|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Sob 11:15, 22 Lip 2006 Temat postu: Perły z lamusa (do końca lat 80.) |
|
|
Postanowiłam skopiować kilka swoich wcześniejszych postów tutaj, bo ostatnio wiele takich filmów oglądałam. Nie wklejałam tych, uczestniczących w dyskusjach, bo trzeba by było kopiować także posty nie moje, żeby to miało sens.
- Buntownik bez powodu. Wreszcie! Przepiękne, ponadczasowe. Zawsze aktualne, mimo, że bezpośrednio dotyczy czasów rewolucji kulturalnej w Stanach. Ale przecież zawsze będzie konflikt pokoleń, niezrozumienie siebie, pragnienie wysłuchania, wsparcia u najbliższych osób. U rodziny.
James Dean gra niezwykle emocjonalnie. Szczerze. Może dlatego, że problemy ze sobą i rodziną miał w prawdziwym życiu. Jednak nie był takim buntownikiem, jak chcieli go postrzegać inni, jak nadal go postrzegamy. W filmach to widać. On chce coś poprawić. A nie uciekać od tego. Chce rozmawiać. Lepiej to chyba będzie widać w Na wschód od Edenu, które muszę dzisiaj obejrzeć. Jeszcze tylko Olbrzyma muszę zdobyć.
A Deana już teraz naprawdę, po obejrzeniu już jednego filmu i wspomnień przyjaciół o nim, dopisuję do listy moich ulubionych aktorów.
___________________
No i właśnie skończyłam oglądać Na wschód od Edenu.
...
Poruszające. Przejmujące. Piękne.
Bardziej chyba, niż Buntownik bez powodu. Bardziej mną ruszyło.
Poryczałam się.
Film opowiada o potrzebie miłości, tak wielkiej, bo dotyczy rodziny, tak wielkiej, bo nigdy się jej nie dostąpiło, tak jak się powinno.
Cal (niesamowity Jimmy Dean) przypomina mi niesforne, nieokiełznane, dzikie zwierzątko, które łaknie uczuć tak mocno, że robi wszystko na przekór, że miast uszczęśliwiać - rani.
Tak bardzo mnie wzruszył chyba przez to także, że kojarzył mi się z moim Hattim. Taki sam... Zagubiony, osamotniony, zbuntowany, ale kruchy, delikatny. Myślący o sobie jako o złym człowieku. Przy tym niezwykle intrygujący, tajemniczy.
Niezwykle emocjonalny film. Mocny. Szczególnie od sceny urodzin ojca Cala i Arona, brata głównego bohatera. A propos brata. To film także o współzawodniczeniu o uczucie. Straszne to, kiedy trzeba współzawodniczyć o miłość rodzica...
Przekaz tego niewątpliwego dzieła jest prosty: bez miłości nie jestesmy ludźmi.
P O L E C A M
Wypożyczyłam też dzisiaj Olbrzyma, trzeci i ostatni kinowy film Jimmy'ego - dzień po zakończeniu zdjęć do niego uległ wypadkowi, jak wiemy, śmiertelnemu. Nie mogę się doczekać go obejrzeć.
_____________________
Wczoraj obejrzałam byłam Olbrzyma. Ostatni film Deana.
Ten był jakiś inny od poprzednich dwóch. Trwał lekko ponad trzy godziny, choć zupełnie się tego nie czuło. Była to saga. A że całkiem gustuję w takim gatunku filmowym, nie nudziłam się także z tego powodu. Jimmy grał drugoplanową rolę, ale cóż. Pośmiertnie został nominowany do Oscara (tak jak za Na wschód do Edenu) za rolę... pierwszoplanową. Warner Brothers chciała zrobić legendę. No i nie zdobył nagrody, bo choć grał mistrzowsko, było tego po prostu za mało. Gdyby był rozsądnie nominowany za drugi plan, wygrałby nawet pośmiertnie.
Uwielbiam jego grę! Tak. Jest zupełnie inna. Jimmy ma niesamowitą gestykulację, jakąś taką cielesną wrażliwość na rolę.
Fajny był Olbrzym. Mądry. Ale ze wszystkich trzech filmów Deana najbardziej mną wstrząsnął Na wschód od Edenu.
_____________________
Mocny człowiek - film Henryka Szaro z 1929 roku. Niemy, choć na świecie ścieżkę dźwiękową wprowadzono dwa lata wcześniej.
Seans z warszawaskim Iluzjonie Filmoteki Narodowej odbył się z towrzyszeniem muzyki na żywo - w świetle płynącym jedynie z ekranu, pan grał na fortepianie, właściwie improwizował.
Film ma prostą fabułę, ale takie są najlepsze. Opowiada o zdradzie, sprawiedliwości i miłości, a wszystko dzieje sie w środowisku pisarskim. Jest niezwykle malowniczy, być może dzięki czarno-biłemu obrazowi i zniszczonej taśmie, pełnej zadrapań, plamek (uwielbiam to!) I oczywiście nadmiernemu makijarzowi aktorów i ich bardzo ekspresywnej gestykulacji - typowe to dla filmów niemych.
Dzieło niedawno wyszło na DVD.
____________________
Łej, Ostatnie tango w Paryżu jest... niezwykłe.
Nie ma to jak Bertolucci. On tak świetnie łączy sceny, które nazywa się kontrowersyjnymi ze scenami pełnymi humoru. Żeby wspomnieć chociażby "Marzycieli". W swój charakterystyczny sposób ukazuje dziką, a jednocześnie delikatną ludzką naturę.
No i Marlon Brando. Czasami wydawało mi się, że patrzę na Jima Deana. W końcu uczyli się w jednej szkole, Actors Studio Elii Kazana i obydwaj już w latach 50. uznawani byli za wielkie odkrycie o oryginalnej, niepokojącej grze.
____________________
Po Szeptach i krzykach I. Bergmana.
Cudo genialne. Psychologiczno-psychodeliczno-przerażająco-przejmujące. Wzruszające.
Niezwykłe połączenie motywów krzyku i szeptu. Zdjęcia rewelacyjne (Oscar '73 dla Svena Nykvista), aktorstwo również.
Napięcie w dialogach, szczegóły otoczenia, dominacja czerwieni, zbliżenia twarzy...
Jestem wciąż pod wrażeniem i gorąco polecam.
____________________
Męczeństwo Joanny D'arc Carla Dreyera (był także montażystą) z 1928 roku - niemy.
Genialny. Na swoje lata był osiągnięciem nowatorskim i kontrowersyjnym. Niemal w całości opiera się na zbliżeniach twarzy. I tutaj tkwi tajemnica - to szczególnie ottwórczyni tytułowej roli, Maria Falconetti przejmująco ukazuje emocje na swej twarzy, w oczach. Może zabrzmi to mało oryginalnie, ale serce ściskało się na jej widok, kiedy jej bohaterka prowadzona była na tortury, umierała na stosie...
Seans dział się w całkowitej ciszy. Dawało to niesamowity efekt.
____________________
Proszę dopisywać
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Sob 11:17, 22 Lip 2006 Temat postu: |
|
|
Do wczoraj Ucieczkę na Atenę obejrzalam tylko raz, daaaawno temu. Od tamtej pory jestem jej fanką.
Archeologiczny wątek (a jakże!), napięcie, cudna muzyka - kulminacyjną scenę tradycyjnego tańca pamiętałam przez wszystkie te lata, cudne krajobrazy, wąskie uliczki, białe budynki...
Świetna obsada i humor. David Niven kojarzył mi się z profesorem Niwińskim - nawet nazwisko tak samo im się zaczyna i jeszcze mają tak samo jasne oczy i w ogóle podobny jest Niven do profesora. Major SS przypominał mi natomiast... Giertycha , a Charlie jeszcze kogoś innego (trochę z wyglądu. I uśmiechu). Znamienne jest, że Charlie zabił majora. Temu komuś także życzę pokonania Giertycha .
|
|
Powrót do góry |
|
|
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Śro 22:39, 02 Sie 2006 Temat postu: |
|
|
Ostatni cesarz Bernardo Bertolucciego z 1987 roku. Film przepiękny, dostojny tak, jak tylko dostojni potrafią być Chińczycy, naród o historii porównywalnie długiej do calej historii Egiptu (jeśli się nie mylę, to nawet dłuższej), mocny...
Zapadające w pamięć sceny, piękne sceny, poruszające.
Drugi dzień pod rząd oglądam film, w którym poruszana jest wielka miłość kobiety do mężczyzny i jej załamanie. Wczoraj Kanał i platonicznie zakochana w "Mądrym" "Halinka" - platonicznie i nieszczęśliwie - kiedy w kanale dowiaduje się, że jej wybranek ma żonę i dzieci, zabija się. Nic mu nie mówi, nie ostrzega, ze zaraz dokona żywota...
Dziś w Cesarzu cesarzowa i tytułowy bohater - ona, kobieta pragnąca uczuć, on zapatrzony w siebie, politykę i swój naród, Mandżurów, władca. Opium, ciąża, płacz...
Ta władza... Och, jakież to ulotne w tym filmie! Człowiek, który przywykł do tego, że zawsze ktoś zawiązywał mu buty, musiał w pewnym momencie swego życia czyścić toalety. Człowiek, który za młodu mieszkał w pałacu, jako staruszek wchodził do Zakazanego Miasta kupując bilet jak normalny turysta.
Władza i jej nadużywanie, agresja, Japończyków, Chińczyków, Rosjan, wszystkich...
Przepiękne dzieło. Uwielbiam Bertolucciego.
I jeszcze jedno - odtwórca głównej roli, John Lone. Prócz tego, że gra poszła mu całkiem nieźle, to... emmm... kurczę - niezłe z niego ciacho! Te cudne, słodkie, pełne usta! Mrrrrau!
I Peter O'Toole - łoooo, jak ja go lubię! Jest taki... angielski, dystyngowany, dżentelmeński, a jego oślepiająco jasne, świdrujące oczy uwielbiam od czasu obejrzenia Lawrence'a z Arabii.
Em, tego... czy tylko ja będę prowadzić ten temat?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Joan P.
moderator upierdliwy
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Tęczowa Strona Mocy
|
Wysłany: Sob 13:48, 28 Paź 2006 Temat postu: |
|
|
Ściśle tajne z '84 . Ubaw po pachy. Nie będę dużo pisać, bo to po prostu trzeba obejrzeć. A młodziutki Val Kimler jest słodki.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Sob 15:06, 28 Paź 2006 Temat postu: |
|
|
Też oglądałam Odpadam przy takich filmach.
A ja sobie obejrzałam Giuseppe w Warszawie. Polska komedia, cudowna.
-Zaby złożyły skrzek.
-Nie przy jedzeniu!!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Pon 23:53, 06 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
Perła w koronie ('72). Niesamowity film, zrobił na mnie ogromne wrażenie, pomimo późnej pory.
Uwielbiam Śląsk - może stąd to wrażenie. Śląsk i Ślązacy mnie fascynują.
Ciemna kraina opuszczona przez Boga, a pełna jednak niezwykle religijnych ludzi, pełna beboków, najduchów, mrocznych gajów, szwarnych dziołszek, życia w zgodzie z naturą... życia kręcącego się wokół kopalni...
Tę kopalnię w roku opowieści, w roku '34 chcą odebrać - zalać - małej osadzie rządzący nią Niemcy. Górnicy zawiązują strajk na dole (pod koniec filmu dochodzi do głodówki). To jest oś akcji.
Jest i niezwykła miłość - bardzo silna - mężczyzny do kobiety i do synów.
Jest i świetny, blyskotliwy, tak ulubiony przeze mnie śląski humor. Ślązacy są narodem bardzo pracowitym, są przyzwyczajeni do ciężkiej fizycznej pracy. Ale mają do tego poczucie humoru, że hej, talenta muzyczne i pieśniarskie i wielką zwykle ochotę do zabawy.
Świetny film.
I jeszcze motyw czerwonego jabłka w czarnej od węgla i ziemi kopalni...
Niedawno całkiem była "Sól ziemi czarnej", oczywiście także Kazimierza Kutza. Zaczęłam oglądać (tez była o tak późnej porze!), ale miałam straszny odbiór wizji i nie chciałam męczyć oczu, a w innych pokojach już oczywiście wszyscy spali. Bu. Żałuję, że się nie udało.
Jakżesz chciałam dziś rano - wciąż pod wrażeniem - wybrać się na wycieczkę po Śląsku!
Mam od długiego czasu plan napisać opowieść o Śląsku, ciągnie mnie do tego, żeby czas akcji umieścić w czasach II wojny światowej... Ale miejscem akcji byłaby wlaśnie jakaś mała osada. Nawet przecież nam gwarę... Lepiej w każdym razie, niż podlaską do Instynktu...
Mam wrażenie, że Alberta grał Marian Opania...
|
|
Powrót do góry |
|
|
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Pon 12:41, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Amadeusz Milosa Formana z 1984 r.
Oł, uwielbiam Mozarta, wprost uwielbiam!
W filmie - cudowna muzyka. I ta dziecinna naiwność tytułowego bohatera, nawet na łożu śmierci nie rozpoznającego swego wroga. Cóż, jeden z największych kompozytorów wszechczasów spoczął anonimowo w zbiorowym grobie, ale jednak to jego muzykę gra sie wciąż i wciąż, a twórczość maestro Salieri odeszła w niepamięć...
Może zbyt bardzo pragnął sławy, której dostąpił Mozart, sławy i talentu.
Ludzie mówią, że Bóg spełnia nasze modlitwy, tylko inaczej, niż byśmy tego chcieli. Mam nadzieję, że Salieri okazał się po prostu zbyt słaby, żeby udżwignąć ciężar modlitwy spełnionej w taki sposób. Bo nie chciałabym, żeby okazało się, że i moje najgorętsze modlitwy zostaną wysłuchane tak... całkiem odwrotnie... Taaa - stan (chodzi mi głównie o stan ducha), do którego doprowadził się Salieri nie mógł w pełni zależeć od Boga, do którego na początku się modlił. Sam opętał się taką żądzą zniszczenia.
Ooooo, i usłyszałam dwie arie z Czarodziejskiego fletu! Jedne z najpiękniejszych: pierwszą arię Krółowej Nocy oraz genialny duet Papageny i Papagena z końca opery. Nie powiem, łezka zakręciła się w oku.
Ale, kurczę, Flet powstał dla ludu, ha! I stąd ten słodki Papageno, który w czerwcowej inscenizacji p. Freyera wychodzi z Drzwi Natury (dokładniej ze sławojki) - pełen witalności i naturalnej energii. Stąd władczy Sarastro i Królowa Nocy, walczący o wpływy. Stąd całe to społeczeństwo klasowe - u Freyera tak wyraźnie widoczne, bo umieszczone w szkolnej klasie.
No i stąd te wszystkie magiczne elementy - flet, dzwonki, Trzej Chłopcy, Trzy Damy, dwójka głównych antagonistów (choć nie do końca), próby i wtajemniczenia - ach, ci masoni . Lud potrzebuje świeżości i fantazji, bo sam jest jej pełen. Niby prosty, ale błyskotliwy. [Odzywa się w Blaidi anarchistka.]
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Pon 16:20, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Tak... film o muzyce dla muzyki. Uwielbiam i obejrzałam wczoraj po raz setny chyba. Zawsze i nieodmiennie stoję przy Salierim i tak cholernie mi go żal, że aż strach. "Po co Bóg mi dał tak wielkie pragnienie, skoro pozbawił mnie talentu?..." Czy może być coś bardziej dramatycznego od tak postawionego pytania? Te jego wieczne rozterki duchowe, ciągłe rozdwojenie, zachwyt i nienawiść sprzężone w jedno. I potyczki z Bogiem, bo przecież Salieri wszystko uogólnia i jak bohater "Skrzypka na dachu" prowadzi swoje własne rozprawy ze Stwórcą.
Mozart jako genialny muzyk - tak.
Jak człowiek - nie. To prawda, cieszy się tym, co tworzy, piękne to jest. Ale Salieri zawsze będzie mi bliższy. To postać na wskroś tragiczna.
Scena współpracy na łożu śmierci wstrząsa i zachwyca. To ogólnie rzecz biorąc film, po którym świat wygląda całkiem inaczej.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aurora
szefowa młodsza
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 17:18, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
czy wystarczy, jeśli podpiszę się pod tym, co napisała Szefowa?
absolutnie bliższy mi jest Salieri. Amadeusza zaczęłam lubić pod koniec, kiedy sobie pił i Salieri go straszył <boskie to było, naprawdę> taki naiwny, taki infantylny, taki ordynarny ten Mozart <muzykę lubię, ale jako osoba... :/>
i mnie wręcz zatkało, jak zobaczyłam, że Salieri to Bernardo Gui! tzn. F. Murray Abraham! Absolutnie go uwielbiam od tej chwili.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kira
kryształkowa dama
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z <lol>andii ;)
|
Wysłany: Pon 17:20, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Amadeusza w całości nie obejrzałam, ale ten fragment, który zdołałam zarejestrować bardzo mi się spodobał. Genialna muzyka (wielkie love dla Wesela Figara!), fantastyczny śmiech Wolfiego Żałuję, że nie widziałam końcówki - podobno jest wspaniała...
|
|
Powrót do góry |
|
|
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Pon 18:44, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Mozart jako człek - trudny do wytrzymania, ale ja ubóstwiam jego muzykę i nie zwracam wielkiej uwagi na to, jaki był. Jakoś tak mam. Do jego muzyki mam absolutnie emocjonalny stosunek.
Salieri jednak nie wzbudził we mnie sympatii. Prawda, jest postacią tragiczną, ale... być może boję się, żebym nie znalazła się w podobnym rozdarciu w pewnej sferze: dostrzegania piękna i jednocześnie pragnienia zniszczenia tego piękna. Pragnę, a być może nie mam czegoś, co można by nazwać talentem do zdobycia tego, czego pragnę.
Ale na to jest rada. W moim przypadku wystarczą nawet małe rzeczy. Będzie trudniej (jeśli rzeczywiście jest tak, jak myślę, że tego 'talentu' nie posiadam), ale w końcu jest możliwość dopięcia swego.
Być może Salieri też taką możliwość miał. Tylko nie miał zbyt wiele sił, żeby pogodzić się z tym, że Mozart jest lepszy i iść własną drogą - nawet do tego samego celu. Chciał dokładnie tego, czego dostąpił Mozart. Sławy.
Tylko że jego zemsta wcale nie przysłużyła się jego własnej sławie. Nie wiem dokładnie, czy Requiem było wtedy przez jakiś czas uznawane za dzieło Salieri (chyba nie, bo partytura została w domu Mozartów, a Wolfgang nie miał uroczystego pogrzebu), w każdym razie - nie udało się to.
Nie, on jakoś nie wzbudził mojej sympatii - pewnie przez swoją niereformowalną dwulicowość od pewnego momentu. Być może jestem też stronnicza w tym przypadku.
(podnosi brew)
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aurora
szefowa młodsza
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 18:52, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Może i tak. Ale Salieri bił się sam ze sobą - ja przynajmniej odniosłam takie wrażenie - on kochał 'Mozarta', kochał jego muzykę, ale nienawidził jego osoby. Nie mógł uwierzyć, że 'bogiem' jest ten pokurcz, ten ordynarny, chamski pokurcz.
<omg, za bardzo się wczuwam w Antoniego>
I to jednak on wzbudził moje przyjaźniejsze uczucia - Amadeusza przestałam lubić w chwili, kiedy ośmieszył muzykę Antoniego. To było odrażające. Wcale się ANtoniemu nie dziwię.
|
|
Powrót do góry |
|
|
blaidd
moderator byroniczny
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ra-setau
|
Wysłany: Pon 19:04, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
On nie bił się jedynie ze sobą - chciał doprowadzić do śmierci swego 'wroga' i być może do tej śmierci pośrednio doprowadził. Gdyby bił się jedynie ze sobą, jego postać byłaby jeszcze bardziej tragiczna, ale mniej barwna - mniej w dodatku filmowa.
Ośmieszenie muzyki Salieri nie było ładne, przyznaję.
A'propos. Mamy rok Mozartowski. Z tejże to też okazji odbyła się premiera Freyerowskiej inscenizacji Fletu w czerwcu w Teatrze Wielkim. Dziś w nocy, o 1.40 na Dwójce będzie koncert z Salzburga z ariami z kilku oper. Ciekawe, czy dotrwam...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Pon 19:59, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Wiecie co, wczoraj z niesamowitą jasnością zdałam sobie sprawę że Salieri w pewnym sensie dopiął swego. Znamy jego nazwisko i rozmawiamy o nim, choćby teraz... ale nie tak, jakby tego pragnął. Ale nie mogę zapomnieć, że mówimy też o człowieku, który oszlifował talent Beethovena- dla mnie Salieri był po prostu człowiekiem, który odkrywał i nadawał blask innym. Tylko który prawdziwy artysta pogodziłby się z tym, że jego wychowankowie i wrogowie są tak sławni i doceniani, a on pozostaje w cieniu?
Ja bym nie mogła. I dobrze go tu rozumiem.
Oczywiście jego postać ma pewne elementy żałosne, nie mogę tego nie powiedzieć- przede wszystkim ten moment: Nie miał za grosz słuchu... ale kochał moją muzykę. Najstraszniejsze jest to, że to prawdziwe u wielu ludzi- w tym u mnie.
Nie podobają mi się próby potwierdzania opinii cesarza i pognębiania Mozarta; musiał dobrze zdawać sobie sprawę, że kłamie i robi to perfidnie. Nienawiść to straszne uczucie. I tak się całkiem nieźle trzymał do momentu szaleństwa- na widok nie poprawoianych partytur można się kompletnie załamać.
A Mozarta gra a la Salieri- nie mam siły tego skomentować.
A wogóle, moi państwo, to dzisiaj Seksmisja
|
|
Powrót do góry |
|
|
Noelle
robalique
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:04, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
|
Też to oglądałam - po raz pierwszy, świetny film.
Odczucia mam jak Szefowa i Ori. Salieri jest mi, bądź co bądź, bliższy jako człowiek. Muzyka Mozarta cudownam ale on sam drażniący, zwł. jak mówił, że jest najlepszy. Prawda, ale trochę skromności nie zawadziłoby. Scena przedrzeźniania gry Salieri... też brr. Patrząc na niego powtarzałam sobie, że Wielcy Ludzie zazwyczaj mają albo nieznośny charakter, albo wielkie problemy egzystencjalne, samo mi się nasuwało. Tak - coś za coś.
Ostatnio zmieniony przez Noelle dnia Pon 20:08, 04 Gru 2006, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|