|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Nie 19:09, 01 Sty 2012 Temat postu: HORRORIADA: Horror vacui |
|
|
Miał być horror - wyszło urban fantasy skrzyżowane z Doctorem Who. Czysty, kurde, pastisz.
Miało być krótko - wyszło jak zwykle.
Wszystkie skojarzenia popkulturowe są jak najbardziej usprawiedliwione.
Betowała Vianne - bardzo, bardzo dziękuję!
Opowiadanie dedykuję Ceres. Z powodów, które za chwilę staną się jasne.
Horror vacui
Def. (z łac. lęk przed pustą przestrzenią) W sztukach plastycznych i w rzemiośle artystycznym: tendencja do całkowitego wypełniania pola obrazu lub powierzchni przedmiotu wyobrażeniami lub ornamentem, bez pozostawienia tła.
Słownik Wyrazów Obcych PWN
Horror vacui
Aż podskoczyła, gdy niewielki, szary cień smyrgnął jej koło nóg i zniknął pod zaparkowanym w pobliżu kiosku samochodem dostawczym.
Kot z oberwanym uchem. Ten sam, co zawsze.
Zaklęła pod nosem, rozpoznając prześladowcę. Powinna się przyzwyczaić do jego głupich żartów, w końcu widywała go niemal każdego poranka, odkąd przed dwoma laty zaczęła pracować w sekretariacie Sądu Rejonowego, ale pręgowany drań zawsze potrafił wyprowadzić ją z równowagi. Czasami dosłownie – dobrze pamiętała, że to właśnie przez niego wylądowała kiedyś w kałuży, brudząc ulubione dżinsy. Potem przez cały dzień starała się nie wstawać z krzesła, żeby nie robić z siebie pośmiewiska przed kierowniczką i interesantami. Nigdy nie zapomniała tamtego upokorzenia.
Chwilę później zobaczyła, jak wspina się na śmietnik z gracją łupieżcy wyruszającego na łowy i pogroziła mu palcem, ale nawet nie zwrócił na nią uwagi. Przespacerował się tylko wyzywająco wzdłuż krawędzi kontenera, polemizując z grawitacją, a potem zeskoczył i wszelki ślad po nim zaginął. Karina nie miała jednak złudzeń, wiedziała, że w poniedziałek znowu go spotka. Jednouchy kot był jak wyrzut sumienia, wracał do niej z zatrważającą regularnością.
Sąd przywitał ją egipskimi ciemnościami. Tylko w kanciapie ochroniarzy błyskały światełka na obskubanej choince, która, co prawda, najlepsze lata miała już dawno za sobą, ale nadal dobrze spełniała swoją powinność. Jak co roku została wygrzebana ze sterty rupieci i doprowadzona do stanu używalności. Karina zauważyła kilka nowych ozdób i o mało nie parsknęła śmiechem, wyobrażając sobie, jak pod osłoną nocy ochroniarze zabijają czas, lepiąc z papieru kolorowe łańcuchy.
– Dzień dobry! Co tu tak ciemno, panie Andrzeju? Jakaś awaria? – Podpisała się w zeszycie i zabrała klucze od sekretariatu. Jak zwykle była pierwsza, przekleństwo osób dojeżdżających do pracy PKS-ami.
Pan Andrzej skrzywił się nieco, przez co blizny na jego twarzy stały się bardziej widoczne, nawet mimo kiepskiego oświetlenia. Krążyły legendy na temat pochodzenia tych blizn, ale do tej pory nikt z pracowników sądu nie miał na ten temat potwierdzonych informacji. Milczenie właściciela tylko podsycało ciekawość.
– Taa, awaria. Prąd wysiadł. Dobrze, że miałem baterię do lampek, przynajmniej choinka daje trochę światła. Wzięła pani klucze? – Karina machnęła potwierdzająco breloczkiem. – To dobrze. Może dam pani jakąś latarkę, co? Jeszcze się pani potknie na tych cholernych kafelkach i będzie bieda.
– Okej, może być latarka – zgodziła się Karina. – Kicha z tymi kafelkami, no nie? Miały być antypoślizgowe, a wyszło jak zawsze. Podobno sędzia Niedzielski wywinął na nich orła i sprawa doszła aż do prezesowej. Ciekawe, czy będą kładli jeszcze raz…
– No co też pani? – Pan Andrzej zgodnie z obietnicą wręczył Karinie niewielką, kieszonkową latarkę. Nie świeciła zbyt mocno, ale mogła stanowić bezcenną pomoc podczas poszukiwań właściwej dziurki od klucza. – Drugi raz nie dadzą takiej forsy, nigdy w życiu! Prędzej powieszą kartkę z napisem „uwaga, śliska podłoga” i będą mieli problem z głowy.
– Pewnie jak zwykle ma pan rację… Ale nic to, trzeba jakoś przeboleć. Idę, niech pan trzyma kciuki, żebym po drodze nie zabłądziła! Miłego dnia!
– A miłego, miłego – mruknął pan Andrzej, bez specjalnej wiary w to, że dzień naprawdę okaże się udany. Przeczucie podpowiadało mu coś całkiem innego. Nawet perspektywa zbliżającego się weekendu nie była w stanie poprawić mu humoru, no bo jaka przyjemność płynie z uganiania się po galeriach handlowych? No jaka? Może niektórym kobietom sprawia to frajdę, jego żonie na pewno, ale gdyby to zależało tylko od niego, ograniczyłby przedświąteczne przygotowania do niezbędnego minimum. I na pewno darowałby sobie stanie w niekończących się kolejkach do kas.
Tymczasem Karina zawędrowała już na właściwe piętro i, przyświecając sobie latarką, usiłowała otworzyć drzwi do sekretariatu. Wszędzie było pusto, nikt z jej współpracowników nie przyszedł jeszcze do pracy, ale dopiero co wybiło wpół do siódmej, więc mieli dużo czasu. „Cholerny autobus tym razem naprawdę przyjechał za wcześnie – pomyślała z niechęcią. „Kiedyś obrabuję bank, kupię samochód, i będę mogła gwizdać na wszystkie PKS-y świata!”.
Manewrowanie kluczami wreszcie dało jakiś rezultat. Właśnie chciała wejść do pokoju i zaparzyć sobie wytęsknionej kawy (dopiero później uświadomiła sobie, że czajnik elektryczny, jak sama nazwa wskazuje, działa na prąd tak samo jak lampy, więc podczas awarii nie ma z niego większego pożytku), gdy nagle rozległ się potworny trzask. Zdzwiona, zastygła w niewygodnej pozycji, z ręką na klamce. Ki diabeł...? Znowu włączyła latarkę, którą zdążyła schować do kieszeni, pewna, że nie będzie jej więcej potrzebować – okna sekretariatu były ogromne, do środka wpadało światło latarni i sklepowych neonów. A jednak. Skierowała wąski strumień światła na klatkę schodową. Z początku nie zauważyła niczego, co mogłoby stanowić źródło hałasu, ale chwilę później jej oczom ukazała się przenośna, metalowa drabina, powoli sunąca wzdłuż poręczy aż na drugie piętro.
– Dzień dobry! – Głos jej odrobinę zadrżał, ale szybko się uspokoiła, bo zza drabiny wyłonił się chudy jak tyczka człowieczek z papierosem, zwisającym malowniczo z kącika warg. Wyglądał jak fachowiec z filmów Barei. – Może panu pomóc z tą drabiną? Poświecę. Albo chociaż potrzymam torbę z narzędziami.
– Nie trzeba, już się wtarabaniłem. Ale dzięki. Latarkę mam swoją, skurczybyk świeci jak jasny gwint! Na targu kupiłem, od Ruskich.
Drabina znowu trzasnęła, tym razem nieco ciszej i mniej upiornie. Musiała być ciężka i nieporęczna, bo facecik kiepsko sobie z nią radził i był mocno zmachany wspinaczką. W końcu udało mu się postawić ją w pionie, w miejscu docelowym, więc z radości rzucił na ziemię torbę z narzędziami i przysiadł na jednym ze szczebli, żeby zapalić. Najpierw błysnęła zapalniczka, potem latarka. Faktycznie, moc miała niesamowitą, cały korytarz w jednej chwili utonął w dziwacznym, pomarańczowym świetle.
– Jak w burdelu, co nie? – zagaił robotnik i zarechotał. – No, to światło z latarki. Ale nie bój nic, niedługo włączą prąd. Dzwoniłem do elektrowni, mam tam kumpla. Podobno jakieś zwarcie było, czy coś w tym rodzaju, poważne. No to ja mówię szefowi, że nie ma sensu, żebym w takim układzie przyłaził do sądu bladym świtem, na oślep wkręcać żarówki. Po cholerę mam się z tym babrać? A on mi na to, że przynajmniej prąd mnie nie kopnie, taki z niego, za przeproszeniem, chuj. I żebym jednak przyszedł, tak jak było w planie. No to i jestem.
– Aha, nie da się ukryć. Że pan jest – mruknęła Karina. – Przestraszył mnie pan na śmierć, myślałam, że jakiś upiór się tutaj kręci! Albo morderca z siekierą. Trzeba było poprosić pana Andrzeja, to by panu pomógł wnieść to żelastwo na górę.
– E, nie, facet mnie przeraża. Wie pani, jego blizny. Mówią, że był ochroniarzem jednego gangstera z Wołomina i tych, których nie lubił, zabijał gołymi rękami. Nie wsadzili go tylko dlatego, że zaczął sypać kumpli. Pewnie prędzej czy później i tak się z nim policzą, zawsze tak jest, z mafią lepiej nie zadzierać.
– Coś za dużo się pan naoglądał filmów sensacyjnych. – Karina nie potrafiła ukryć uśmiechu. Akurat tej plotki, dotyczącej blizn pana Andrzeja, jeszcze nie słyszała. Pomyślała, że trzeba mu o tym opowiedzieć, będzie miał niezły ubaw. – Dobra, to w takim razie ja idę do siebie. Jakby pan potrzebował jednak jakiegoś wsparcia, to proszę zapukać. Ostatnie drzwi po lewej.
Elektryk odpowiedział coś niewyraźnie, być może podziękował – ale pewności mieć nie można, bo papieros w gębie skutecznie utrudniał konwersację – potem zaś wspiął się na drabinę, z latarką przewieszoną przez ramię, i zaczął dłubać w jarzeniówkach. Karina obserwowała go jeszcze przez pół minuty, ale szybko jej się znudziło, więc weszła do pokoju i poodsłaniała wszystkie rolety. Wtedy uświadomiła sobie smutną konieczność obycia się bez kofeiny. Jęknęła. To było o wiele straszniejsze od potencjalnego mordercy z siekierą, grasującego po korytarzu.
*
Sędzia Kaniecka była tak znana z okupowania gabinetu do późnej nocy, że nawet ochroniarze przestali plotkować na jej temat – chociaż, gdyby ich spytać, odburknęliby pewnie, że „kobita nie ma życia osobistego” i „chłopa jej trzeba”. Rozprawy, ku nieustającej rozpaczy sekretarki, ustawiała na możliwie najpóźniejsze godziny, a jeżeli akurat na wokandzie wiało pustką, pojawiała się w sądzie nie wcześniej niż o piętnastej. Czyli akurat wtedy, gdy wszyscy, włącznie z jej koleżanką po fachu, z którą od roku dzieliła gabinet, przygotowywali się do wyjścia. Przychodzenie na „drugą zmianę” miało swoje dobre strony: nie dość, że się człowiek porządnie wyspał, to jeszcze nie musiał wysłuchiwać opowieści młodej mamy na temat jej trzyletniego brzdąca. Już tylko z tego powodu warto było odrobinkę poprzestawiać sobie dobę.
Tym razem wpadła do pracy jeszcze później, niż zwykle, czyli chwilę po szesnastej, bo coś zaczęło rzęzić w silniku i musiała zawieść samochód do mechanika. Była zła jak osa. Niechby się ten cholerny samochód zepsuł w środę, w czwartek albo chociaż w niedzielę, to może potrafiłaby podejść do sprawy ze stoickim spokojem – ale w piątek? Dlaczego, u diabła, właśnie w piątek? Zdawała sobie sprawę z plotek dotyczących jej rzekomego braku życia towarzyskiego (Bawiło ją to nawet, planowała, że przy jakiejś okazji napomknie panu Andrzejowi, że jest lesbijką albo wymyśli jeszcze ciekawszą bajeczkę), tak się jednak składało, że plotki miały niewiele wspólnego z rzeczywistością. Otóż umówiła się tego dnia ze znajomymi na partię paintballa. A zepsuty samochód skutecznie popsuł jej plany.
– Szlag by to! – mruknęła, pokonując hall, wyłożony nowymi kafelkami. Były śliskie jak diabli. Z ironią pogratulowała sobie pomysłu założenia butów na wysokich obcasach. Genialne, po prostu genialne, że też akurat tego dnia zachciało jej się udawać modelkę! Na swoje usprawiedliwienie miała tylko tyle, że po pracy planowała pojechać do domu, zjeść coś i spokojnie przebrać się w sportowe ciuchy, na pewno zdążyłaby ze wszystkim. A tymczasem utknęła tu na wieki wieków w cholernych szpilkach, bez samochodu i bez jakiejkolwiek szansy na to, że odzyska go w ciągu najbliższych kilkunastu godzin.
– Adrian, nie dam rady dzisiaj, sorry. – Jej kolega nie odbierał, pewnie siedział za kółkiem. Nagrała mu się na sekretarkę. – Samochód mi zdechł, jestem bez transportu, a ty pewnie już w drodze, więc dupa. Nie chce mi się myśleć o alternatywach, więc lepiej będzie, jak obalę flaszkę u siebie w domu. Spotkamy się jutro o Agi, okej? No dobra, kończę, nienawidzę gadać do tej maszynki. Odezwij się, pa. – Przystanęła na półpiętrze, żeby wrzucić telefon do torebki. Na górnym korytarzu warczały odkurzacze, pewnie sprzątaczki wzięły się do pracy. Jedna z nich nuciła po nosem piosenki z repertuaru Maryli Rodowicz.
– Spokój i cisza, taak? – Zapytała sama siebie i machnęła ręką, bo nie miała już siły się złościć. Na drugim piętrze, pustym o tej porze – w Krajowym Rejestrze Sądowym pracowali głównie referendarze, którzy nie mieli nielimitowanego czasu pracy jak sędziowie – dziwnie zamigotało światło. Zapalało się i wyłączało w taki sposób, jakby próbowało skomunikować się z kimś przy pomocy alfabetu Morse’a. „Jasne, idiotko, jarzeniówki zaczęły do ciebie mówić. Tylko tak dalej a wylądujesz u Agi na kozetce” – pomyślała sędzia Kaniecka, powstrzymując się przed wypowiedzeniem tej opinii na głos. Niestety, miała tendencje do werbalizowania myśli i czasem robiła to bezwiednie, chociaż usilnie starała się kontrolować. Jej przyjaciółka-psycholożka uspokajała ją, że sama też gada do czajnika, nie wspominając o komputerze i żółwiu, więc jeżeli oszalały, to obie, a jak wiadomo wspólne szaleństwo to już nie szaleństwo, tylko powszechnie obowiązująca norma.
Jarzeniówki zamigotały jeszcze raz i zgasły. Sędzia z początku pomyślała, że po prostu faza poszła, albo w elektrowni była jakaś awaria, ale nie, odkurzacze na górze dalej pracowały w najlepsze, więc prądu nikt nie wyłączył. Dziwne. Światło na chwilę wróciło, tym razem lekko pomarańczowe, a potem znowu zapadły ciemności, Bogu dzięki, że tylko na jednym piętrze. „Chyba zejdę i to zgłoszę”. – Kaniecka nie miała ochoty na kolejny spacer po śliskich kafelkach, szczególnie w szpilkach, ale poczucie obowiązku przeważyło. „– Sprzątaczki pewnie jeszcze nie zauważyły, że coś się zepsuło, są na samej górze. Zanim zejdą tutaj, minie kilka wieków”.
– Kurczę, znowu się zepsuło! – Już chciała zejść na dół, żeby zawiadomić o awarii dyżurnego ochroniarza, gdy usłyszała kobiecy głos. Najwidoczniej nie wszyscy pracownicy Krajowego Rejestru opuścili budynek, ktoś został po godzinach. – Co się dzieje z tym cholernym światłem?
– Może faza poszła – odparła Kaniecka, chociaż dziewczyna, zdaje się, że sekretarka Buryla, nie spodziewała się żadnej odpowiedzi. Gdy podeszła do schodów, wyglądała na zdezorientowaną. Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę okoliczności. – Albo kosmici wylądowali na dachu i ukradli nam prąd.
– O, dzień dobry, pani sędzio. – Dziewczyna miała na imię Karina albo Karolina, Kaniecka nie była pewna. Zamieniła z nią w życiu może ze trzy zdania, pracowały w innych wydziałach i na różnych piętrach budynku. Referendarz Buryl dobrze się o niej wyrażał, może nawet za dobrze, jak to on, ale Kaniecką niezbyt interesowało, czy zaciągnął wreszcie tę sekretarkę do łóżka, czy jak zwykle skończyło się na niesmacznych podchodach. – Cały dzień coś dziwnego dzieje się z tym światłem. Rano był fachowiec, ale chyba jeszcze bardziej rozwalił te lampy. Komputer też działa jak chce. Sam się włącza, a do tego drukarka ciągle drukuje kolorowe kółka i prostokąty.
– Czyli jednak kosmici – mruknęła Kaniecka z udaną powagą. – No dobra, chyba lepiej będzie, jeśli pójdzie już pani do domu, to może uniknie pani uprowadzenia. A tak z ciekawości: nadrabianie czy pracoholizm?
– Nadrabianie – odpowiedziała sekretarka, lekko speszona. – Wczoraj musiałam wyjść godzinę wcześniej, więc chciałam szybko odrobić, żeby nie było problemów z kadrami. Ma pani rację, wezmę tylko kurtkę i zejdę na dół. Powiem o awarii ochroniarzom.
– Świetnie – ucieszyła się Kaniecka – w takim razie ja powędruję do siebie na górę. Oszczędzę sobie spacerów po tych idiotycznych kafelkach… Słyszała pani, że sędzia Niedzielski wylądował przez nie w szpitalu…?
– A słyszałam, słyszałam. Może pójdą wreszcie po rozum do głowy i położą nam wykładzinę.
*
Pan Andrzej od dłuższego czasu przyglądał się sufitowi i przeklinał w myślach wszystkich elektryków świata. Od niewygodnej pozycji zaczynał go boleć kark. Jarzeniówki migały jak cholerna, bożonarodzeniowa choinka, brakowało tylko podkładu muzycznego w rodzaju „Jingle Bells” tudzież „Last Christmas”. Ale i to dałoby się zrobić, nie bój nic, wystarczyłoby przynieść z dołu radio i ustawić je na krześle – od paru dni puszczali wyłącznie świąteczne przeboje, nieważne, czy ktoś sobie tego życzył, czy też dostawał mdłości po paru dźwiękach.
Dwie godziny temu skończył szychtę, ale nadal tu tkwił, jak ostatni pajac, a jego żona obdzwoniła już pewnie wszystkich najbliższych kolegów, zaczynając od swojego brata–pijaka a kończąc na właścicielu knajpy „U Kaduka”. Od kilkunastu lat nie wypił ani kropli alkoholu, chociaż – na rany Chrystusa! – niejednokrotnie miał na to diabelną ochotę, ona jednak w dalszym ciągu nie była w stanie uwierzyć w jego permanentną trzeźwość. Też prawda, że w przeszłości nieraz dał jej popalić przez swoje nałogi, ale mogłaby wreszcie choć trochę mu zaufać. Obiecał sobie, że jak tylko załatwi sprawę z elektrykiem (powstrzymując się od zrobienia z jego gęby jesieni średniowiecza), to natychmiast do niej zadzwoni i o wszystkim opowie.
– O, jakieś zwarcie? – Na schodach pojawił się niewysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który, o ile pan Andrzej dobrze pamiętał, był wzywany na ten dzień na rozprawę w wydziale rodzinnym. „Pewnie o alimenty. Albo o coś równie nieprzyjemnego, biorąc pod uwagę fakt, że facet wyglądał, jakby go przed chwilą rozjechał pociąg.” – Na górze prąd jest, więc to chyba nie wina elektrowni..
– Ano wiem. – Ochroniarz nie miał ochoty na konwersację, ale jakoś się przemógł, bo nie chciał być nieuprzejmy. – Czekamy na elektryka. Był tutaj rano, zasraniec, namotał jak nie wiem co, i ślad po nim zaginął. Teraz znowu ma przyjść. Jeżeli nie naprawi tej dyskoteki do wieczora, to osobiście złożę skargę i żadna siła mnie nie powstrzyma!
– A może ja bym zerknął, co? – zapytał nieznajomy i zdął czapkę, demonstrując łysinę, przyozdobioną gdzieniegdzie paskudnymi zadrapaniami. – Trochę się na tym znam. Pod oknem stoi drabina, można by ją tu przynieść i…
– Domu pan nie masz? – Pan Andrzej przyjrzał się podejrzliwie swojemu rozmówcy. Znał takie zadrapania, wiedział, że to ślady po usuniętych tatuażach. – Rozprawa dawno skończona, widziałem, jak sędzia wychodził. Dlatego dobrze panu radzę szybką ewakuację… – urwał, bo ze światłem zaczęło się dziać coś niepokojącego. – Cholera, a to co znowu?!
Jarzeniówki kompletnie oszalały. Nie dość im było mrugania, teraz zaczęły także wydawać z siebie niepokojące dźwięki, coś w rodzaju mormoranda. Co pewien czas wypluwały strumienie pomarańczowego światła, jakby umyślnie celując w stojących nieopodal mężczyzn. Pan Andrzej zaklął szpetnie, gdy promień poraził jego oczy i oślepił na kilka minut – teraz widział przed sobą jedynie sine plamy i wybuchy mikroskopijnych supernowych. Z jego towarzyszem też nie było za dobrze – klął równie siarczyście, co ochroniarz, i chyba wylądował na podłodze, bo głos dobiegał jakby z niższego pułapu.
Potem wszystko ustało tak nagle, jak się zaczęło. Jarzeniówki rozbłysły swoim zwyczajnym światłem, mrucząc dokładnie tak, jak robiły to każdego innego dnia w każdym urzędzie, a oślepiająca poświata po prostu zniknęła. Pan Andrzej przetarł łzawiące oczy wierzchem dłoni, natomiast mężczyzna w skórzanej kurce podniósł się z ziemi i otrzepał spodnie.
– Ja pierdolę – powiedział cicho i splunął, ignorując fakt, że znajduje się w publicznym miejscu w towarzystwie stróża porządku. – Chyba naprawdę powinienem wracać do domu. To wszystko mnie przerasta.
Pan Andrzej skinął tylko głową, bo nie był w stanie sformułować żadnego sensownego zdania. To było dziwne, naprawdę dziwne. Światło nie powinno się zachowywać w taki sposób, żadna awaria nie usprawiedliwiała podobnych ekscesów.
– O, widzę, że z lampkami wszystko już w porządku? – Gdy na półpiętrze stanął uśmiechnięty elektryk, z nieodłącznym papierosem przyklejonym do warg, obaj z interesantem spojrzeli na niego z niedowierzaniem podszytym irytacją. Mężczyzna w skórzanej kurtce nie skomentował tego nagłego deus ex machina, naciągnął tylko na uszy czapkę, wcisnął ręce do kieszeni i zbiegł po schodach na parter, żeby jak najszybciej opuścić budynek sądu. Dopiero na świeżym powietrzu poczuł się lepiej. Natomiast pan Andrzej zmierzył elektryka od stóp do głów wrogim spojrzeniem i rzucił przez zaciśnięte zęby:
– Lepiej, żeby miał pan dobre usprawiedliwienie!
*
Nie od razu zauważa, że coś jest nie tak. Wydaje jej się, że codziennie przychodzi do pracy (oczywiście najwcześniej ze wszystkich pracowników – przeklęte PKS–y!), zapala światło, odruchem Pawłowa włącza radio i wstawia wodę na kawę, żeby choć trochę się obudzić. Wykonuje zarządzenia, odbiera telefony, rozmawia z interesantami i biega do referendarza z pismami do podpisu. A jednak coraz częściej dopada ją uczucie deja vu. Gdy koleżanka opowiada, że rano o mało nie wpadła pod samochód, bo jakiś wtórny analfabeta nie zauważył znaku i wjechał w ulicę pod prąd, ma ochotę jej przerwać i parsknąć śmiechem. „Przecież już o tym mówiłaś, sklerotyczko jedna!” – myśli, ale wbrew sobie powstrzymuje się od komentarza.
Potem jest jeszcze gorzej. Każde słowo współpracowników, ich gesty, mimika, każde zarządzenie referendarza, nazwy spółek, z którymi nie mogła mieć wcześniej do czynienia, ba, nawet dylematy interesantów, wydają jej się przerażająco znajome – zna odpowiedzi na pytania jeszcze zanim je usłyszy. Wie, na przykład, że na schodach spotka elektryka, o wpół do dwunastej starsza kobieta zapuka do sekretariatu i poprosi o kartkę papieru, a gdy tylko sędzia Rojski wyjdzie z pokoju, szefowa zacznie narzekać na migrenowy ból głowy.
W pewnym momencie robi jej się niedobrze, więc biegnie do łazienki, ale w połowie drogi o wszystkim zapomina i znowu czuje się dobrze. Dziwi ją tylko, że trzyma w rękach klucze od sekretariatu.
Nie pamięta też drogi powrotnej do domu.
Za oknem znowu jest ciemno, więc zapala światło, odruchem Pawłowa włącza radio i parzy kawę, żeby odgonić od siebie resztki senności. Włącza komputer i szybko wpisuje hasło, żeby zalogować się do systemu wpisów.
– Wiesz, o mało dzisiaj nie wpadłam pod samochód! – krzyczy od progu Anka, a potem odwiesza kurtkę i siada naprzeciwko Kariny. Jest czerwona jak burak, przejęta i całkiem potargana. – Palant nie zauważył, że wjeżdża pod prąd w jednokierunkową! Wyobrażasz sobie? Czego oni ich uczą na tych kursach, do ciężkiej cholery…? – Uderza pięścią w stół, zrzucając z niego kilka spinaczy. – Muszę się napić melisy, cała się trzęsę z nerwów. Szkoda, że nie mamy tutaj wódki…
Rozmawiają jeszcze przez chwilę, śmieją się, woda wrze w czajniku a w radiu nadają kolędy. Pachnie świętami. W końcu Karina postanawia wziąć się do pracy, bo ma tego dnia sporo do zrobienia, dlatego odstawia kubek i otwiera wcześniej przygotowane akta. Uśmiech znika z jej twarzy. Daty na zarządzeniach referendarza ciągle są takie same.
*
Niestety nie potrafi sobie wmówić, że jest pijany. Patrzy na cztery mosty przewieszone przez Wisłę i wie, że to nie urojenia – one naprawdę tam są, futurystyczne i oświetlone neonami, a on naprawdę na nie patrzy, siedząc w kolejce powietrznej, która nie przypomina autobusu. Cieszy się, że chociaż starówka wygląda tak samo, jak zwykle, chociaż przykrywa ją przezroczysta kopuła rodem z filmu science fiction.
– A coś ty taki milczący? – Kolega trąca go w bok, nie bawiąc się w delikatność. Rafał nie reaguje na zaczepkę. – Nadal cię męczy sprawa z tą głupią cipą?
– Uhm – mruczy, ale nie odwraca głowy, żeby spojrzeć na przyjaciela, bo widok za szybą robi się coraz bardziej fascynujący. Zbliżają się do przeciwnego brzegu. Szklana kopuła rośnie i rośnie, aż w końcu, gdy zderzenie jest już niemal pewne i Rafał zastanawia się, czy robić rachunek sumienia, czy jeszcze trochę poczekać, otwiera się luk i wsysa do środka pojazd wraz z pasażerami. Są na miejscu. Na Placu Rapackiego kłębi się już tłum pojazdów, bo przed świętami poranne godziny szczytu zaczynają się co najmniej godzinę wcześniej.
– Dobrze wymyślili z tą kolejką, no nie? – Paweł czyta mu w myślach. – Człowiek nie musi sterczeć w korkach. Masz jeszcze jakąś rozprawę przed świętami, czy dali ci spokój?
– Dali – mruczy i zmusza nogi do posłuszeństwa. Obaj z Pawłem wstają i ruszają w stronę wyjścia. Powietrze na przystanku pachnie ozonem. – Ale chyba wpadnę jeszcze dzisiaj do sądu, tak na wszelki wypadek. Jak myślisz, szef pozwoli mi się zwolnić na jakąś godzinkę czy dwie?
Paweł prycha i poprawia pasek plecaka, który ciągle spada mu z ramienia. Idą za tłumem, nawet nie próbując przyspieszać. Nad Łukiem Cezara płoną gigantyczne litery, układające się w napis: „Toruńskie Muzeum Centralne”.
– Pewnie jo. Masz nadgodziny, to se wybierzesz. Nieźle cię wrobiła ta cipa... Współczuję, stary. Jakbyś chciał pogadać, to dzwoń, zaraz po robocie pójdziemy na browca.
– Dzięki. – Rafał stara się nie okazywać zaskoczenia, chociaż coraz trudniej mu to przychodzi. Najdziwniejsze jest to, że dla Pawła kolejki powietrzne, nowe mosty i kopuła nad starym miastem, są czymś jak najbardziej naturalnym.
Robi mu się zimno, więc naciąga na głowę kaptur, zakrywając łysinę, która nadal budzi obawy jego współpracowników. Właściwie równie dobrze mógł zostawić ten tatuaż na swoim miejscu – szramy wyglądają o wiele gorzej – ale nie chciał, żeby cokolwiek przypominało mu dawne historie. Teraz trochę żałuje. I tak pamięta wszystko z detalami, bo pamięci nie da się usunąć z czaszki tak jak rysunku, a jakby tego było mało – włosy nadal nie chcą odrastać. I pewnie już nie odrosną. Zostanie łysy do końca życia, taki jego los.
– No dobra, to ja spadam – mówi Paweł i patrzy na niego z niepokojem. Rafał myśli wtedy, że dałby się pokroić za tego chłopaka, są przecież jak bracia, ale niestety tym razem nawet on nie potrafi mu pomóc. – Naprawdę wyglądasz jak wyjęty z trumny. Odpuść trochę, dobra? Świat się od tego nie zawali.
„Już się zawalił”. Rafał ściska dłoń przyjaciela, życzy mu udanego dnia i patrzy, jak ten oddala się szybkim krokiem i znika za zakrętem. Sam waha się przez chwilę: nie wie, czy iść do pracy, czy od razu do sądu, gdzie wszystko się zaczęło. W końcu decyduje, że zajrzy na budowę, o ile oczywiście nadal znajdowała się w tym samym miejscu, co w piątek, i pogada z szefem o nadgodzinach. Albo nie będzie niczego tłumaczył, tylko od razu weźmie urlop na żądanie.
Powinien się bać, ale czuje tylko lekkie podniecenie i coś na kształt mrowienia w kręgosłupie. Tak jak wtedy, przed laty, gdy robili ostatni skok. Odruchowo dotyka głowy w miejscu, gdzie kiedyś był tatuaż, a potem szybko opuszcza rękę, jakby zrobił coś wstydliwego. Śnieg rozpuszcza się, gdy tylko dotknie ziemi i tworzy na ulicy spore kałuże, ale on nie zadaje sobie trudu, by je omijać. Przez całą drogę błoto pryska na wszystkie strony spod jego butów.
*
Od rana dręczy ją gorączka, ale stara się o tym nie myśleć, bo ma kilka rozpraw do poprowadzenia. Dlatego łyka prochy, najsilniejszą możliwą dawkę, i bierze się w garść, chociaż ledwo trzyma się na nogach. Samochód nadal tkwi u mechanika, więc dzwoni po taksówkę i pojawia się w pracy o tak nieprzyzwoicie wczesnej – jak na nią – godzinie, że na jej widok jedna z sekretarek o mało nie rozbija kubka z kawą. Dzieciatej koleżanki całe szczęście nie ma, wzięła przedświąteczny urlop, dlatego cisza w gabinecie aż świdruje w uszach. Sędzia Alicja Kaniecka oddycha z ulgą. Niestety, chwilę później uderza w nią fala dźwięków, która pozbawia ją przytomności na co najmniej piętnaście minut.
Budzi się na podłodze, w okolicach biurka, i nawet nie próbuje otworzyć oczu. Ból jest zbyt potężny. Dźwięki płyną rwącym strumieniem, uderzając prosto w najczulsze nerwy, chociaż w pokoju nie ma niczego, co mogłoby powodować taki hałas. Nie uruchomiła przecież komputera, nie nastawiła czajnika, nawet radia nie zdążyła jeszcze włączyć, więc skąd, u diabła, ten upiorny jazgot, od którego kiszki skręcają się w korkociągi, a w głowie huczy Wodospad Niagara? Jęczy i nieumyślnie zagryza wargi do krwi. Podniesienie się z podłogi wymaga wysiłku zbliżonego do wspinaczki na górskie szczyty.
Po paru chwilach, ku własnemu zaskoczeniu, całkiem nieźle potrafi kontrolować swoje odruchy, chociaż ból głowy nie zmniejsza się ani odrobinę. Stopniowo przyzwyczaja się jednak do tego bólu, obchodzi go naokoło jak padlinę, szturcha kijem i poszukuje źródła, żeby wiedzieć, z czym ma do czynienia – i jaką powinna wybrać taktykę obrony. Gdy do gabinetu wchodzi sekretarka z dokumentami, Kaniecka panuje nad sobą do tego stopnia, że nie wzbudza w dziewczynie żadnych podejrzeń. Jej odpowiedzi są jasne i konkretne jak każdego innego dnia, dlatego sekretarka kiwa tylko głową i znika w sąsiednim pokoju.
Na korytarzu dźwięki są nieco inne, mniej chaotyczne, układają się nawet w jakąś melodię. Kaniecka zaczyna je widzieć: przypominają łańcuchy DNA i wiją się wzdłuż ścian niczym freski, spłodzone przez szalonego dekoratora.
W połowie drogi do sali rozpraw zaczyna nucić tę melodię i robi to nawet wtedy, gdy zeznają świadkowie, a adwokat daje wyraz swojej niekompetencji, powołując się na niewłaściwe paragrafy. Jest jej dziwnie wesoło. Po wszystkim wraca do gabinetu i otwiera okno, wpuszczając do środka pachnące ozonem powietrze. Kątem oka zauważa półciężarówkę stojącą przed kioskiem, tę samą, która stała tam w zeszłym tygodniu. Po plandece spaceruje kot z oberwanym uchem i z napięciem wpatruje się w budynek sądu.
Nie jest zbyt wysoko, gabinet znajduje się zaledwie na trzecim piętrze budynku z okresu „średniego Gierka”, a mimo to Kaniecka umiera od razu, gdy jej ciało uderza o asfalt. Nawet wtedy się uśmiecha. Tonacja melodii płynnie przechodzi z dur na moll, ale nikt tego nie zauważa, bo wokół zaczynają jazgotać syreny. Kot z oberwanym uchem podnosi ogon do góry i z maestrią zeskakuje z plandeki na ziemię.
*
Budynek sprawiał wrażenie opustoszałego. Górne piętra, mimo stosunkowo wczesnej pory, tonęły w ciemnościach, natomiast na parterze paliła się tylko jedna lampa, która rozświetlała niewielki fragment przestrzeni. Bramka wykrywająca metal fosforyzowała i buczała monotonnie, chociaż od kilku godzin nikt przez nią nie przechodził. Pan Andrzej stał w pobliżu dyżurki i zaciskał palce na paczce papierosów. Nie próbował interweniować. Po prostu stał i patrzył jak jego miejsce pracy obraca się w stertę gruzów.
Na razie tylko metaforycznie. Bomba nie wybuchła, chociaż alarm darł się jak oszalały, a wszyscy pracownicy uciekli z sądu tak, jak stali, nie wkładając nawet kurtek. Gdzieniegdzie walały się porozrzucane fragmenty garderoby, a jakby dobrze poszukać, znalazłoby się także torebki i notatniki pełne osobistych zapisków. Prawdziwa gratka dla kolekcjonera! Pan Andrzej wiedział, że powinien przespacerować się po piętrach i pozbierać najcenniejsze rzeczy, szczególnie te dotyczące pracy w sądzie, żeby się nie pogubiły lub nie trafiły w niepowołane ręce, ale nie miał odwagi. W swoim życiu widział bardzo wiele, doświadczeniem mógłby obdzielić co najmniej kilkanaście innych osób, jednak to, co się wydarzyło w sądzie, przerastało jego zdolności pojmowania. Było po prostu niemożliwością.
– A to kto? – Kątem oka zarejestrował ruch w okolicach przeszklonych drzwi wejściowych. Czyżby policjanci jednak wrócili? Odkąd sędzia Kaniecka wyskoczyła przez okno, ulica była zamknięta dla ruchu a budynek otoczony, nawet mysz nie mogła się tutaj wśliznąć. Szczególnie po tym alarmie bombowym. Więc jednak gliniarz, innej możliwości nie było, pan Andrzej przygotował się psychicznie na kolejną konfrontację. Nie zamierzał opuścić stanowiska. Żadna siła, obojętnie czy ludzka czy demoniczna, nie byłaby w stanie go do tego zmusić.
Mężczyzna, który stał przed wejściem, nerwowo rozglądając się na boki, nie miał na sobie policyjnego uniformu. Wydał się za to ochroniarzowi dziwnie znajomy.
– O co chodzi? – zapytał podejrzliwie, nie otwierając drzwi. Przez grubą szybę tamten na pewno nie usłyszał jego głosu, ale pan Andrzej miał nadzieję, że jego gestykulacja jest dostatecznie klarowna. – Nie wolno tutaj przebywać, jest zakaz. Proszę stąd jak najszybciej odejść!
Facet nie dawał jednak za wygraną, ewidentnie chciał wejść do środka. W końcu zdjął z głowy kaptur i wtedy pan Andrzej przypomniał sobie, gdzie go wcześniej spotkał. Rany po usuniętym tatuażu. No tak. Niewiele myśląc, przekręcił zamki w drzwiach i wciągnął mężczyznę do dyżurki, o mało nie wyrywając mu przy tym ręki ze stawów.
– Poznaje mnie pan – syknął tamten, rozcierając bolące ramię. Usiadł na krześle. – To dobrze. Dużo ryzykowałem, próbując się tutaj przedostać. Wie pan, co po tamtej stronie znajduje się w tym budynku? Żaden sąd, niech mi pan wierzy. Z pierdolonymi sądami daję sobie radę od dziesiątego roku życia!
– A co? – Pan Andrzej nie zapytał, o jaką „tamtą stronę” chodzi, miał dosyć niespodzianek jak na jeden dzień.
– Burdel. Pięciogwiazdkowy burdel dla facetów w garniturach od Armaniego.
Obaj zamilkli na parę minut, przez co buczenie bramki stało się o wiele bardziej słyszalne niż do tej pory. Na górnych piętrach coś stuknęło. W odpowiedzi światło w hallu zaskwierczało jak ćma, która właśnie dostała się pod klosz i dotknęła żarówki.
– Chyba już wie, że tu jestem. – Mężczyzna w skórzanej kurtce wstał. – Więc może po prostu idźmy tam i sprawdźmy, czy da się coś zrobić. Może można z nimi negocjować?
– Z jarzeniówkami?
– Z tymi, którzy wysłali tutaj tego pieprzonego elektryka.
Pan Andrzej nie był idiotą, pewnych rzeczy nie trzeba mu było tłumaczyć. Od razu, zanim jeszcze elektryk odjechał w siną dal swoją niebieską półciężarówką, chwycił za telefon i zadzwonił do administracji, upewniając się, że ktoś taki naprawdę współpracuje z sądem. Otóż współpracował, od paru miesięcy, i rzeczywiście miał tego dnia pojawić się na ulicy Modzelewskiego, żeby przejrzeć instalację, wkręcić żarówki i dokonać koniecznych napraw. Tyle tylko – co wyszło dopiero później, czyli wtedy, gdy półciężarówka zniknęła już z pola widzenia pana Andrzeja – że wcale nie zdążył tutaj dojechać. Awaria zatrzymała go w budynku po drugiej stronie miasta.
Pan Andrzej przełknął ślinę, mając nadzieję, że nikt, poza nim, nie usłyszy tego dźwięku. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak bardzo się bał. Chyba jeszcze zanim zaczął pić… być może właśnie dlatego w ogóle zaczął to robić.
– Kobieta nie żyje – powiedział cicho i wyobraził sobie butelkę zmrożonej wódki. Wizja była tak przekonująca, że ponownie przełknął ślinę. – Wyskoczyła przez okno. Znam się na ludziach, ona nie była typem samobójcy.
– Tego nigdy się nie wie. Miałem kolegę, który zgrywał gieroja, ale jak w więzieniu dobrała się do niego banda Ukraińców, powiesił się na pasku od spodni. Idziemy na górę, czy nie?
– Wezmę broń.
Mężczyzna w skórzanej kurtce popatrzył na niego ironicznie, jakby chciał powiedzieć: „ta, jasne, na pewno nam to pomoże”, ale nie skomentował. Pan Andrzej pomyślał, że facet, poza więzieniem, na pewno przeżył krótszy lub dłuższy flirt z armią. Komuś takiemu nie powinno się zbytnio ufać.
Bramka zapiszczała, gdy przez nią przeszli, a potem w jednej chwili stanęła w ogniu. Odskoczyli w ostatniej chwili. Płonąca obręcz wyglądała przerażająco biblijnie.
– Szkoda, że to nie krzew, przynajmniej wiedzielibyśmy, kto tu jest wrogiem – Łysy, jak widać, miał podobne skojarzenia. W jego oczach odbijały się płomienie. – Słyszał pan? Ten hałas?
Pan Andrzej pokręcił głową, ale jego towarzysz już na niego nie patrzył i nie szukał potwierdzenia – wiedział swoje. Błyskawicznie pokonał przestrzeń dzielącą go od klatki schodowej i, przeskakując po kilka stopni naraz, zbiegł na dół, czyli tam, dokąd z całą pewnością nie powinien zaglądać nikt niepowołany.
Do sądowego archiwum.
*
Wbrew pozorom, w budynku trudno było znaleźć miejsce, które nadawałoby się na kryjówkę. Karina już dawno zorientowała się, że nawet toaleta, jedna na piętro, nie jest najlepszym miejscem odosobnienia, nie wspominając już o pokoju gospodarczym czy korytarzach! Prawdę powiedziawszy, archiwum także nie spełniało wszystkich kryteriów, bo ciągle kręcili się tutaj pracownicy odpowiedzialni za dostarczanie akt do czytelni, ale ze wszystkich lokacji ta wydawała jej się najsensowniejsza. Regały działały na nią uspokajająco, podobnie jak zapach kurzu. Dlatego schowała się w najciemniejszym kącie, pośród teczek dotyczących działalności kółek rolniczych, i usiłowała nie wpaść w histerię. Jak zwykle bez rezultatu.
Który raz siedziała na tym kartonie, szlochając w rękaw – drugi, trzeci, piętnasty? A może uczucie nieustającego deja vu było objawem choroby psychicznej? Patrzenie na zegarek nie miało sensu, wskazówki bezwładnie kręciły się wokół własnej osi, natomiast zegar ścienny w sekretariacie kłamał, odliczając minuty, które dla niej nie miały znaczenia. Czuła się coraz gorzej. Chwile, gdy wierzyła, że wszystko jest w porządku, skracały się i skracały, aż w końcu zniknęły zupełnie, i teraz niemal bez przerwy zdawała sobie sprawę z własnego położenia. Przerażało ją to. Nieważne, czy za sprawą jakiegoś eksperymentu, magicznej sztuczki czy z powodu własnej choroby, funkcjonowała w obrębie jednego, niekończącego się dnia, z którego nie było ucieczki. Zmieniały się detale – koleżanka miała inny sweter, ktoś użył innego szyku zdania, referendarz zrobił literówkę w zarządzeniu – ale główne elementy pozostawały te same i powielały się z koszmarną regularnością.
Wszystko kończyło się właśnie tutaj, w archiwum. W pewnym momencie wymykała się z pokoju i schodziła na dół, a chwilę później słyszała kroki na schodach, krzyki i jazgot syren – dobiegały jakby zza grubej ściany. Zaciskała wtedy ręce na uszach i trwała w bezruchu, czekając, aż wszystko ucichnie. A gdy było już całkiem cicho, otwierała oczy i bez zdziwienia odrywała, że stoi w płaszczu na pustym korytarzu, usiłując otworzyć drzwi do sekretariatu. Był poranek, właśnie przyszła do pracy.
– Muszę coś zrobić, muszę coś zrobić – powtarzała sobie histerycznym szeptem, kiwając się w przód i w tył jak dziecko z chorobą sierocą. Każdy jej ruch wzbijał w powietrze tumany kurzu. – Tym razem muszę. Naprawdę. To nie może trwać wiecznie. – Zerwała się z podłogi, ale po sekundzie znowu usiadła i zaczęła obgryzać paznokcie. Włączył się alarm, ludzie zaczęli zbiegać po schodach na parter, trzaskały drzwi wejściowe. Hałas właśnie osiągnął swoje apogeum.
– Teraz. Jeszcze masz szansę – szepnęła do siebie, ale atak torsji uniemożliwił jej jakąkolwiek reakcję. Gdy zdołała pozbierać się z ziemi, na górze powoli się uspokajało, kolejny etap dobiegał końca. Znała scenariusz na pamięć, wiedziała, co będzie dalej.
– Nie. Nie. Nie! – Chciała krzyknąć, ale z jej krtani wydobył się tylko słabiutki pisk. Ostatnim wysiłkiem woli wspięła się na pierwsze stopnie prowadzące na hall. Nie dotarła daleko. Straciła równowagę i z łoskotem zjechała z powrotem na dół.
*
„To zabawne” – pomyślał – „jak bardzo wystrój wnętrza może odmienić budynek”. Uśmiechnął się do szatniarza i oddał mu płaszcz, który wkrótce zniknął za barwnym parawanem. Namalowane na materiale pawie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. „I jak bardzo ubranie zmienia człowieka”. Poprawił marynarkę i, omijając roznegliżowane kobiety, które leniwie zalegały na szezlongach i puszystych fotelach, ruszył na pierwsze piętro.
Nie potrzebował przewodnika, drogę do pokoju Głównego Kustosza znał na pamięć. Bywał tu wielokrotnie – zawsze w sprawach zawodowych a nie dla przyjemności – odkąd został człowiekiem Muzeum do zadań specjalnych. Prawdę powiedziawszy, klimat tego przybytku rozkoszy niezbyt mu odpowiadał, wolał mniej wysublimowane burdele. Ale to przecież nie jego sprawa, gdzie Główny Kustosz spędza wolne chwile i na jakie cele łoży prywatne pieniądze.
Nie musiał pukać. Otworzył mahoniowe drzwi i bez zbędnych ceregieli wszedł do komnaty. Całe szczęście nie pachniało tutaj olejkiem różanym, tylko cygarami, więc mężczyzna odetchnął z ulgą – zapachy orientu męczyły jego zmysł powonienia. Uświadomił sobie z rozbawieniem, że w tamtym świecie, w miejscu, w którym się znajdowali, mieścił się sekretariat jakiegoś wydziału, o ile dobrze pamiętał: Krajowego Rejestru Sądowego. Prawdopodobnie właśnie dlatego do eksperymentu wybrał budynek sądu. Dzięki temu miał wrażenie, że płata losowi paskudnego figla.
– O, witaj, witaj! – Główny Kustosz siedział za biurkiem, ale na widok przybysza wstał z miejsca i podszedł bliżej, żeby uścisnąć mu dłoń. – Dobrze, że jesteś, właśnie o tobie myślałem. Inwestorzy się niecierpliwią, trzeba jak najszybciej podjąć decyzję… Siadaj, Greg, nie krępuj się. Whisky? Koniak?
– Wystarczy woda.
Ktoś, kto nie znał Głównego Kustosza zbyt dobrze, najczęściej dawał się zwieść jego „kumplowskiej” pozie i bardzo źle na tym wychodził. Ten człowiek, gdy tylko chciał, był słodki jak miód, ale należy pamiętać, że w Toruńskim Muzeum Centralnym nikt nie awansuje dzięki swoim pięknym oczom. Potrzeba nieprzeciętnej inteligencji, instynktu samozachowawczego i bezwzględności, żeby dochrapać się takiego stanowiska – i utrzymać się na nim dłużej niż dwa tygodnie. A Główny Kustosz był Głównym Kustoszem od pięciu lat. Wszystkie zamachy na jego życie kończyły się fiaskiem. Greg wiedział o tym najlepiej, bo sam przed laty próbował go zabić i o mało nie stracił przy tym życia – lub przynajmniej kilku kluczowych organów wewnętrznych.
– No dobrze. – Kustosz nalał z karafki wodę do szklanki i postawił ją przed Gregiem, natomiast sam poczęstował się koniakiem. Usiadł naprzeciwko swojego pracownika, zakładając nogę na nogę, i popatrzył na niego wyczekująco. Oczy miał nienaturalnie niebieskie i obiegowa plotka głosiła, że nosi szkła kontaktowe, które umożliwiają mu widzenie w ciemnościach. – A teraz opowiadaj, co z naszym eksperymentem. Mam powiedzieć Zarządowi, że bierzemy?
Greg prychnął z cicha.
– Wciskają nam bubel – oświadczył bez ogródek. Nigdy nie owijał w bawełnę, gdy rozmawiał z Kustoszem, wiedział, że jego szef najbardziej szanuje konkrety. – Na cztery przypadki mamy jedno samobójstwo, jeden absolutny brak reakcji, pętlę czasową i przeniesienie z zachowaniem pamięci. Nie wiem, jak pan, ale mnie się wydaje, że to niewystarczający dowód na skuteczność działania produktu. – Pogrzebał chwilę w torbie, której profilaktycznie nie zostawił w szatni, i wyciągnął z niej latarkę. Położył ją na biurku. Kustosz milczał przez parę minut, stukając opuszkami palców w blat stołu. Trawił usłyszaną przed chwilą wiadomość.
– Kurwa mać! – warknął w końcu i uderzył pięścią w drewno. – Pierdoleni Rosjanie, zawsze tak z nimi jest! Człowiek się nastawia, deliberuje, ustala kurwa plan działania, a na koniec zostaje z ręką w nocniku. Czyli, na twój rozum, nie będziemy mieć z tego cholerstwa żadnej korzyści? – zapytał, porzucając uładzony ton. Greg uśmiechnął się pod nosem: takiego Głównego Kustosza lubił i rozumiał o wiele bardziej niż panicza w atłasowych gaciach, którego tamten zbyt często próbował udawać.
– Zapomnij – odparł twardo, nie unikając wzroku swojego szefa. – Zapomnij, że uda ci się przekonać Zarząd, że coś takiego przyda się w promocji Muzeum, albo że ta pierdolona zabawka pomoże dzieciom zrozumieć tajemnice poprzednich epok. Nie ma szans, jak coś się stanie, to prawnicy nie zostawią na tobie suchej nitki. Możesz to dać swoim chłoptasiom z laboratorium, żeby spróbowali poprawić, ale wątpię, czy im się uda. Sami Rosjanie nie kapują, jak im się udało skonstruować coś tak niezwykłego…
– Czyżbyś wątpił w zdolności moich naukowców?
– Ależ skąd! – Greg pokręcił głową. Nie mógł się powstrzymać od ironicznego uśmieszku. – Nie mam nic przeciwko naukowcom, naprawdę, parzą dobrą kawę. Ale na twoim miejscu zakopałbym to ustrojstwo bardzo głęboko i zapomniał o jego istnieniu.
Główny Kustosz na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Potem odetchnął głęboko.
– Dobra, idź już, muszę się zastanowić.
Tamten skinął głową, wstał i posłusznie skierował się w stronę wyjścia. Nie da się ukryć, Kustosz miał teraz o czym rozmyślać. Greg prawie mu z tego powodu współczuł.
Trzymał już rękę na klamce, gdy głos szefa osadził go w miejscu.
– A to… przeniesienie z zachowaniem pamięci. Dałoby się uratować? – zapytał powoli, jakby w zamyśleniu.
– Myślę, że tak. – Greg wzruszył ramionami. – Nie powinno być problemu, ten przypadek jest najbardziej klarowny. Tylko co z resztą?
– Posprzątaj, elektryku. Nie wypada zostawiać po sobie takiego burdelu.
*
– Zna ją pan?
Ochroniarz skinął głową. Oczywiście, że znał. To ta mała z KRS-u, Karina, lubił z nią pogadać od czasu do czasu. Gdy ją teraz zobaczył, trochę się przeraził, bo wyglądała tak, jakby właśnie uciekła z więzienia: ubranie zniszczone, włosy w kołtunach, połamane paznokcie – zresztą kto wie, może naprawdę gdzieś ją przetrzymywano? W każdym razie żyła, to było najważniejsze, i chyba nic jej nie dolegało. Była tylko trochę potłuczona i bardzo się bała, ale akurat temu trudno się dziwić. On sam też miał potężnego cykora, chociaż starał się tego nie okazywać.
– Chyba się udało – powiedziała niewyraźnie, gdy mężczyzna w skórzanej kurtce usadowił ją pod ścianą. Pewnie chciało jej się pić. Niestety, na szklankę wody nie było co liczyć, bo drogę do dyżurki mieli odciętą przez ogień, który dziwnym sposobem nie rozprzestrzenił się jeszcze poza bramkę i dyżurkę ochroniarzy. Nie grzał też, nie miał zapachu i nie było go słychać – przypominał hologramową projekcję. Woleli się jednak nie przekonywać, czy ta „projekcja” zrobiłaby im krzywdę, gdyby spróbowali podejść do drzwi nieco bliżej. – Nie wróciłam. Zawsze wracałam a teraz nie, to dobry znak!
– Dokąd zawsze wracałaś? – Łysy nie bawił się w formalności, od razu mówił dziewczynie na „ty”. – Popatrz na mnie! Karina, tak? – Potwierdziła ruchem głowy. Chyba jeszcze nie całkiem doszła do siebie, bo z trudem skupiała wzrok na jednym punkcie. – Karina, dokąd zawsze wracałaś, a teraz ci przeszkodziliśmy? To bardzo ważne!
– Do rana – odparła w końcu i od razu się speszyła. – Wiem, jak to brzmi, ale…
– Do tego rana, kiedy przychodzisz do pracy i spotykasz na korytarzu elektryka z drabiną?
– Nie, to było wcześniej. Mówię o poniedziałku. O dzisiaj. O ile nadal jest dzisiaj.
Łysy nie odpowiedział, popatrzył tylko porozumiewawczo na pana Andrzeja. Wszystko zaczynało wiązać się w całość. Nie wiedzieli jeszcze, o co tu chodzi, ale mieli pewność, że dziwne wydarzenia zaczęły się wtedy, gdy do sądu przyjechał mężczyzna w kombinezonie, podający się za elektryka.
– Pytanie, czy chodzi o niego, czy tylko o jarzeniówki. – Ochroniarz głośno wypowiedział to, o czym obaj myśleli. – Bo z jarzeniówkami możemy się pobawić sami, natomiast faceta już nie znajdziemy. Szukaj, bracie, wiatru w polu!
– No to lepiej chodźmy to sprawdzić.
Najpierw chcieli zaprowadzić Karinę do archiwum i zostawić ją w stosunkowo bezpiecznym miejscu, ale dziewczyna nawet nie chciała o tym słyszeć. Wolała iść z nimi, gdziekolwiek się wybierali. Była pewna, że jeżeli choć na chwilę zostanie sama, znowu zniknie i będzie musiała przeżywać dzień od początku.
– Ona też tam wtedy była – szepnęła, gdy wspinali się na górę. Szli powoli i bardzo ostrożnie, jakby schody pokrywała śliska warstewka lodu. – Kaniecka. W piątek, jak światła mrugały. Rozmawiałyśmy… Myślicie, że wszyscy skończymy tak jak ona? – Wiadomość o samobójstwie sędzi zrobiła na Karinie piorunujące wrażenie.
– Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam w najbliższym czasie wyskakiwać przez okno – mruknął łysy. – Jesteśmy prawie na miejscu!
Nie miał racji. Odległości, które Karina pokonywała w ciągu kilkunastu sekund, teraz dłużyły się w nieskończoność. Nie tylko dlatego, że ledwo powłóczyła nogami z powodu potłuczeń, to raczej budynek rozrastał się od środka i mnożył przed nimi kilometry. Pomyślała, że gdyby policzyć stopnie, po których właśnie wchodzili, okazałoby się, że jest ich o wiele więcej, niż zazwyczaj. Chociaż, być może, było to tylko złudzenie optyczne.
Jarzeniówki nie świeciły w dosłownym tego słowa znaczeniu. Fosforyzowały jedynie, tak jak wcześniej bramka do wykrywania metali. Może za parę minut staną w płomieniach albo wybuchną, grzebiąc ich pod gruzami budynku? Karina skuliła się mimowolnie. Nie chciała zginąć w taki sposób, w ogóle nie chciała ginąć.
Pan Andrzej przyniósł drabinę, która stała nieopodal i, nie wiedzieć czemu, kojarzyła się Karinie z szubienicą. Była brudna od farby; zacieki układały się w kabalistyczne wzory. Nie mieli żadnych narzędzi, ale mimo to mężczyzna w skórzanej kurtce – Rafał – i tak wspiął się na wyższy szczebel, żeby obejrzeć lampę. Gdy jej dotknął, spod jego palców trysnęły iskry.
– Kurwa! – krzyknął z bólu i nieudolnie zeskoczył z drabiny, przewracając się na posadzkę. – Kurwa, nic z tego! – Na jego dłoniach wykwitły bąble.
Potem na górę wszedł pan Andrzej, ale nie odważył się dotknąć jarzeniówek, patrzył tylko na nie przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie powiedział tego nikomu, ale miał wrażenie, że jarzeniówki wpatrują się w niego z taką samą uwagą.
– Czyli jednak bez elektryka nic nie zdziałamy… – westchnął. – Potrzebujemy planu „B”.
– Mój plan „B” ogranicza się do spieprzenia stąd jak najdalej – odparł łysy, nie ruszając się z podłogi. Oparł się o ścianę i z wyraźną ulgą wyciągnął nogi. Korytarz tonął teraz w zimnym, błękitnym świetle. Zrobiło się chłodno. – Zasadniczo nie mam nic przeciwko czterem mostom przewieszonym przez Wisłę. Ani przeciw kolejce powietrznej, jeśli już o tym mowa.
– A skąd wiesz, że zmiany nie są bardziej… fundamentalne? – zapytała Karina, powoli odzyskując zdolność myślenia. – A co, jeśli twoja matka żyje na ulicy, a ojciec nie pamięta o twoim istnieniu?
– Jestem sierotą od dwunastego roku życia, dziękuję za troskę.
Tak naprawdę miał rację – dla niego istniało jeszcze jakieś wyjście, niezależnie od tego, czy zdołają odnaleźć elektryka, czy też nie. Miał wybór. Musiał tylko pokonać płonącą bramkę i nauczyć się żyć w nieco odmienionym świecie, a patrząc na niego nie wątpiła ani przez chwilę, że prędzej czy później uda mu się tego dokonać. Jej własna przyszłość malowała się w mroczniejszych barwach. Niekończący się poniedziałek… Czy ktoś mógłby sobie wyobrazić gorsze piekło?
„A jednak przyszedł tu z własnej woli. Chce odzyskać poprzednie życie, więc jego nonszalancja jest tylko pozą” – przemknęło jej przez głowę. Wszyscy troje chcieli wrócić. A może nawet czworo, bo gdyby udało się cofnąć czas, sędzia Kaniecka na pewno nie popełniłaby samobójstwa.
„Trzeba wrócić” – pomyślała z determinacją, nagle sobie o czymś przypominając.
Wrócić.
– Nie ma sensu tu siedzieć, chodźmy lepiej na dół – powiedziała głośno, nieco histerycznym tonem, przechwytując zaniepokojone spojrzenie pana Andrzeja. – Nic mi nie jest, naprawdę – uspokoiła go nieszczerze. – Po prostu przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
*
Nie lubił tego kombinezonu, wyglądał w nim jak idiota. O wiele lepiej czuł się w garniturach i pod krawatami, chociaż quasi-wojskowe ubrania też mu nie przeszkadzały – i długie płaszcze – przywykł do nich przez ostatnie lata. Niestety tym razem nie mógł uniknąć przebieranek. Nikt by nie uwierzył, że jest prostym robotnikiem, gdyby wmaszerował do sądu w cholernym fraku. Ci ludzie nie mieli za grosz doświadczenia, o intuicji nie wspominając, ale nie byli też głupi i należało o tym pamiętać.
Wspiął się na drabinę, włączył latarkę i nakierował strumień niebieskiego światła wprost na jarzeniówki. To powinno załatwić sprawę, nie musiał nawet za bardzo grzebać w kablach. Prawdziwy elektryk zmieni żarówki i będzie po wszystkim – czysta, piękna robota!
Otrzepał ręce. Skończył, mógł wracać do siebie. Zrobiło mu się wesoło, gdy kątem oka zauważył, że typowo urzędowe, szare ściany, prześwitują gdzieniegdzie czerwonym pluszem burdelu. To był naprawdę genialny pomysł, żeby przeprowadzić eksperyment pod samym nosem Głównego Kustosza. Zresztą on sam też docenił ironię sytuacji.
– Co pan tam jeszcze robi, do diabła? – usłyszał tuż obok siebie głos ochroniarza i uśmiechnął się pod nosem. Teraz nie odmówiłby kieliszka koniaku, wypiłby trunek z ogromną przyjemnością. – Niech pan spada, już późno! Dzwonili z administracji. Ma pan się jeszcze pojawić w głównym budynku!
– Jasna sprawa, szefie – odpowiedział, złożył drabinę i nie bez trudu przerzucił ją sobie przez ramię. – Już mnie tu nie ma! A poczęstuje mnie pan przed wyjściem jednym papieroskiem?
– Darek ci da. O ile będzie miał dobry humor – odburknął pan Andrzej. Wyglądał groźnie, jego zryta bliznami twarz mogła budzić przerażenie, ale elektryk dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. I nie bał się ani trochę.
Gdy był już na dole i dziękował młodszemu ochroniarzowi za szluga, nota bene najgorszego z dostępnych na rynku, usłyszał strzępy rozmowy, która toczyła się na górnym piętrze. Nie próbował się w nią wsłuchiwać, nie obchodziła go. Opuścił budynek z wyraźną ulgą i obiecał sobie w duchu, że nie wróci tutaj przed upływem kolejnego stulecia.
*
Pierwsza myśl: to nie jest właściwy dzień!
Cholera. Nie udało się.
Zrobiła wszystko tak, jak zwykle, przeszła kolejne etapy scenariusza, włącznie ze szlochaniem w archiwum, i stała teraz przed drzwiami sekretariatu, trzymając rękę na klamce. A jednak coś było nie w porządku. Poczuła to niemal od razu.
Gdy siedzieli na korytarzu, popadając w coraz większe przygnębienie, przypomniała sobie nagle, że przecież w poniedziałek też tutaj był. Elektryk. Należał do zmiennych, które urozmaicały pętlę czasową, w której została uwięziona – czasem spotykała go na schodach, innym razem w okolicach dyżurki, ale zawsze kręcił się gdzieś w pobliżu, jakby czekał na właściwy moment. „Chciał sprzątnąć to, co wcześniej zepsuł” – pomyślała i postanowiła wrócić, żeby z nim porozmawiać. Albo – o naiwności! – zrobić mu jakąś krzywdę
Wróciła.
W pokoju siedziała już Anka, piła kawę i przeglądała gazetę. Było bardzo wcześnie jak na nią, zwykle przychodziła do pracy najpóźniej ze wszystkich sekretarzy.
– Co się tak dziwisz? – Koleżanka od razu zauważyła konsternację Kariny. – Miałam wczoraj stłuczkę, musiałam zostawić samochód w warsztacie. To straszne, wiem. Jestem skazana na komunikację miejską, więc na wszelki wypadek przyjechałam wcześniejszym autobusem… Wstawić wodę na kawę?
– Tak. Dzięki.
Właściwie powinna się cieszyć, bo wszystko wskazywało na to, że udało jej się wydostać z pętli. Tylko jak? Nie mogła uwierzyć, to było zbyt piękne – i miała rację, bo gdy tylko włączyła radio, okazało się, że data wcale się nie zmieniła. Wciąż trwał ten sam poniedziałek. Ostatni przed świętami. Tyle tylko, że wyglądał zupełnie inaczej, niż wszystkie do tej pory.
– Wiesz, uderzył we mnie jakiś wariat. Półciężarówką. Wjechał w jednokierunkową pod prąd, rozwalił mi samochód i spieprzył. Drań! Nawet nie zdążyłam zapisać numerów…
– Niebieską półciężarówką? – upewniła się na wszelki wypadek.
– Tak – zdziwiła się Anka. – Znasz ten samochód? Bo jak tak, to daj namiary, od razu dzwonię na policję!
– Nie, tak mi się tylko powiedziało. Siódmy zmysł.
Siedziała jak na szpilkach. W końcu usłyszała na korytarzu znajomy trzask i wybiegła, nie próbując niczego tłumaczyć koleżance, która pewnie uznała ją za wariatkę. Trudno. Elektryk był ważniejszy od opinii współpracowników. Obserwowała, jak wnosi na pierwsze piętro drabinę, pogwizdując przy tym jakąś melodyjkę, a potem ustawia ją w odpowiednim miejscu i przygląda się zadowolony swojemu dziełu. Gdy zobaczył Karinę, uśmiechnął się do niej i machnął ręką. Z kącika jego ust sterczał nieodłączny papieros, którego nie odważył się zapalić w budynku sądu.
Stała tam, łykając łzy, i gapiła się na mężczyznę przez dłuższą chwilę, nie zastanawiając się, jak może zareagować na taki objaw uczuć. Całe szczęście nie zwrócił na nią uwagi, tylko wziął się do pracy. Melodyjka, którą nucił, wydała się Karinie znajoma. W przeciwieństwie do samego elektryka, który w niczym nie przypominał tego, który sprowadził na nich wszystkie nieszczęścia.
*
Pięć minut po jedenastej sędzia Kaniecka wyskoczyła przez okno. Pan Andrzej wezwał policję. Nie mieli daleko, komisariat znajdował się przy sąsiedniej ulicy.
– Mam nadzieję, że nie wybierasz się dzisiaj do sądu? – zapytał Paweł, bez większego zainteresowania przyglądając się zbiegowisku. Rafał zaprzeczył. Poszli do pracy okrężną trasą, żeby zobaczyć, co się stało, bo jazgot syren robił imponujące wrażenie. Okazało się jednak, że to nic wielkiego, po prostu jakaś dziwka wyskoczyła w przez okno i zginęła na miejscu. Szkoda tylko, że pracowała w ulubionym burdelu Głównego Kustosza. Facet mógł mieć nieprzyjemności z tego powodu.
– Idziemy? – Rafał pogłaskał kota, który łasił mu się do nóg. Był szarobury i nie miał prawego ucha, pewnie stracił je w ulicznej potyczce. – Zaczyna padać.
– Taa. – Jego przyjaciel wcisnął ręce do kieszeni. Jak zwykle zapomniał rękawiczek i teraz strasznie marzły mu dłonie. – Nic tu po nas, bracie!
Gdy przechodzili w pobliżu kordonu, oddzielającego ulicę Modzelewskiego od Domu Uciech, Rafał odwrócił się na chwilę i odszukał wzrokiem mężczyznę w płaszczu i w kapeluszu z szerokim rondem. Tamten niedostrzegalnie skinął głową, dając znać, że go poznaje i uważa ich umowę za obowiązującą – potem zaś, jakby nigdy nic, odszedł w przeciwną stronę. Wkrótce zniknął bez śladu, podobnie jak jego bezuchy kot, a zza zakrętu wyłoniło się pogotowie i kolejne dwa radiowozy. Policjanci zajęli się rozpędzaniem gapiów.
Rafał zsunął z głowy kaptur. Na świeżo wydziergany tatuaż spadły pierwsze krople lodowatego deszczu.
01.01.2012
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Sob 15:22, 21 Sty 2012, w całości zmieniany 5 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Nie 23:10, 01 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
O wow. Muszę to przeczytać drugi raz, żeby się upewnić, czy wszystko leży tam, gdzie myślę, że je położyłaś Nie oglądam Dra, ale to rzeczywiście wygląda na odcinek serialu, albo film: poszczególne sceny, cięcia, zmiany punktu widzenia. Chciałabym to zobaczyć na ekranie.
Bardzo mi się podoba. A przy "Jo" padłam trupem. Cudowność
|
|
Powrót do góry |
|
|
Noelle
robalique
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 23:12, 01 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
Ojej, lubię to! Naprawdę jestem pod wrażeniem, jak siadłam, tak się wciągnęłam, i nie ma ratunku! Faktycznie, coś filmowego, Nat. Taki dobry czysty styl. W moim Wordzie wyszło 16 stron, pewnie mamy inną czcionkę. Obecnie używam Calibri 11.
Nom, zrób sobie korektę pod względem literówek, bo kilka mi mignęło, ale leniwej mnie nie chce się już dzisiaj quoteować.
Horroriada... Ożywcze to było. Ja zrobiłam, powiedzmy horror emocjonalny, Natalia horror klasyczny, a Hekate... no właśnie, horror vacui, gdzie żarówki rodem z horroru klasy B przeplatają się z czystą akcją, z subtelnym niepokojem... a tak poza tym, wychodzi na światło dzienne stosunek pracownika do zawodu
Ostatnio zmieniony przez Noelle dnia Nie 23:14, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Nie 23:15, 01 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
Ta, literówek tu jest od cholery. Ale dzisiaj nie mam do nich głowy, ledwo widzę na oczy.
WYOBRAŹCIE SOBIE, CO POCZUJĘ JUTRO RANO WCHODZĄC DO SĄDU.
BUAHAHHAHAHAHHA!
Właściwie napisałam ten tekst, żeby zrobić sobie dobrze.
Edit.
Klasyczna czcionka u mnie w Wordzie. Times New Roman dwunastka, z odstępem 1,5. Jakoś się przyzwyczaiłam do tych studyjnych standardów, ha.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 23:17, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Nie 23:27, 01 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
Hahaha, ale mnie też ubawiło czytanie tych fragmentów o sądzie Widać było, jak sobie złej krwi upuszczasz Też kiedyś coś takiego zrobiłam, ale leży niedokończone. To jest prawdziwa uciecha, pisać o czymś znanym i przeżywanym codziennie, i widać tę uciechę w tekście.
Aha, nie napisałam, co mi się najbardziej spodobało. Więc najbardziej mi się spodobała bańka nad Starym Miastem. Jak kanapka przykryta kloszem. Albo - lepiej! - motyl pod przykrywką, wpięty w materiał.
EDIT: Już wiem. W pewnym sensie wasze teksty są podobne. Jednakowo mi się kojarzą: jakby wziąć dużo kolorów i wymieszać razem w wielki wir. Trzeba chwycić się czegoś mocno, żeby nadążyć i nie dać się zrzucić
Ostatnio zmieniony przez Natalia Lupin dnia Nie 23:29, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Nie 23:31, 01 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
Hehe. Bańka nad starym miastem i Toruńskie Muzeum Centralne to materiał na powieść Taka alternatywa. Do tego jest jeszcze królestwo żebraków w zbombardowanej dzielnicy studenckiej i inne takie dziwne rzeczy. Ale na razie nie wychodzę z tym pomysłem poza zeszyt w kratkę. Mam za mało czasu na pisanie powieści, powinnam się rozchorować na trzy miesiące, może wtedy. PRACA ZABIJA POTENCJAŁ TWÓRCZY, taka jest smutna prawda.
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 23:32, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ceres
kostucha absyntowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej
|
Wysłany: Pon 22:55, 02 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
To pisz w pracy .
Za dedykację dziękuję. Fajnie jest czytać o znajomych klimatach, czy to prawniczych, czy to toruńskich, i kurczę, kupiłabym taką powieść. Główny Kustosz to stanowczo materiał na bohatera, którego bym uwielbiała .
Ponowne przeczytanie będzie niezbędne do poukładania sobie wszystkiego, zwłaszca śmierci pani sędzi. Jako człowiek posiadający wiele dzieciatych koleżanek zaczęłam się z nią utożsamiać.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|