi, ale całkiem nieźle radził sobie w manipulowaniu ludźmi: gdyby miał jakikolwiek wybór, na pewno by z niego skorzystał. A jednak przyszedł, opowiedział o wszystkim bratu, którego nienawidził, nie wykazując przy tym najmniejszej chęci odwetu. Sprawa musiała być naprawdę poważna.
Kim, do cholery, jest Rudolf Lestrange? – myślał gorączkowo. Uczniowską kolumnę minęła kolejna ciężarówka – brezent lekko falował, ale nie odsłonił się nawet na sekundę, więc nie dało się zajrzeć do środka. Melissa i jej kolega zaczęli przerzucać się coraz bardziej absurdalnymi pomysłami, dotyczącymi tajemniczego ładunku, wzbudzając tym samym powszechną wesołość. Peter nie dołączył do dowcipnisiów, prawdę mówiąc zupełnie przestał ich słuchać. Myślał. Usiłował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział na temat Rudolfa Lestrange’a. Z początku wydawało mu się, że nie wie nic, nie czytywał przecież plotkarskich pisemek, no a przede wszystkim nie należał do londyńskiej śmietanki towarzyskiej, potem jednak okazało się, że nie docenia posiadanych przez siebie informacji. W gruncie rzeczy wiedział dosyć, by wyrobić sobie opinię na temat człowieka, który zafascynował Remusa. Nie trzeba było umysłu Einsteina, żeby zrozumieć, dlaczego Lunatyk i Rudolf Lestrange polubili swoje towarzystwo – należeli do tej samej, alternatywnej (przynajmniej z punktu widzenia Petera) rzeczywistości. Pytanie tylko, kto kogo wodził za nos? Kto był tym „złym”? A może żaden z nich…? W końcu Lestrange nigdy oficjalnie nie potwierdził, że popiera Toma Riddle’a – jego zachowanie wskazywało raczej, że działania polityczne kompletnie go nie interesują.
Gdy dotarli do Hogwartu, było już prawie ciemno, świat poszarzał do tego stopnia, że wydawał się ulepiony z cieni. Peter widział jak Syriusz i Jim znikają w zamku, chwilę później i on wszedł do środka, chuchając w zmarznięte dłonie. Był głodny, ale zamiast do Wielkiej Sali na kolację, od razu powędrował tam, gdzie spodziewał się znaleźć Huncwotów. Nie był może Einsteinem, nauki ścisłe zawsze szły mu jak po grudzie, ale swój rozum miał – no i, przede wszystkim, dobrze znał swoich przyjaciół. Lepiej niż im się wydawało.
Już z daleka usłyszał ostrą wymianę zdań.
– A jeżeli to pułapka? Pomyślałeś o tym przez chwilę? – zapytał Syriusz z nutką histerii w głosie. Peter z niedowierzeniem pokręcił głową, bo starszy Black zachowywał się tak, jakby we śnie podmieniły go złe chochliki. – Jimmy, mojemu bratu zrobili pranie mózgu! Kto wie, do czego jest zdolny?
– I co? Z powodu twojej paranoi zostaniemy w szkole? – Potter uderzył pięścią w ścianę i od razu zrozumiał, że nie powinien był tego robić. Bolało. Nawet bardzo. – Szlag by to! – Olśniło go nagle. – Nie wziąłem peleryny!
– No to świetnie, może jeszcze wypiszemy sobie na czole: jesteśmy tu nielegalnie, aresztujcie nas? Jak się o tym McGonagall dowie, to zejdzie na zawał!
– Możecie z tego nie żartować? – Peter zdecydował, że najwyższy czas się ujawnić. Wyszedł zza zakrętu. – Zawał to nie jest zabawna sprawa, wierzcie mi. A tak w ogóle, to jak przekonaliście Flitwicka, żeby się ruszył z wioski bez Remusa?
– Co ty tu robisz, do diabła? – Syriusz zignorował pytanie i zmierzył Petera wrogim spojrzeniem. – Tylko ciebie tu, kurwa, brakowało! Nie dość, że muszę niańczyć Pottera…
– Że co? – przerwał mu Jim. Nagle go olśniło. – Teraz rozumiem, chciałeś tam iść w pojedynkę! To dlatego tak się wściekasz!
– No pewnie, że chciałem – przyznał tamten niechętnie. – A co myślałeś? Że zostawiłbym Remusa w jaskini lwa i spokojnie poszedł żreć racuchy?
Jim nie mógł ustać w miejscu, zaczął więc wędrować po korytarzu, wymachując przy tym rękami. To, co się działo, kompletnie nie mieściło mu się w głowie. Miał paskudne wrażenie, że przez pomyłkę trafił do alternatywnej rzeczywistości – wszystko, co znał i aprobował, nagle stanęło na głowie; przyjazny świat zmienił się w dom wariatów. Tego się nie da pojąć na trzeźwo, Jim przetarł oczy, ale koszmar nie chciał zniknąć. Syriusz otworzył tajne przejście i właśnie pakował się do środka.
– Naprawdę chciałeś tam iść beze mnie? – Nie mógł w to uwierzyć. – Dlaczego?
– Chcesz o tym rozmawiać teraz? – Syriusz nie zamierzał niczego tłumaczyć. – Skoro masz zamiar iść, to chodź. A ty, Pete – tym razem w jego głosie nieoczekiwanie zabrzmiała cieplejsza nuta – kryj nas w razie czego, okay? Nie, proszę! – dodał, widząc, że przyjaciel chce zaprotestować. – Chociaż ty mnie nie dobijaj. Przecież nie możesz się męczyć! Jak niby miałbyś nam pomóc?
– No tak, jestem tylko nikomu niepotrzebnym kaleką – odburknął, dotknięty do żywego. Wiedział, że Syriusz ma rację, ale i tak go zabolało, że został odsunięty na drugi plan.
Syriusz chciał coś odpowiedzieć, dał sobie jednak spokój i machnął tylko ręką, potem zaś zniknął w tajnym korytarzu – jednym z tych, które odkryli, włócząc się z Remusem po zamku. Nie istniała krótsza droga do Hogsmeade.
Jim popukał się w czoło.
– Złóż samokrytykę – zaproponował z dobrotliwą ironią, zanim poszedł w ślady Syriusza. Peter znowu został sam. Nie na długo jednak, bo już po dwóch, trzech minutach, które spędził bezproduktywnie, gapiąc się w ścianę i nie mogąc ruszyć się z miejsca, usłyszał kroki. Wystraszył się, że to woźny albo któryś z nauczyciel, ale całe szczęście jego obawy okazały się przesadzone. Tajemniczym przybyszem okazał się nie kto inny, tylko Regulus Black.
– Poszli? – Bardziej stwierdził, niż zapytał. Peter skinął głową. – To dobrze. Próbowałem złapać O’Neila, ale znowu mi zniknął. Ten facet się kiedyś wykończy… Podczas kolacji dostał chyba jakąś wiadomość, nie wiem zresztą, w każdym razie zerwał się z miejsca, rzucił kurwami i gdzieś pobiegł. Gdybyś widział jego minę…!
– Wyobrażam sobie. – W głowie Petera zapaliła się czerwona lampka: uwaga, niebezpieczeństwo! Ten dzień od rana był strasznie dziwny. A teraz, wieczorem, atmosfera zgęstniała tak bardzo, że brakowało już tylko wielkiego wybuchu, który pochłonąłby wszystko i wszystkich, oszczędziwszy jedynie góry na horyzoncie. – Słuchaj… – Nie planował tego wcześniej, po prostu nagle przyszło mu do głowy, że to całkiem niegłupi pomysł. – Skoro już tu jesteśmy… może poszlibyśmy do tego pubu Grindberga, co? Na wszelki wypadek, jako dodatkowe wsparcie?
– Syriusz na pewno ucieszyłby się, gdyby mnie tam zobaczył. – Mruknął Regulus. Zaraz jednak dodał: – Prawdę powiedziawszy, chciałem ci zaproponować to samo. Potter chwalił się, że znają tajne przejścia, którymi można wydostać się z Hogwartu… – znacząco zawiesił głos.
– Tym razem nie bajerował. Pokażę ci – odparł Peter i uruchomił mechanizm.
*
Gdyby nie błyskawiczna reakcja Syriusza, który zadziałał, zanim zdążył pomyśleć, Jim na sto procent oberwałby zaklęciem. Obaj przewrócili się na ziemię i potoczyli do rowu. Za ich plecami grudy ziemi, gałęzie i krzaki wyrwane z korzeniami, utworzyły w powietrzu upiorny wir.
– Zostań tu i nie podnoś głowy! – syknął Syriusz, samowolnie mianując się dowódcą, i przeturlał się na drugą stronę rowu, skąd miał lepszy widok. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Tunel nie dochodził do Hogsmeade, jego wylot znajdował się na zboczu, tuż przed wioską – w ubiegłym roku zamaskowali go gałęziami, więc nie rzucał się w oczy. Rzadko korzystali z tego przejścia, woleli wygodniejsze, prowadzące wprost do wioski, ale tym razem postanowili wyjść właśnie tutaj, bo istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że zobaczy ich ktoś niepowołany. Miejscowość zaczynała się niedaleko, w mroku majaczyły pierwsze zabudowania. Zazwyczaj było tu bardzo cicho, od czasu do czasu szczekały tylko psy, tym razem jednak od strony centrum dobiegał potworny jazgot syren. Coś się paliło. Łuna nad wioską wyglądała przerażająco.
– Co to jest? – Jim rzadko słuchał poleceń, nawet tych najrozsądniejszych, więc oczywiście, zamiast zostać w bezpiecznym miejscu, przyczołgał się do Syriusza. Dobrze, że przynajmniej nie wstał i nie przeparadował tego odcinka drogi z dumnie uniesioną głową, tuż przed nosami prześladowców. – Fajerwerki?
– Tak, kurwa. Z okazji wielkiej fety śmierciożerców – odparł Syriusz. – Nie widzisz, że to Mroczny Znak?
Rzeczywiście, na niebie zawisła, namalowana światłem zaklęcia, olbrzymia trupia czaszka. Pierwszy raz coś takiego widzieli. To znaczy jasne, ludzie Riddle’a bardzo lubili ten znak, tatuowali go sobie na przedramionach i nosili na łańcuszkach, ba, umieszczali nawet na plakatach, ale do tej pory nie epatowali nim w taki sposób! Opinia publiczna nie dałaby im żyć – czaszka nie była przecież zbyt popularnym symbolem, trącała polityczną niepoprawnością. A może to wcale nie śmierciożercy? – zastanawiał się Syriusz, nerwowo gryząc źdźbło trawy. – Może ktoś tu sobie robi zwyczajne jaja?
Wtedy znowu świsnęło zaklęcie i wyrwało spory kawałek gruntu tuż nad głową Pottera, obsypując go ziemią. Jim zakaszlał rozdzierająco.
– Co… co tu się w ogóle wyrabia? – wyjąkał i splunął. – Trafiliśmy w sam środek jakichś manewrów wojskowych? Może wyjdźmy i pogadajmy z tymi ludźmi, to przecież musi być jakaś pomyłka!
– Sądząc po tym, jak nas przywitali, raczej nie mają ochoty na pogawędkę… – mruknął Syriusz. Od leżenia w dziwnej pozycji zaczynał go boleć kręgosłup. – Popatrz, w Hogsmeade dzieje się coś niedobrego. Słyszysz kościelne dzwony? I syreny? Pali się. A my mamy odciętą drogę powrotną.
Musieli przerwać rozmowę, bo ukryci w lesie napastnicy zaczęli atakować z dziką furią. Tak, jakby spodziewali się, że w rowie leży co najmniej dwudziestu uzbrojonych po zęby aurorów, nie zaś dwóch przestraszonych uczniów, którzy przez pomyłkę znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie.
Jim czuł, że serce podchodzi mu do gardła, bał się tak straszliwie, jak nigdy w życiu. Odłamki świszczały mu koło uszu, błyski oślepiały i ogłuszały jednocześnie, w dodatku hałas dobiegający od strony wioski potęgował obezwładniające przerażenie. Co się tam działo? Bandycki napad? Rozruchy? Kataklizm? Przecież jeszcze dwie godziny temu, Hogsmeade wyglądało tak spokojnie: było kwintesencją nudy i zaściankowości! A teraz płonęło żywym ogniem, wypluwało z siebie potoki iskier i umierało w potwornych parkosyzmach bólu.
Jak on to robi? Dlaczego się nie boi? – Każda myśl przyprawiała Jima o mdłości. Bez przerwy, mimo hałasu, słyszał tuż obok siebie głos Syriusza. Black, zamiast bezczynnie czekać na koniec świata, sam się do niego przyczyniał, rzucając na oślep zaklęciami. Prawdopodobnie w najmniejszym stopniu nie zaszkodził w ten sposób prześladowcom, jego absurdalna obrona musiała jednak zrobić na nich wrażenie, bo atak na chwilę zelżał.
– Mógłbyś mi pomóc! – warknął na Jima, który nie był w stanie wysupłać różdżki z kieszeni, nie wspominając już o zrobieniu z niej jakiegokolwiek użytku. W końcu jednak poczuł pod palcami chłodne drewno i opanował się na tyle, żeby nie zrobić sobie krzywdy nieudanym zaklęciem. – Do tego tunelu się nie dostaniemy, musimy się przebić do wioski! Jak tu zostaniemy, rozniosą nas na kawałki!
– Kto? – Jim zamrugał, ale świetlne koła przed oczami nie chciały zniknąć. – Kto jest takim wariatem, żeby narażać się Dumbledore’owi?
– Nie wiem, do diabła, czy ja ci wyglądam na jakiegoś proroka? – W dziwnym świetle, generowanym przez magiczne pociski, twarz Syriusza wydawała się niemal sina. – Nie wiem nawet, dlaczego jeszcze tu nie przyszli, przecież mogliby nas pokonać w pięć sekund! Zdaje się, że spodziewali się kogoś innego i przeceniają nasze siły. Jak się zorientują, kim jesteśmy, będzie po nas!
Nie, to się nie dzieje naprawdę – powtarzał sobie Jim, ale koszmar nie znikał. Jasne, za szczenięcych lat uwielbiał czytać powieści wojenne, dawno jednak wyrósł z marzeń o byciu bohaterskim żołnierzem, który igra ze śmiercią i wynosi przyjaciół spod kul nieprzyjaciela. To przecież była fikcja literacka, na Merlina, jedynie fikcja, w rzeczywistości takie rzeczy się nie zdarzały! W każdym razie – nie jemu, nie teraz, i z całą pewnością nie we współczesnej Anglii. Błagam, niech ktoś wyjdzie zza tych krzaków i powie, że to tylko test z obrony przed czarną magią… i że będzie go można poprawiać za tydzień. Niestety, nic podobnego się nie wydarzyło, wręcz przeciwnie – krótkie zawieszenie broni gwałtownie się skończyło, a trzeci, magiczny atak był najgorszy ze wszystkich.
Jim nie potrafił sobie później przypomnieć, w jaki sposób wydostali się z tego pieprzonego rowu, który przestał stanowić jakąkolwiek ochronę, był jednak przekonany, że gdyby nie Syriusz, jemu z pewnością nie udałoby się przeżyć. Trudno powiedzieć, skąd Black wiedział, co robić, nie miał przecież absolutnie nic wspólnego z wojskiem, było jednak faktem, że to on wyprowadził ich spod ostrzału. Być może zadziałał instynkt. Geny przodków. Wrodzony talent. W każdym razie już po chwili gnali na łeb i na szyję w dół, pokonując rekordy prędkości i łamiąc wszystkie zasady fizyki. Prawdopodobnie w innych warunkach za nic nie daliby rady biec tak szybko – droga nie należała do wygodnych, łatwo było potknąć się o korzeń lub poślizgnąć na drobnych kamieniach – ale strach dodał im skrzydeł. Mieli też masę szczęścia. Gdyby, na przykład, zbiegli drugą stroną zbocza, na bank natknęliby się na oddział śmierciożerców, i pojechaliby ciężarówkami w nieznane, podobnie jak duża część mieszkańców Hogsmeade.
Ukryli się za jakąś szopą, usiłując złapać oddech. Jim miał wrażenie, że zaraz wypluje płuca, wysiłek fizyczny był tak gwałtowny, że zaskoczony organizm reagował protestem. Potter pochylił się i zwymiotował. Czuł, że rozpada się na kawałki: zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
– Wszystko dobrze? – Zapytał Syriusz. Był kiepski w pocieszaniu, nigdy nie wiedział, co w takich sytuacjach powiedzieć, dlatego zwykle ograniczał się do kilku szablonowych zdań. Lub w ogóle wybierał milczenie. – Możemy iść dalej? Lokal Grindberga jest całkiem blisko.
– Nadal chcesz tam iść? Mimo… – Jim otarł usta i pożałował, że nie wzięli ze sobą nic do picia – wszystko? Nie lepiej od razu do Wrzeszczącej Chaty? Lub do Miodowego Królestwa?
– Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? Chata jest dokładnie po drugiej stronie Hogsmeade, jak niby zamierzasz się tam dostać? Główną ulicą? A Miodowe pewnie sfajczone, przecież widziałeś ogień…
– Boże, Łapa, to jakaś paranoja! To przecież niemożliwe! – Jim nie chciał uwierzyć w to, co widział. – Może kręcą tu jakiś film albo coś w tym rodzaju?
Syriusz nie potrafił się już oszukiwać.
– Ta, fajnie by było. Ja się raczej zastanawiam, czy to naprawdę śmierciożercy, czy ktoś ich wrabia. Nie chciałem przyjąć do wiadomości tego, o czym opowiadał Remus, ale teraz nie jestem już taki pewien… Jeżeli faktycznie za napadem na Hogsmeade stoi Riddle, to… – Ciąg dalszy nie chciał mu przejść przez gardło. – W każdym razie jedyne, co możemy teraz zrobić, to pójść do Grindberga i liczyć na cud. Remus naprawdę ma kłopoty. I dam głowę, że wie o całej aferze o wiele więcej, niż my…
Jim niepewnie skinął głową. Czuł się fatalnie, nie było jednak czasu na roztkliwianie się nad własnym zdrowiem. W pobliżu przeszło dwóch mężczyzn, obaj mieli szare mundury śmierciożerców – rozmawiali na tyle głośno, że można było przypuszczać, że nie boją się niespodziewanego ataku. Syriusz przyciągnął do siebie Jima, który stał za bardzo na widoku, i obaj skamienieli w tej pozycji, bojąc się nawet zbyt głośno odetchnąć. Całe szczęście śmierciożercom nie chciało się przeszukiwać gospodarstwa, podnieśli tylko z ziemi jakiś przedmiot – być może różdżkę – i oddalili się spacerowym krokiem. Mówili coś o ciężarówkach.
– Droga wolna – syknął Syriusz. – Na Merlina, Jimmy, uważaj trochę! Przez ciebie nas złapią!
– Przepraszam – odburknął, zamiast, jak zwykle w takiej sytuacji, gwałtownie się odciąć. Muszę się opanować – stwierdził w duchu. – Łapa ma rację. Zachowuję się jak przerażony pierwszoklasista! Problem w tym, że łatwiej coś postanowić niż zrealizować. Jim Potter, najbardziej zadziorny z Huncwotów, człowiek, któremu nie straszne były ani szlabany, ani najgorsze warunki atmosferyczne podczas gry w quidditcha, czuł się teraz jak rozdygotana kupka nieszczęścia. Gdyby ktoś go wcześniej, hipotetycznie zapytał, jak zachowałby się w sytuacji takiej, z jaką miał do czynienia właśnie teraz, z pewnością odpowiedziałby, że byłby wzorem sprytu i odwagi. Tymczasem rzeczywistość radykalnie odbiegała od wyobrażeń. Nie czuł się jak bohater – najchętniej zaszyłby się w jakiejś bezpiecznej kryjówce i nie wyściubił z niej nosa co najmniej przez dwa tygodnie.
Całe szczęście, lokal Grindberga rzeczywiście znajdował się niedaleko. Jim niejednokrotnie mijał ten szary, brzydki budynek, bardziej przypominający remizę strażacką niż cokolwiek innego, nigdy jednak nie sądził, że kryje się w nim coś więcej poza knajpką dla lokalnych pijaczków i miłośników brydża. Czuł nawet dziecinną irytację na myśl, że on, Jim Potter, który rościł sobie prawo do miana najlepiej poinformowanego ucznia Hogwartu, nie zdawał sobie sprawy z faktu, że tuż pod jego nosem działa nielegalne knajpa, dobrze znana w gangsterskim półświatku. Teraz to, rzecz jasna, i tak nie miało większego znaczenia, niemniej jednak irytacja wcale nie znikała. A może gdybyśmy zainteresowali się tym lokalem wcześniej, nie doszłoby do tego wszystkiego? – zastanawiał się. Tymczasem Syriusz rozejrzał się nerwowo dookoła, potem zaś nacisnął klamkę z przekonaniem, że drzwi na pewno się nie otworzą i trzeba będzie zaryzykować zaklęcie. Jakież było jego zdziwienie, gdy klamka puściła bez problemu. Ze środka nie dobiegały ich absolutnie żadne dźwięki.
– Przecież tu jest całkiem pusto! – oświadczył Jim takim tonem, jakby właśnie odkrył Amerykę. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wyglądało trochę jak hotelowy hall, tyle tylko, że z pewnością od lat nie pojawili się tu żadni goście. Obicia kanap kompletnie spłowiały, nie można było nawet rozpoznać, jaki miały kiedyś kolor, natomiast blat – na którym stał dzwonek służący do wzywania obsługi – pokrywała gruba warstwa kurzu. Tapety płatami odpadały ze ścian, natomiast z żyrandoli zwisały ciemnosiwe wstęgi pajęczyn.
– To nawet nie wygląda na knajpę… – zgodził się Syriusz i wyjrzał przez okno. Pożar już się nie rozprzestrzeniał: albo komuś udało się go w końcu okiełznać, albo ogień wygasał samoistnie. Nagle ciszę przerwał ryk silników. Zobaczyli, że od strony centrum ciągnie się kawalkada ciężarówek, które, tym razem wolno i z niejakim namaszczeniem, kierowały się ku granicom wioski.
Było ich bardzo, bardzo dużo.
– Odjeżdżają – niepotrzebnie podsumował Syriusz.
– Ano! Może teraz uda nam się przebić do Hogwartu lub chociaż… – zaczął Jim i w tym momencie rozległy się huki wystrzałów. Były tak głośne, że lokal Grindberga zatrząsł się w posadach; przez chwile mieli nawet wrażenie, że sufit się zawali, na zawsze grzebiąc ich pod gruzami domu. Potem wszystko znowu umilkło, mieli już jednak pewność, że odjazd ciężarówek wcale nie oznaczał szczęśliwego finału – równie dobrze mógł stanowić uwerturę do kolejnego koszmaru.
– Słyszysz? – zapytał Syriusz, otrzepując się z białego pyłu.
– W uszach mi dzwoni. To przez te wybuchy.
– Nie, chodzi mi o muzykę. Naprawdę tego nie słyszysz? Jakiś idiota gra na skrzypcach! Tu, niedaleko!
Jim już chciał odpowiedzieć, że Syriusz cierpi na omamy słuchowe (i trudno mu się dziwić, biorąc pod uwagę okoliczności), ale w tym momencie i on usłyszał dźwięki. Nie była to jednak muzyka skrzypiec, tylko rock’n’roll, który absurdalnie kontrastował z opustoszałym hallem i tym, co właśnie rozgrywało się w Hogsmeade. To jakiś niesmaczny dowcip! – pomyślał Jim, a głośno zauważył, że dobrze by było przeszukać piętro.
Schody o mało się pod nimi nie zapadły – drewno dawno przeżarły korniki, a w dodatku brakowało wielu stopni. Balansowali na nich niczym akrobaci, dziękując siłom wyższym za metalową poręcz, która dawała jako takie oparcie. Szybko okazało się jednak, że ich poświęcenie na nic się nie przydało, bo piętro było równie opustoszałe i zniszczone, jak parter. Na wszelki wypadek zajrzeli do wszystkich pokojów – drzwi były otwarte, więc nie mieli z tym żadnych problemów – ale poza popsutymi zabawkami, kalekimi meblami i wszechobecnym kurzem, nie znaleźli niczego interesującego. Jak na złość, muzykę słyszeli coraz wyraźniej, za nic jednak nie potrafili zlokalizować tajemniczego grajka – lub grajków, bo w tej kwestii nadal nie potrafili dojść do porozumienia. Każdy upierał się przy swojej wersji.
Gdy wydawało im się, że są tuż-tuż, że za chwilę odkryją tajemnicę pubu Mariusa Grindberga, nagle wyrastała przed nimi przeszkoda w postaci ściany, pianina bez klawiszy czy ogromnej, rzeźbionej szafy. Błądzili jak w labiryncie. W pewnym momencie Jim aż się wzdrygnął, wydawało mu się bowiem, że dostrzega widmową parę tańczącą na środku pokoju, do którego właśnie weszli. Nie był w stanie nic powiedzieć, dlatego ścisnął tylko Syriusza za nadgarstek – przyjaciel spojrzał na niego pytająco, nie doczekał się jednak żadnego wyjaśnienia. Sam niczego nie zauważył. To prawda, niesamowite cmentarzysko umarłych przedmiotów zrobiło na nim duże wrażenie, był jednak zbyt przejęty tym, co przeżyli zanim dotarli do budynku, żeby niepokoić się dodatkowo przybyszami z innego świata. Obawiał się raczej pułapek, zastawionych przez ludzi z krwi i kości, dlatego uważnie patrzył pod nogi, a w ręku trzymał różdżkę, nastawioną na wykrywanie złowrogiej magii. Nie był to zbyt silny wykrywacz – gdyby pułapkę zastawiał zawodowiec, na pewno by jej nie znaleźli – ale Syriusz doszedł do wniosku, że przed czarami o mniejszym natężeniu też warto się bronić. Mogły im przecież bardzo zaszkodzić.
– Wrzeszcząca Chata to przy tym pikuś – mruknął Jim. – Mam gęsią skórkę! Idźmy stąd może, co? Remusa tu nie ma! A my musimy przecież opowiedzieć Dumbledore’owi o wszystkim, co się wydarzyło!
– Na pewno już wie – odparł Syriusz, w zamyśleniu wodząc palcami po blacie zabytkowej komódki. – Tu jest jakieś drugie dno… czuję to, do cholery! Tylko jak się tam dostać?
– Do drugiego dna? – Nie zrozumiał Jim.
– Nie, baranie! Do alternatywnego świata! To coś w rodzaju Pokoju Życzeń, tylko na większą skalę. Te zabawki, meble... wszystko jest na pokaz, mogę się założyć.
– Ja się o nic nie będę zakładać. Aktualnie jestem w stanie uwierzyć we wszystkie idiotyzmy. To co, jeszcze jedna rundka po piętrze? Może tym razem na coś wpadniemy…
Syriusz jeszcze raz podejrzliwie przyjrzał się komódce – i niesamowitym rzeźbom okalającym drzwi – i wyszedł na korytarz, wyłożony zjedzonym przez mole dywanem. Czterech widmowych mężczyzn, grających w karty i pijących koniak przy widmowym stoliku, nie zwróciło na niego najmniejszej uwagi. Partia brydża była wyjątkowo ekscytująca…
*
… partia brydża była wyjątkowo ekscytująca – przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Remus przystanął i przez chwilę, wraz innymi gapiami, przyglądał się grającym mężczyznom. Musieli wiele tutaj znaczyć: budzili spore zainteresowanie, a ich wygląd świadczył o tym, że ani władzy ani pieniędzy im nie brakuje. To jak scena wyrwana z „Ojca Chrzestnego”! – pomyślał Lupin, mimowolnie zaintrygowany, i podziękował kelnerowi, który zaproponował mu kolejny kieliszek koniaku.
Już dawno stracił poczucie czasu i przestrzeni. Nie wiedział, gdzie jest, co się stało z Rudolfem, ani jak wrócić do domu – w dodatku coraz mniej go to obchodziło. Namalowany świat, do którego trafił, świat złożony z połączonych ze sobą lokali, oferujących klientom rozmaite sposoby omamiania zmysłów, coraz bardziej go wciągał. Mogę się założyć, że niektórzy z tych ludzi – rozejrzał się dookoła – ugrzęźli tu na zawsze. Właściwie cholera wie, czy to jeszcze rzeczywistość, czy już zaświaty! W każdym razie… cóż, alkohol mają tu naprawdę znakomity. – Uśmiechnął się sam do siebie, bo odkrył, że myśli zupełnie jak Rudolf Lestrange. Jeszcze trochę i zacznę odginać mały palec podczas picia herbaty z takich niewielkich, cholernie nieporęcznych, filiżanek w różyczki…
Zdaje się, że wygrywał szpakowaty mężczyzna w czarnym, staroświeckim garniturze. Jego żona lub przyjaciółka ostentacyjnie pocałowała go w policzek i wygładziła śnieżnobiały kołnierzyk. Wyglądała jak gwiazda filmowa przedwojennego kina.
Remus wypił koniak, odstawił kieliszek na tacę i powędrował dalej. Stracił rachubę, do ilu knajp do tej pory trafił – był już w paryskiej, modernistycznej kawiarni, na stacji kosmicznej, w siedemnastowiecznej karczmie gdzieś na Wschodzie, a nawet w starożytnym Rzymie. Nie wylewał za kołnierz, więc powinien być już całkowicie pijany – ba, powinien wyrzygiwać wnętrzności w jakiejś latrynie – a tymczasem czuł się jedynie lekko odurzony i zrelaksowany. Zawsze o tym marzył: żeby chociaż na chwilę przestać czuć, żeby trafić do elizjum i pozbyć się emocjonalnego tornada, które niemal bez przerwy nim targało. Teraz był już prawie pewny, że trafił do właściwego miejsca. Uczucia, z początku nienaturalnie wyostrzone (przez pewien czas Remus balansował na graniczy histerii, podobnie zresztą jak wielu innych gości lokali – szczególnie tych, którzy znaleźli się tu po raz pierwszy), teraz stępiły się do tego stopnia, że przestały mieć znaczenie. Nie sprawiały już bólu. To było jak odlot po tabletkach uspokajających! Remus spacerował w obłoczku obojętności, przyglądając się wszystkiemu z tysiącletniego dystansu, jak historyk, który ze spokojem opowiada uczniom o namiętnościach dawno umarłych bohaterów.
Prawdopodobnie trwałby w tym półśnie o wiele dłużej, spokojny jak nieboszczyk, gdyby nie to, że zwrócił uwagę na zakapturzoną postać, przeciskającą się przez tłum miłośników brydża. Bez zastanowienia poszedł za nią. Nie umiałby wyjaśnić, dlaczego to robi, po prostu uznał, że to dobry pomysł – w końcu i tak nie miał nic lepszego do roboty, równie dobrze mógł zabawić się w szpiega. Nawet mu do głowy nie przyszło, że takie zabawy czasem bywają niebezpieczne.
Tajemniczy człowiek, zamiast przejść przez rzeźbione drzwi do kolejnego lokalu – jak wszyscy klienci, znudzeni początkiem dwudziestego wieku – skręcił w mało reprezentacyjny korytarzyk, prowadzący zapewne do pomieszczeń gospodarczych. Albo do toalety. Szedł szybkim, pewnym krokiem, jakby bywał tu codziennie i doskonale znał drogę. Nie zainteresowały go ani tace z alkoholami, ani przekąski, ani nawet kasyno. W przeciwieństwie do Remusa, doskonale wiedział, po co tu przyszedł i nic go nie rozpraszało.
– Hej, nie wiesz może, gdzie jest Tawerna pod Złotym Jesiotrem? – Jegomość, który zastąpił drogę Lupinowi, wyglądał jak karykatura marynarza ze starej powieści przygodowej. Nawet plamy potu na jego koszuli wyglądały groteskowo. Remus, w tamtym momencie organicznie niezdolny do irytacji, poklepał faceta po ramieniu i odparł, że bardzo mu przykro, ale nie ma bladego pojęcia o żadnych jesiotrach. Wie natomiast, gdzie można zagrać w brydża i wypić koniak. Tamten nie ukrywał rozczarowania, niemniej jednak podziękował wylewnie i odmaszerował w stronę głównej sali, fałszując coś na temat rumu i pięknej Mary Beth, która została w dalekim porcie.
Tymczasem zakapturzony skorzystał z okazji i zniknął Remusowi z pola widzenia. Lupin przyspieszył kroku, chcąc go dogonić, ale szybko zrozumiał, że tym razem ostatecznie stracił trop. Jedyne, co mógł zrobić w takiej sytuacji, to zacząć otwierać po kolei wszystkie drzwi (z napisem „Wstęp tylko dla personelu”), z nadzieją, że znajdzie za nimi coś ciekawego. Właściwie, czemu by nie? – uznał po chwili namysłu i zaczął od najbliższych i najmniejszych drzwi, które prowadziły do schowka pełnego detergentów. Potem natrafił jeszcze na Pokój Rzeczy Znalezionych, chłodnie z półtuszami zwisającymi z sufitu i przechowalnie bagażu. Zabawa w poszukiwacza skarbów zaczęła go bawić.
Przedostatnie drzwi wyglądały mało efektownie, głównie dlatego, że farba, którą zostały pomalowane, zaczynała się łuszczyć; żadnej tabliczki na nich nie było. Okazało się, że i tym razem nikt nie zadał sobie trudu, żeby zamknąć pomieszczenie na klucz – swoją drogą, cóż za nieostrożność, przecież każdy mógł tu przyjść i zabrać wszystko, co mu się spodobało! – więc dostanie się do środka nie stanowiło problemu. Klamka przyjemnie wibrowała w dłoni. Była ciepła i naelektryzowana; gdyby zgasić światło na korytarzu, prawdopodobnie okazałoby się, że fosforyzuje w ciemnościach.
Remus, nadal w heroinowym kokonie, który stępiał jego instynkt samozachowawczy, zajrzał do środka, zanim jednak zdołał zorientować się, co właściciel knajpy przechowuje w tym właśnie pokoju, poraziło go zaklęcie. Nie zabolało, zrobiło się tylko bardzo dziwnie, jak zwykle po połowicznym paralizatorze, który przyśrubowuje człowieka do podłoża i nie pozwala mu na żaden ruch. W takim stanie nie można nawet zamrugać, dlatego oczy szybko zaczynają wypełniać się łzami.
– Śledził mnie, dupek – poskarżyła się kobieta w płaszczu i ściągnęła kaptur, uwalniając spod niego gęste, kędzierzawe włosy. – Nie podoba mi się to miejsce, nie można nawet spokojnie złożyć zamówienia. Nie mogliśmy po prostu wrócić do domu?
– Daj spokój, trzeba oblać zwycięstwo. Mieszkanie Rudolfa jest za małe. Potem przejdziemy do jakiegoś porządnego lokalu… bo ja wiem, coś przedwojennego? Z dobrym winem? Musimy tylko poczekać na resztę, poszli do sztabu zdać relację.
Kobieta nie wyglądała na przekonaną, wydawała się raczej zniesmaczona. W końcu wyjęła z torebki szczotkę i, nie przejmując się towarzyszem, zaczęła rozczesywać włosy, nie spuszczając przy tym wzroku z Remusa.
– Mogę go chociaż potorturować? – zapytała pół żartem pół serio. – Waldi, koszmarnie mi się nudzi! Gdzie jest Cissy?
– Poszła z Lucjuszem i Rudolfem. Powiedziała, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza.
– No świetnie! A ja mam tu gnić jak idiotka, tak? Na Merlina, to chyba jakiś dowcip! Nawet nie zdążyłam wziąć prysznica. Śmierdzę, Waldi. Nie lubię śmierdzieć.
– Nie marudź, lepiej się napij. Zrobię ci drinka. – Mężczyzna nazywany Waldim wstał ze swojego miejsca i powędrował do kredensu. Wyciągnął z niego kilka małych buteleczek. – No popatrz, mamy tu nawet prywatny barek, Grindberg to jednak fajny facet!
– Mugolak – prychnęła.
– Ale przydatny. Bella, nie możesz się po prostu cieszyć z sukcesu? Przecież wszystko poszło zgodnie z planem. Niedługo magiczna Anglia będzie nasza. Jeszcze jedna taka akcja i nikt nam nie podskoczy!
Z początku sens prowadzonego dialogu docierał do Lupina tylko częściowo, ale z każdą kolejną chwilą świadomość coraz nachalniej przedzierała się przez powłoczkę odurzenia. Nie na tyle, by Remus zaczął się bać, dostatecznie jednak, by poczuł się niekomfortowo. Został w końcu potraktowany zaklęciem. W zamiarach dalekich od przyjacielskiego przekomarzania.
W tym momencie drzwi, nadal uchylone po wtargnięciu nieoczekiwanego gościa, otworzyły się szerzej i przeszło przez nie dwóch mężczyzn. Obaj wyglądali trochę nieporządnie, ich ubrania były nawet gdzieniegdzie poznaczone dziurkami po iskrach. Jeden z nich zmierzył „rzeźbę” stojącą w pobliżu dziwnym spojrzeniem, drugi natomiast dał znak Waldiemu, żeby i jemu przygotował drinka. Potem podszedł do kobiety i pocałował ją w policzek.
– A to co ma być? Zmieniacie wystrój kantorka? – Zainteresował się w końcu. – Dzięki, Waldi. – Przyjął od kolegi kieliszek i upił odrobinę napoju. – Całkiem ciekawy ten twój wynalazek, chyba minąłeś się z powołaniem. Może powinieneś założyć knajpę?
– Nie pierdol, Lestrange, i tak cię nie lubię – odparł tamten mało przyjaznym tonem. – Luc, jak było na zebraniu? – zwrócił się do blondyna, który obszedł Remusa dookoła, potem zaś schylił się nad torbą podróżną stojącą obok fotela i zaczął ją przeszukiwać.
– Nie było zebrania, coś się przedłużyło. Pewnie przez Hogsmeade. Zaraz muszę tam wrócić. Co to za facet? Bella, zaczęłaś sprowadzać do bazy swoje maskotki? Pozbądźcie się go, nie mamy czasu na pierdoły.
– Śledził mnie!
– No to go zabij, też mi problem. – Lucjusz Malofy znalazł wreszcie to, czego szukał, czyli gruby zeszyt w zniszczonej okładce. Odłożył torbę na miejsce. – Waldi, miej oko na naszego nowego przyjaciela, jasne?
– No wiesz? – W głosie Rudolfa zadźwięczała ironia. – Myślałem, że wszystko już sobie wyjaśniliśmy. Że sobie ufamy, jak to w rodzinie. A tymczasem okazuje się, Luc, że nadal patrzysz na mnie z niczym nieuzasadnioną podejrzliwością. Wiesz, jak bardzo mnie ranisz takimi insynuacjami?
– Od tego się nie umiera – parsknął Malfoy. – Posłuchajcie…
– Crucio!
Remus nie usłyszał niczego więcej, bo w jego głowie nagle wybuchł potworny ból, a wszystkie dźwięki pochodzące z zewnątrz zagłuszył łomot jego własnego serca. Przez chwilę świat wisiał na cienkiej nitce, gotowy do ostatniego lotu w dół, zamiast jednak stoczyć się w niebyt, nieoczekiwanie powrócił do właściwych kształtów i kolorów. Tyle tylko, że bufor bezpieczeństwa w postaci narkotycznych właściwości pubu Mariusa Grindberga, ostatecznie przestał działać, a Remus – trzeźwy i śmiertelnie przerażony – spojrzał prosto w szarozielone oczy Rudolfa Lestrange’a. Nie znalazł w nich ani śladu współczucia.
– Pojebało cię, Lestrange? – Zapytał zimno Lucjusz. – O mało mnie nie trafiłeś. Uważaj, w kogo celujesz, bo możesz sobie zrobić krzywdę. Bella, zaparz mu jakichś ziółek, co? Wrócę za jakąś godzinę. Spotkajmy się w Emmanuelle, mają tam świetne wino.
– Pozdrów od nas naczelnika – poprosiła Bella. Lucjusz skrzywił się w odpowiedzi i wyszedł. – Rudi, jak ty się zachowujesz? – syknęła, gdy tylko za Malfoyem zamknęły się drzwi. – Adrenalina padła ci na mózg?
– Och, takie akcje są lepsze od rosyjskiej ruletki, miałaś rację, a na pewno bardziej emocjonujące od lektury Horacego! – odparł z udanym namaszczeniem. – Zajmę się tym twoim szpiegiem, dobrze? Nikt nie będzie bezkarnie śledził mojej ukochanej, to niedopuszczalne!
– Przestań się nabijać, to nie jest zabawne – wzruszyła ramionami. – Waldi, nalej mi czystej, te twoje drinki są słabe jak sok pomarańczowy. Myślisz, że nie umiem pić, bo jestem kobietą? Do diabła, pochodzę z Blacków, mocną głowę mamy zapisaną w genach!
– Mademoiselle, dla ciebie wszystko! A ty, Lestrange, rzuć wreszcie tę cholerną Avadę i zamknij mordę. Nie wiem, co Luc w tobie widzi, chyba miał zaćmienie mózgu, jak mu się zachciało bawić w rekrutera…
Zrób to, do kurwy nędzy! Rzuć Avadą i miejmy to już za sobą!
– Avada? – oburzył się Rudolf. – To takie banalne! Zrobię to w bardziej klasyczny sposób. Na zapleczu. To nie jest widok dla damy.
Remus poczuł, że unosi się w powietrzu. Po chwili był już na korytarzu, wisiał głową w dół tuż pod sufitem. Żarówka boleśnie parzyła go w łopatkę. Zanim zrozumiał, co się dzieje, dosięgło go kolejne zaklęcie i spadł w dół, na posadzkę, wprost pod nogi Rudolfa Lestrange’a.
– Wstawaj! – warknął tamten i, nie czekając na reakcję, brutalnie podniósł Remusa do pozycji pionowej. – Możesz iść? Połamałeś coś? Do diabła, odezwij się wreszcie!
– N...ie – wyjąkał. Gdyby nie Rudolf, z pewnością znowu przewróciłby się na ziemię. Był bezwładny niczym wór kartofli. Nigdy wcześniej nie oberwał Cruciatusem.
– Zabiję Regulusa, zabiję skurwysyna – powtarzał Lestrange z dziką furią. – Idziemy! Ale potem trzymaj się ode mnie z daleka, jasne? Nawet nie próbuj mnie szukać!
– Cholerny… megaloman. Rzuciłeś na mnie klątwę. Myślisz… myślisz, że chcę mieć z tobą cokolwiek wspólnego? Kurwa, Lestrange, co to w ogóle miało być? Scena z filmu akcji? – Remus przecenił swoje siły. Okazało się, że podczas upadku z wysokości skręcił kostkę, więc każdy ruch sprawiał mu ból. W końcu Lestrange zaklął szpetnie i przerzucił go sobie przez ramię niczym worek kartofli. Dwie dziewczyny, które zabłąkały się w tamte rejony knajpy w poszukiwaniu toalety, otaksowały ich ciekawskim spojrzeniem, potem zaś głośno zaczęły dyskutować o tym, do czego może doprowadzić brak umiaru w piciu napojów wyskokowych.
– Słuchaj. Patrz na mnie, Remus, do cholery, nie możesz teraz zemdleć! – Znowu postawił go na ziemi i mocno nim potrząsnął. – Dalej nie pójdę, poznają mnie i zrobi się gorąco. Tam jest winda towarowa, można się nią wydostać na zewnątrz. Naciśnij tylko czwórkę i dwie szóstki, a potem powiedz: Hogsmeade. Rozumiesz?
– Czwórka, dwie szóstki. Hogsmeade. Rudi… – Kurczowo trzymał się Lestrange’a, nie był w stanie go puścić. – Możesz… wytłumaczyć?
Rudolf pokręcił głową.
– Niektórych rzeczy nie da się wytłumaczyć. Jak wrócisz do Hogsmeade, znajdź jakąś kryjówkę i nie wyłaź aż do świtu. Jasne? To ważne. I jeszcze raz powtarzam, nie próbuj się ze mną kontaktować. Oficjalnie jesteś trupem, mam nadzieję, że niezbyt uważnie ci się przyjrzeli… bo nazwiska nie znają na pewno. Zaraz będę musiał wszystkim opowiedzieć, w jaki sposób cię zamordowałem. Cholera, skąd ja wytrzasnę świńską juchę?
Gdyby miał więcej siły, i gdyby nie bolał go każdy centymetr kwadratowy ciała, prawdopodobnie zacząłby się śmiać. To wszystko było takie absurdalne! W zamian za to, skrzywił się tylko boleśnie i spróbował stanąć o własnych siłach. Grawitacja wciąż doprowadzała go do szaleństwa.
– A ty? – zapytał jeszcze.
– Co: ja?
– Co zrobisz? To już wojna, prawda? Przyłączyłeś się do Malfoya? Przecież go nienawidzisz!
Rudolf nie odpowiedział od razu. Na krótką chwilę jego oczy zmieniły wyraz, nie były już tak koszmarnie zimne i obce, jak wtedy, w kantorku śmierciożerców. Potem wyraz zagubienia zniknął, jakby nigdy go tam nie było, a na twarzy Lestrange’a pojawił się charakterystyczny, przekorny uśmieszek.
– Ha, myślę, że wezmę sobie do serca twoją radę i jeszcze raz przemyślę kwestię Raskolnikowa. Może dojdę do ciekawych wniosków?
– Rudi… – przypomniał sobie. – Ernst Gadamer…
– Nie zawracaj sobie nim głowy – przerwał mu Lestrange. – Lepiej już idź. Czwórka i dwie szóstki. Nie daj się złapać!
Remus nie miał pojęcia, jak udało mu się dostać do windy, widocznie nadal był w szoku. Zobaczył jeszcze, że Rudolf częstuje się kieliszkiem szampana, który stał na przenośnym wózku, porzucony tu przez któregoś z kelnerów, a potem znika w znajomym korytarzu. Nie odwrócił się za siebie. Ani razu.
Potem była już tylko czarna dziura, luka w pamięci. Ostatnie, co Remus zapamiętał, to przeciągły pisk, sygnalizujący odjazd windy. Gdy ponownie otworzył oczy i zobaczył Syriusza, który właśnie przecierał mu czoło wilgotną szmatką, pomyślał, że to kolejny, dziwaczny sen. Całe szczęście chwilę później znowu stracił przytomność i tym razem nic mu się już nie przyśniło.
*
Peter nawet nie próbował się wyrwać, wiedział, że nie ma najmniejszych szans. Napastnik był dużo silniejszy od niego, uzbrojony i pijany rządzą mordu. Nawet próba nawiązania z nim rozmowy mogła się skończyć tragicznie – przekonał się o tym Regulus, który leżał teraz na trawie, ranny lub może nawet martwy, w każdym razie bezwładny niczym szmaciana lalka. Peter nie chciał popełnić tego samego błędu. Drażnienie śmierciożerców to nie był najrozsądniejszy pomysł.
Cudem uniknęli śmierci, gdy nastąpił wybuch. Odrzuciło ich wprawdzie w głąb tunelu, mocno się potłukli, byli ogłuszeni i przestraszeni, ale większych obrażeń nie doznali. Gdyby, jak nakazywał rozsądek, cofnęli się wtedy do Hogwartu, dając sobie spokój z nocnymi eskapadami, prawdopodobnie do niczego złego by nie doszło. Oni jednak zdecydowali, że koniecznie trzeba sprawdzić, czy Syriuszowi i Jimowi nic się nie stało – zaczęli więc usuwać kamienie, żeby wydostać się na zewnątrz.
Wtedy zostali schwytani. Przez – sądząc po oznaczeniach – członków Zielonych Koszul, którymi dowodził śmierciożerca w randze porucznika. Peter nie pamiętał, kiedy dokładnie Tom Riddle zaczął stosować wojskową tytulaturę, wydawało mu się jednak, że to świeża sprawa – wcześniej jego ludzie nie byli zorganizowani na militarną modłę, chociaż zawsze mieli sentyment do hierarchii, mundurów i samodyscypliny. Widać wszystko się teraz pozmieniało. Nie było już Toma Riddle’a i jego partii – był Lord Voldemort i jego wojsko, które, nie wiedzieć czemu, napadało pod Hogsmeade na niewinnych obywateli.
– Toż to jeszcze dzieciaki! – Oficer, który przed kilkoma minutami wjechał na wzgórze dżipem, chwycił Petera pod brodę. Zabolało. – Tamci w rowie też nie mieli więcej niż osiemnaście lat. A wy pozwoliliście im uciec. To już nawet nie jest nieudolność, to objaw kretynizmu! – Puścił Petera i podszedł do porucznika, który wyglądał na speszonego. Był bardzo młody, najwyżej trzy, cztery lata starszy od ludzi, którymi dowodził, i nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu walki. Wiedział, że spartaczył akcję, ale miał nadzieję, że tym razem zostanie mu to wybaczone.
Mylił się.
– Avada Kedavra! – Błysnął zielony promień i młody oficer bezwładnie runął na ziemię. Peter poczuł, że uścisk żołnierza, który go do tej pory przytrzymywał, zelżał nieco, ale nawet w takiej sytuacji próba ucieczki byłaby równa z samobójstwem.
– Brody, przejmujesz dowództwo! – Jeden z żołnierzy zasalutował z rozmachem. Musiał być tak samo przerażony przyspieszoną egzekucją (i własną nominacją), co Peter, ale jemu nie wolno było tego okazać. Szybko zebrał swoich ludzi i nakazał odwrót do ciężarówek. Regulusa zabrali ze sobą, więc chyba jednak żył, bo przecież nie zadawaliby sobie tyle trudu, żeby przetransportować gdzieś trupa.
– No świetnie. Nie mieliście kogo atakować, tylko cholernego Blacka? – Oficer, chyba pułkownik, chociaż Peter nie mógł być tego pewien, aż dławił się od irytacji. – Teraz będziemy mieć na karku jego ojca… Macie szczęście, że chłopak przeżył!
Peter został brutalnie pchnięty do przodu, więc o mało się nie przewrócił. Poprowadzono go do dżipa.
– Pojedziemy na małą wycieczkę, Peter – oświadczył oficer, sadowiąc się na miejscu obok kierowcy. – Bo masz na imię Peter, prawda?
Pettigrew powoli skinął głową. Jego bodyguard boleśnie ściskał go za ramię.
– No widzisz, ja wiem wszystko. – Ucieszył się tamten. – Sierżancie, proszę nas podwieźć do centrum! Jak idzie wywózka?
– Nadal trwa, pułkowniku. – A jednak Peter się nie mylił, dowódca rzeczywiście był pułkownikiem. Szkoda tylko, że jego nazwisko nadal pozostawało tajemnicą.
– Och, cudownie, w takim razie będziemy mieli dosyć czasu na pogawędkę! – Zaklaskał w ręce i dał znać, że najwyższy czas ruszać w drogę. Silnik zawarczał, a chwilę później zjeżdżali już w dół, ku wiosce, która przypominała teraz dekoracje z filmu grozy. Niektóre budynki nadal się tliły. – Panie Pettigrew, proszę się nie obawiać, nie zrobimy panu krzywdy – Dowódca odwrócił się raz jeszcze i popatrzył na Petera oczami, które z pewnością były niebieskie, ale w słabym oświetleniu latarni wydawały się niemal czarne. – Jesteśmy przecież cywilizowanymi ludźmi! Obiecuję, że tylko porozmawiamy. A potem wróci pan do Hogwartu.
Z bombą przywiązaną do klatki piersiowej? Czy z niewykrywalnymi ustrojstwami do podsłuchu, wszczepionymi w ciało? Oczywiście miał jeszcze tyle rozsądku, żeby wszystkie refleksje zachować dla siebie. Dowódcę znudziło w końcu prowadzenie monologu, więc usiadł przodem do kierunku jazdy i zaczął wymieniać z kierowcą nic nieznaczące uwagi na temat tutejszego pejzażu. Więzień przestał go interesować. Przynajmniej chwilowo.
Peter zamknął oczy i spróbował sobie wyobrazić, że jest bezpieczny i jedzie właśnie z rodziną na wycieczkę do lasu – dokładnie tak, jak miesiąc wcześniej. Przez chwilę nawet mu się to udawało, wspomnienia koiły nerwy. Wkrótce jednak marzenia prysły w konfrontacji z rzeczywistością, bo dojechali na miejsce i Peter musiał przyjąć do wiadomości to, co ukazało się jego oczom.
Hogsmeade, jakie znał i kochał od lat, właśnie przestało istnieć.
koniec części trzeciej
cdn
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Sob 18:53, 27 Lis 2010, w całości zmieniany 5 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Amadea Xilocent
wilk rumowy
Dołączył: 28 Lut 2010
Posty: 119
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 0:08, 25 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
W zasadzie powinnam robić co innego niż komentować np. pakować się, ale nie umiem się powstrzymać, autora trzeba nagrodzić
Jeżeli chodzi o odwołanie do literatury to niestety, ale ja czytam albo książki związane z moim kierunkiem albo fantastykę, a filmów nie oglądam więc odwołań niestety nie widzę, ale bohaterowie to jest COŚ. Nie powiem żebym ich wszystkich lubiła bo tak nie jest, ale do żadnego nie można pozostać obojętnym. Najbardziej podoba mi się w tym rozdziale Regulus, który postępuje wbrew swej naturze, bo uważa, że tak trzeba że to jest słuszne. W tym celu wygrywa ze swoją największą słabością jaką jest tchórzostwo, ale dzięki temu jest ludzki. To nie mitologiczny heros, albo bohater z bajek, boi się, nie chce sie mieszać, woli stać z boku, ale kiedy rzeczywiście jest potrzebny to nie pozostawia Remusa w potrzebie. Z drugiej strony rozumiem postępowanie Severusa, zgodnie z maksymą to ładnie spieszyć wrogom z pomocą, tylko po co. No właśnie, po co? Ci dwaj sie nie przyjaźnią wręcz przeciwnie, więc dlaczego ryzykować, po co? Wbrew pozorom to ludzki odruch, nie chcę tu wychodzić na kogoś kto demonizuję ludzi, ale w gruncie rzeczy pomagamy swojej rodzinie i przyjaciołom, a cała reszta musi sobie radzić sama. Nie lubię Jamesa, może to i dobrze ze poszedł z Syriuszem dowiedział się czegoś o sobie, może wyciągnie jakieś wnioski.
Nie rozumiem postępowania Rudolfa, przecież on jest estetą bibliofilem a nie rzeźnikiem, wiec po co sie w to pchać, aby udowodnić sobie coś tak jak tytułowy Raskolnikow? Szkoda, chyba byłoby lepiej jakby wyciągnął wnioski z lektury, zbrodnia nie uczyniła przecież Raskolnikowa silniejszym.
Życzę dużo weny
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|