|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Puszczyk
moderator cyniczny
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 537
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Miasto o trzech twarzach
|
Wysłany: Czw 0:09, 19 Lut 2009 Temat postu: Merr vs Cyni |
|
|
Fandom: BLEACH
Forma: opowiadanie pisane w I osobie, możliwe są przerwy, pisane trzecioosobówką - ktoś obserwuje bohatera.
Warunki:
• postać musi pochodzić i móc przebywać w Soul Society.
• opisujemy przeżycia postaci, i relacje ze światem zewnętrznym
• prócz opisywanej postaci musi pojawić się: kapitan Kuchiki lub Ukitake i co najmniej jeden Zabójca Dusz
• z poniższych należy wybrać trzy rzeczy/osoby które również się objawią:
Shunsui, sake, płatki róż i/lub wiśni, zmierzch, noc, hollow, kajdanki(lol)<:, haiku, pióro, brama senkai...
- slash dozwolony
Beta: panuj niestety betobrak
Długość: max. 5 strony Arialem 10
GONG!
Ostatnio zmieniony przez Puszczyk dnia Czw 0:10, 19 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Puszczyk
moderator cyniczny
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 537
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Miasto o trzech twarzach
|
Wysłany: Czw 0:11, 19 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
A
Róża wiatrów
Odchodzą
Głęboko we mgle
Chryzantemy.
Sampu (1647-1752)
Zawsze odchodził bez słowa wyjaśnienia nie mówiąc, dokąd idzie. Nie zatrzymałabym go ani chwili dłużej, nawet gdybym tego chciała. Pojawiał się nagle, jak pierwsze promienie słońca, odchodził powoli i niepostrzeżenie - tak, jak gasną pierwsze gwiazdy. Pomimo tylu lat spędzonych wśród zielonych, soczystych traw i ogrodów jego skóra wciąż pachniała pustynią.
Czasem przychodził do mnie wieczorem z butelką sake, bo wiedział, że w ten sposób może mnie łatwo przekupić, zwłaszcza, kiedy byłam w dobrym humorze. Doskonale wiem, jak głupia byłam, że mu wierzyłam, że pozwalałam na to wszystko ale przecież, co złego było w małej czarce sake, odurzającym zapachu opium i nocach wypełnionych światłem małej latarenki?
Nic.
Często spędzaliśmy całe godziny patrząc na siebie spod oka – ja leżąc pod oknem, on siedząc w przejściu, opierając się o ramę drzwi i ćmiąc fajkę opium, której tak nie znosiłam. Wiśnie kwitły, gubiąc przy silniejszym wietrze delikatne, różowe płatki. Upadały wszędzie, nawet na podłogę tuż przy drzwiach. Kryły się w fałdach kimona i przyczepiały do białego haori. Opierał rękę na kolanie i patrzył w ciemne, granatowe niebo, na którym nieczęsto pojawiały się gwiazdy. Uciekał gdzieś myślami, jakby fakt, że jest ze mną, że widzę jego zamyślenie, zamkniętą, odległą, obcą, a jednocześnie znajomą twarz, niewiele go obchodził. Liczył się ten chłodny, letni wiatr, zapach deszczu w powietrzu (chociaż tutaj nieczęsto pada), liczyło się czerwono-pomarańczowe halo wokół księżyca. Liczyło się całkiem niewiele rzeczy, a ja nawet nie wiedziałam, które. Były rzeczy ważne i ważniejsze.
Czasem mówił mi, że mam sople lodu w oczach, kiedy jestem poważna i że woli, kiedy się śmieję („Ale nie mam ochoty przekonywać cię do tego za pomocą sake, Ran.”). To całkiem rozsądne, biorąc pod uwagę, że jego tęczówki miały barwę ognia. Prawdę mówiąc, istniała więcej jak jedna szansa na to, byśmy w ogóle nie mieli przyszłości. Nie tylko razem, ale w ogóle. Nic się w tym nie zgadzało, ani ten ogień, ani ta woda. Może to dlatego. To, że Gin tak rzadko patrzył na świat swoimi oczyma pozwalało mi wierzyć, że kiedyś, może przy odrobinie dobrej woli, coś z tego wyjdzie. Ale dla Gina były rzeczy ważne i ważniejsze. Nie wiem, co jest dla mnie gorsze – czy to, że byłam tą „ważną” czy też to, że nie byłam tą „najważniejszą”.
To było bardzo głupie – przychodzić tutaj teraz. Właśnie teraz, kiedy wreszcie mogłam dowiedzieć się, co było ważniejsze ode mnie i od świata, do którego należał. Ten sam wiecznie uśmiechnięty, sarkastyczny, ślepy na wszystko Gin, którego znałam, okazał się być... no właśnie? Kim? Nie zostało po nim nic szczególnego – ot, zapasowe kimona, dokumenty z jego podpisami, notatki, na nowo namagnesowana igła, zawieszona nad różą wiatrów, wciąż wskazująca ten sam kierunek; ulubiona książka – już tak zniszczona, że bałam się wziąć ją do ręki bywając u niego, a co dopiero teraz, gdy wokoło panuje tak lubiany przez niego mrok rozświetlony przez blask księżyca. Czuję się jak złodziejka. Wszystko wydaje się takie znajome, nawet wśród tych wszystkich cieni. Jego tu już nie ma, nie ma!
Ale te wspomnienia, ten głos, te obrazy... Przecież... chciałam się przekonać prawda? Że to nie były złudzenia, że ten czas zawieszony w przestrzeni między oknem a otwartymi drzwiami i to światło przesączone przez cieniutkie washi, że każdy krok wyciszony przez tatami i lekki powiew chłodnego, letniego wiatru, to nie były sny, to nie były złudzenia, że to naprawdę się stało.
„Zamknij oczy, Ran”
Odwracam się, czuję, jak moje serce gwałtownie przyśpiesza.
Wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam! Gin ty draniu, jak ja cię nienawidzę! Doskonale wiedziałeś jak to wszystko zniszczyć, wiedziałeś jak uderzyć, żeby zabolało, żebym pamiętała. Nigdy ci nie wybaczę!
Zaciskam zęby ze złości, starając się powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Cholerny Gin i jego pedantyczność wciąż są obecne w tym pokoju, czuję to. Tak, jakby chciał mi zostawić wiadomość. Wciąż widzę, jak siedzi, jak opiera rękę na kolanie, bawi się skrajem haori, jak przestaje skubać skórki przy paznokciach, kiedy widzi mój wściekły wzrok i uśmiecha się tym swoim „życie jest takie cudowne, prawda?” uśmiechem, poczym pyta, czy nie napiję się sake. Głupie myśli, głupie wspomnienia, cholerny Gin, cholerne sake, właściwie nie wiem, po co tu przyszłam. Odwracam się, już mam wychodzić, kiedy znowu to słyszę:
„Zamknij oczy, Ran”
Ten głos od razu zatrzymuje mnie w miejscu. Na wszelki wypadek zamykam shoji, żeby słyszeć, jeśli ktoś pojawi się w tym miejscu, lub zobaczyć przesuwający się na nich cień. Tatami zbyt dobrze zagłusza kroki, nawet o takiej porze jak środek nocy, kiedy większość shinigamich śpi w swoich domach. Zamknij oczy, Ran, zamknij, posłuchaj go. Nie, nie, nie będziesz go słuchać, już nie.
Naucz się czuć, Ran, nie tylko patrzeć. Nawet nie wiesz ile tracisz. Wzrok nie jest najważniejszy. Pomyśl o Tousenie. On nic nie widzi, a zobacz jak włada mieczem. Jak myślisz, dlaczego?
Lepiej słyszy, mruczę do siebie, żeby choć trochę odgonić demony, które się czają w tym miejscu. A dokładniej jednego, bardzo złośliwego demona, który będzie mnie nawiedzał do końca życia, jeśli teraz się z nim nie rozprawę. Tymczasem jeden demon jest przyczyną istnienia setki innych, którym chyba nie jestem w stanie stawić czoła. Gdybym trzymała go tylko chwilę dłużej... być może wszystko potoczyłoby się inaczej – zamiast pustych, pamiętających jeszcze cichy oddech ścian, byłyby miejsca wypełnione jego obecnością. Zamiast powstrzymywanych łez - cierpki smak sake, zamiast księżyca i chmur – powolne, malownicze wschody słońca i ogrody pachnące chryzantemami...
Jakieś nagłe przeczucie karze mi odsunąć fusumę i przejść do kolejnych pomieszczeń zajmowanych przez Gina. Idę niepewnie, boję się, chociaż właściwie nie wiem czego. Wciąż czuję się tak, jakbym go okradała, jeśli nie z własności, to przynajmniej z tej prywatności, która nie była moim udziałem. Jakbym wyrywała mu skrzętnie skrywane tajemnice. Ale jakie tajemnice mógł jeszcze mieć, skoro najważniejszą zdradził mi uciekając z tym dwulicowym szaleńcem, zdradzając nie tylko własny dom, Seireitei, własną dywizję i swoich podwładnych, ale też mnie?! Dopiero po chwili orientuję się, że rozsunięta przeze mnie fusuma przedstawia „Chryzantemy z pszczołą”*. A jednak, tajemnice pozostają tajemnicami.
Chryzantemy, o ironio.
Ichimaru Ginie, miałeś doprawdy wyjątkowe poczucie humoru.
Biorę głęboki oddech, by choć trochę uspokoić szalejące serce. Ściana pokoju jest chłodna i przyjemna w dotyku. Przymykam oczy, całkiem nieświadoma tego, że robię coś, przed czym tak bardzo wzbraniałam się jeszcze jakiś czas temu. Dziwne, niepokojące uczucie burzy spokój nocy; oddech, zamiast się uspokoić, staje się jeszcze bardziej urywany. Delikatny, letni wiatr pachnący pustynią muska mi policzki.
Kontury chryzantem zacierają się w gęstniejącym mroku sprawiając wrażenie przywiędłych.
Byłam tu przecież wielokrotnie i zawsze, zawsze, kiedy przychodziłam, fusuma była rozsunięta, jakby nie chciał, bym wiedziała o znajdującym się na niej rysunku. Sentymentalizm nie był w jego stylu, w końcu Gin żył dniem dzisiejszym. „Jutro nie istnieje, Ran, jest tylko tu i teraz” powtarzał, bawiąc się kosmykami moich włosów, wplatając w nie swoje smukłe palce, gładząc mnie po ramieniu. Srebrne włosy wymykały się zza ucha i opadały mu na oczy. Jutro nie istniało, mieliśmy dla siebie cały czas, jaki istniał na niebie i ziemi, czekała nas wieczność, której dziwną właściwością było to, że kończyła się, gdy pierwsze promienie słońca muskały nasze twarze, a świt nietaktownie wpadał do środka.
To promienie słońca i to, co zawierało się w przestrzeni między nimi było dystansem, jaki nas dzielił. Byliśmy tak blisko siebie, na ile pozwalała wyciągnięta w stronę przeciwnika katana. Wierzyłam, że każdy dystans można pokonać, że można być bliżej drugiego człowieka. Bliżej niż wyciągnięta broń, bliżej niż pozwalały na to promienie wschodzącego słońca. Dla niego, to, co nas dzieliło było o wiele większe. Gdybym chciała bawić się we frazesy, powiedziałabym, że była to przepaść. Czasami wydaje mi się, że byłam jedyną osobą, która mogła go powstrzymać od zrobienia tego, co zrobił.
Zbyt łatwo się poddał, gdy zaczaiłam się za nim, chwyciłam na szczuły nadgarstek i przyłożyłam miecz do gardła. „Ups, wybacz, Kapitanie, ale dałem się złapać!” - wołał beztrosko. Czułam, jak jego reiatsu skupia się bliżej niego. I czułam, jak w ułamku sekundy rozluźnia się, wiedząc, że to ja. Pozwolił na to, bym trzymała go jeszcze przez chwilę. Pozwolił, by to, co nas dzieliło, chociaż przez chwilę było mniejsze. Tak samo jak pozwolił, bym powstrzymała go od zabicia Hinamori. Mogłam go powstrzymać, bo w jego pokrętnej logice byłam ważniejsza niż pękający pod ostrzem Shinso miecz. Mój miecz.
Moja katana i jego wakizashi tworzyły razem Drogę Wojownika, która nie jest łatwa. Honor, lojalność, grzeczność, o tak, to do niego bardzo podobne. Gin potrafił nawet grzecznie obrażać przeciwnika, jeśli wymagała tego sytuacja. I zapewne wciąż uważał się za porucznika Aizena, chociaż został kapitanem. Zadaniem porucznika jest chronić swojego dowódcę, gdy tego trzeba. Obowiązkiem porucznika jest podążać za swoim dowódcą, nawet, jeśli ta droga wiedzie przez piekło. Przeklęte bushidou i przeklęty Gin, który nie łamie zasad...! Przeklęta lojalność!
Niepokojące uczucie nasila się i nagle dociera do mnie, że słyszę, czuję reiatsu kogoś, kogo wcale nie powinno tu być. Gdybym tylko mogła szybciej stąd wyjść nie robiąc hałasu i nie budząc wszystkich! Wychodzę z pomieszczenia, mijam budynki przeznaczone dla członków trzeciej dywizji i kieruję się w stronę swojego mieszkania. Muszę tam być już, teraz, zaraz, zanim będzie za późno, zanim znowu mi ucieknie. Zabudowania szóstego oddziału są dziwnie ciche, zapewne Kapitan Kuchciki wciąż jeszcze nie powrócił ze szpitala i Renji panoszy się, chwilowo zaprowadzając „porządek” w dywizji (co w jego przypadku oznacza nie mniej i nie więcej jak to, że wszyscy idą się upić, póki mają ku temu sposobność).
Wiem, że nie zdążę, nawet, jeśli bardzo bym tego chciała. Przechodząc przez bramę prowadzącą do zabudowań mojej dywizji czuję, jak jego reiatsu nagle znika, jakby ktoś przeciął je Zabójcą Dusz. Zatrzymuję się. Nie ma sensu się spieszyć, skoro już nie ma tu tego, kogo szukałam. Wiem, że już się nie spotkamy, nie tak, jak ja bym tego chciała i nie tak, jak on by sobie tego życzył – nocą, przy pełnym księżycu, zapachu opium z jego fajki i czarce sake.
Wchodzę do swojego domu zastanawiając się czy nie traktowaliśmy naszej więzi – bo wciąż nie wiem czy nazywać to przyjaźnią, czy czymś więcej – jak wyzwania, zakładu, kto kogo pierwszy zdradzi. Dla niego to byłoby nawet zabawne. Uwielbiał hazard i zawsze ze mną wygrywał. Doskonale wiedziałam, że oszukuje, widziałam to w jego uśmiechu, nieco szerszym, gdy słyszał, jak upadają kości, jak odbijają się od ścianek kubka. Wkładał ręce w szerokie rękawy kimona, wygładzał fałdy haori i mówił z samozadowoleniem: „parzysta”. I faktycznie, kości pokazywały parzystą, a ja musiałam oddać mu swoją szarfę i Haineko. Nawet w hazardzie, jakim jest życie, Gin potrafił oszukiwać. Skoro Ichimaru Gin mówi, że kości pokazują parzystą, to nie powinno być inaczej.
Teraz też ze mną wygrał, a ja musiałam mu oddać wszystko, co miałam. Każde spojrzenie, każde uczucie, każdą myśl. Oszukiwał mnie i okradał po trochu z wszystkiego, co miałam, nawet z poczucia, że podążam we właściwym kierunku. W zamian nie dawał mi nic ponad dotyk szczupłych, chłodnych palców i zapach pustyni o świcie. W swoim umiłowaniu dla hazardu Gin zapominał wciąż o jednym – że gra ze mną. Najwyraźniej nie widział, że popełnia jedną z najgorszych zbrodni, jaką jest oszukać kobietę.
Przechodzę do pokoju, w którym spędziliśmy razem tyle czasu i rozglądam się wokoło. Po chwili otwieram shoji prowadzące do ogrodu. Na tatami tuż przy drzwiach leży samotnie fajka opium.
- Wiatru nie można zatrzymać - mówił mi czasami.
Może miał rację. Wiatru nie da się poskromić, jest wolny. Porywa za sobą ziarenka pisaku, niosąc je daleko w świat i zostawiając na nieznanym pustkowiu skazane na samotność, poczym gna dalej, nie oglądając się na piasek i deszcz. Przed siebie, w tylko sobie znanym kierunku. Teraz nawet nie wiem gdzie, bo jeden z wiatrów postanowił zupełnie zmienić kierunek.
Księżyc świeci dziś jasno na niebie, gwiazd nie widać. Niebo nad Seireitei rzadko usiane jest gwiazdami. Ciepły, letni wiatr kołysze gałęziami drzew i wpada do pomieszczenia roznosząc wokoło zapach pustynnego piasku.
KONIEC
*[link widoczny dla zalogowanych]
Ostatnio zmieniony przez Puszczyk dnia Czw 0:12, 19 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Puszczyk
moderator cyniczny
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 537
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Miasto o trzech twarzach
|
Wysłany: Czw 0:13, 19 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
B
Nic więcej
Durne zebranie, podsumowujące działalność trzynastu oddziałów, ciągnęło się niemiłosiernie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby tego słuchać, ale - oczywiście - ta irytująca kostka lodu, Kuchiki musiał składać swój raport ponad godzinę. Mój kapitan potrafił być strasznie wkurzający. Jeśli będzie mówił jeszcze dłużej, wyjdę z siebie i wyskoczę przez okno! Czy jego nikt nie nauczył zwięzłości?
Naprawdę, kiedyś go sobie nagram i będę słuchał w czasie bezsennych nocy, jego wywody to doskonałe lekarstwo na nudę! Wystarczy chwila i człowiek odpływa! Czy on nie słyszy chrapania Zarakiego? Ja słyszałem. W ogóle w czasie, kiedy zanudzał wszystkich wokół, ja obserwowałem. Przecież analizować tego durnego sprawozdania po raz setny nie będę!
Mój wzrok zahaczył o siedzącego nieopodal kapitana Ukitake. Blada twarz i ściągnięte w wąską linię wargi wskazywały, że i on miał dosyć. Ostatnio często dawał wyraz swojemu zniechęceniu. Częściej niż zwykle było widać po nim zły nastrój i coraz większe przygnębienie. Nie dziwiło mnie to. Po tylu latach bycia „razem” nagle został sam. Shunsui niespodziewanie zniknął, zostawiając dowódcę trzynastego oddziału w pustym mieszkaniu, zajmowanego wcześniej przez nich obu, z rozedrganym reiatsu, szalejącym z powodu braku tego drugiego, z którym było tak długo złączone. Zastanawiałem się, gdzie wcięło Kyoraku? Czy wysłano go na jakąś dziwną misję? A jeśli tak, dlaczego nic nie powiedziano Ukitake? Do diabła, niech coś ciężkiego trafi Yamamoto za takie pomysły! Na miejscu Juushirou tłukłbym tym starym grzybem o ścianę tak długo, aż by wydukał gdzie i po jaką cholerę wysłał Shunsui. Zamiast tego biały kapitan słabł z dnia, na dzień. Niedługo przestanie się w ogóle pojawiać na tych durnych spotkaniach. Do jasnej cholery, czy mi się tylko wydaje, czy wszyscy nagle oślepli? Dotąd byłem pewien, że tylko Tousen nie widzi, a tu się okazuje, że wszystkim na wzrok padło! Czy do nich nie dociera, że po zniknięciu dowódcy ósemki i zbliżającej się rezygnacji Ukitake oddziały Seireitei stracą jedną z niewielu osób z pozytywnym nastawieniem? W końcu to Juushirou potrafił wyciągnąć dłoń do każdego shinigami i postawić go na nogi. Za to go lubiłem, zawsze był serdeczny i spokojny. Pamiętam go jeszcze z czasów akademii, gdy po którymś z treningów z Kirą, podszedł do nas i wręcz zmusił do przerwy. Obaj ledwo staliśmy na nogach - ja miałem wybity bark, a Izuro zmiażdżony nos. Gdy tylko przyjrzał się nam uważniej, dosłownie zaciągnął nas do kapitan Unohony i siedział tam z nam, i prowadząc przyjacielską rozmowę - do momentu, w którym uznał, że jesteśmy zdolni do dalszej walki. Często wracałem do tego wydarzenia i zawsze robiło mi się jakoś wesoło, gdy wspominałem te szczenięce lata. Dlatego też z takim niepokojem oglądałem pogrążonego w smutku Ukitake. Naprawdę chciałem mu pomóc, ale mój zlodowaciały kapitan nie byłby w stanie tego zrozumieć, bo dla niego istniały tylko jego cholerne kodeksy. Reiatsu Ukitake z tamtych lat było podobne do…jeziora w zachodnim Rukongai. Takie spokojne i ciche. Dzisiaj przypominało mi rozszlochane dziecko, przerażone i straszliwie samotne. Był to wyjątkowo przygnębiający widok. Ocknąłem się z zamyślenia, słysząc dźwięk odsuwanych krzeseł. Byakuya wreszcie przestał marudzić, kończąc tym samym moje męki. Yamamoto nie powiedział nic, tylko machnął ręką. Staruszek też miał najwyraźniej dosyć smęcenia na temat patroli w lesie, nad lasem, pod lasem, wokół lasu i w każdej innej możliwej kombinacji.
Mimo, że zebranie się skończyło, Byakuya miał dla mnie całą stertę dokumentów do przejrzenia. Cholerny nobil brał odwet za moje nieposłuszeństwo. Ja jednak miałem przed sobą perspektywę wieczornej popijawy u Rangiku, co poprawiało mój humor. Nawet lodowate spojrzenia Kuchikiego niczego nie zmieniały. Moje myśli wracały co jakiś czas do kapitana Ukitake, ale póki co nie przychodziło mi do głowy nic co mógłbym zrobić, żeby jakoś mu ulżyć. Z miną męczennika wypełniałem durne druczki szóstego oddziału. Na szczęście nie było ich tak dużo, jak myślałem na początku! Gdy tylko skończyłem wypełniać ostatni kwit, zniknąłem z biura Byakuyi. Lepiej, żeby nie zauważył, że już skończyłem, bo gotów mi coś jeszcze dorzucić. Było już późno, więc zrezygnowałem z wizyty u siebie i prosto znad papierzysk poszedłem do Matsumoto. Wszyscy już byli. Najwyraźniej impreza zaczęła się nieco wcześniej, bo Ikkaku już śpiewał jakieś zbereźne piosenki, a Zaraki szczerzył się do Yumichiki. Upiorny widok! Rangiku natomiast siedziała na kolanach Histsugayi, z czego ten był niezwykle zadowolony. Istny cyrk na kółkach! Brakowało tylko Shuuheia z aparatem i nadpobudliwej Truskawki. Wywróciłem oczami, domyślając się, gdzie zaginęła ta dwójka. Szczerze mówiąc, wolałem tego nie wiedzieć. Usiadłem przy stołu, czując się chwilowo wyobcowany. Byłem zdecydowanie ZA trzeźwy. Usłużny jak nigdy Toshirou podał mi butelkę sake i wrócił do obłapiania się z Matsumoto. Mimo alkoholu, który zaczął krążyć w moich żyłach, nie czułem się zrelaksowany. Towarzystwo zbyt szybko zajęło się sobą. Westchnąłem i, zabierając jeszcze jedną butelkę sake, opuściłem ekipę.
Chłodne powietrze marcowej nocy otrzeźwiło mnie. Było mi wesoło, bo alkohol w końcu zaczął działać, odegnał złe myśli.
Postanowiłem skrócić sobie drogę idąc przez mały park, w którym kwitły wiśnie i, ogólnie mówiąc, było przyjemnie. Wolałem chodzić tamtędy, niż włóczyć się w okolicach domu Kuchikiego. Jeśli mój lodowaty kapitan zauważyłby mnie, mogłoby się to skończyć nadprogramową pracą. Idąc, pogwizdywałem cicho i patrzyłem na obsypane płatkami kwitnącej wiśni alejki. O tej porze nikt, kto akurat włóczyłby się w tej części Seireitei, nie zwróciłby na to uwagi. Każdy, kto ewentualnie się tu pojawiał, był albo pijany, albo zdrowo walnięty. Nagle pod jednym z drzew kwitnącej wiśni zobaczyłem ubranego w haori białowłosego człowieka. To mógł być tylko kapitan trzynastej dywizji. Zatrzymałem się w pół ruchu i zamilkłem, zastanawiając się co zrobić. Nogi zdecydowały za mnie i z wielką ostrożnością podszedłem kilka kroków. Z tej odległości mogłem dostrzec niezdrowo zarumienione policzki i zaciśnięte na haori palce Ukitake. Wyraz jego twarzy był zupełnie inny, niż ten, który pamiętałem z czasów akademii. Juushirou był po prostu smutny. Psia mać. Nie mogłem stać jak ten kołek i szpiegować kapitana trzynastki. Musiałem zniknąć stamtąd jak najszybciej.
Jak wytłumaczyłbym się, gdyby kapitan… gdyby odwrócił wzrok, co właśnie zrobił. Spojrzenie poważnych, brązowych oczu zatrzymało mnie w miejscu.
- Ładną mamy noc, prawda, kapitanie? – zapytałem, robiąc z siebie błazna większego niż zazwyczaj.
- Rzeczywiście – odparł zupełnie nieobecny Ukitake.
Rozmowa samoistnie zamarła, stawiając mnie przed dylematem, co, do jasnej cholery, mam zrobić? Postanowiłem wyłączyć myślenie przyszłościowe i skupić się na tym, co jest. To zwykle ułatwiało wszystko.
- Nie jest panu zimno, kapitanie? – zapytałem starając się za wszelką cenę go obudzić i doprowadzić tę dziwną scenę do końca.
- Nie, chyba nie – odpowiedział nadal tym samym, nieobecnym tonem. Sytuacja zaczynała mnie irytować. Pochyliłem się nad nim i lekko dotknąłem jego dłoni. Była lodowata.
- Chyba jednak tak – zaśmiałem się nerwowo, licząc na jakąkolwiek reakcję.
Ukitake nie zareagował. Po prostu siedział dalej, wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt. Do jasnej cholery, co robić? Przecież nie mogłem go tak zostawić. Zrezygnowany usiadłem blisko niego, mając nadzieję, że chociaż trochę go rozgrzeję. Juushirou przysunął się do mnie, ale nie powiedział ani słowa. Zapowiadała się długa noc. Czułem, jak napięte mięśnie Ukitake rozluźniają się. Kapitan zupełnie naturalnie przylgnął do mnie, jakby szukając ciepła. Sytuacja robiła się dla mnie coraz bardziej krępująca.
- Abarai – usłyszałem jego głos tuż przy swoim uchu – te gwiazdy są takie niesamowite, prawda? Takie…piękne. Idealne… A z drugiej strony całkowicie samotne. Są tam razem, ale każda jest sama. Wiesz, że dążenie do perfekcji sprawia, że człowiek jest zawsze sam? Co o tym sądzisz, vice kapitanie? Pewnie jeszcze tego nie widzisz…Jesteś taki młody. – Ukitake mówił cicho, łagodnie. Tak jak wtedy, wiele lat temu. Nie do końca rozumiałem, o czym mówi, ale ogólny przekaz chyba pojąłem.
- Tęsknisz za nim, kapitanie – powiedziałem, nim zdążyłem ugryźć się w język.
- Tęsknię. I gonię za wspomnieniami – odparł swobodnie. – Często siadywałem z nim pod tym drzewem. On pił sake, ja próbowałem mu wbić do głowy, że od czasu do czasu powinien zająć się dokumentacją. Bezskutecznie.
Uśmiechnąłem się. Pozwoliłem sobie na rozluźnienie. Wmawiałem sobie, że przecież nic się nie dzieje, ot, obejmuję jednego z kapitanów. Pocieszam go. To normalne. Całkowicie normalne. To samo mówiłem sobie, gdy Ukitake położył głowę na moim ramieniu. Zesztywniałem. Co tu się dzieje, do diabła?
- A ty, vice kapitanie, za czym gonisz? – zapytał. Jego oddech łaskotał mnie w policzek.
- Za Zimą – odparłem, siląc się na metaforę godną haiku.
- Nie boisz się, że zamarzniesz, gdy ją dogonisz? – ciągnął mnie za język. Zwierzanie się mu było nadspodziewanie łatwe.
- Nigdy jej nie dogonię. Nie mam o co się martwić – odparłem z westchnieniem. On zaśmiał się cicho, powodując u mnie konsternację. To wyglądało coraz dziwniej.
- Więc po co za nią biegniesz? – szepnął, znowu spoglądając w gwiazdy i zapędzając mnie w ślepą uliczkę.
- Nie wiem, kapitanie – odszepnąłem zgodnie z prawdą. Jakby się zastanowić, to nie miałem żadnego racjonalnego powodu, by próbować zrównać się z Byakuyą. Tylko urażona duma mną powodowała.
- Czemu nie przestaniesz? – nie rozumiałem, do czego miały prowadzić pytania Ukitake.
- Chyba nie potrafię. Ta gonitwa określa moje miejsce w Seireitei. – Po sake zawsze rozwiązywał mi się język. Zauważyłem, że Juushirou się uśmiecha.
- To zabawne – powiedział cicho. W ogóle cała nasza rozmowa była szeptana. Zupełnie niepotrzebnie, tutaj i tak nikt nic by nie usłyszał. – Ja biegłem za Shunsui, wierząc, że nigdy nie będę potrafił inaczej. A teraz nie mam za kim biec – mruknął w moje ramię. Byłem zdezorientowany.
Kapitan przysunął się do mnie bliżej. Niedobrze. Bardzo niedobrze, trzeba wiać.
- Nie wszystko musi mieć sens – powiedział, jakby zgadując moje myśli. Czyżbym powiedział coś na głos? Psia mać, coraz gorzej ze mną. Chwilę potem poczułem jego usta na moim policzku. Abarai, w coś ty się znów wpakował, ośle?!, pomyślałem gorączkowo.
Chciałem się zerwać, odejść, przerwać tą krępującą chwilę, ale… Jego reiatsu. Jak mogłem nie zauważyć?! Trzymało mnie mocno i pewnie, jak kajdanki. Nie mogłem wykonać żadnego gestu. Czy on o tym wiedział? Do jasnej cholery, co to ma być?!
- Ka... kapitanie? – mój głos zadrżał. Szlag by to trafił.
- Tak, vice kapitanie? – poczułem jego oddech. Dopiero teraz zorientowałem się, że cały Ukitake pachniał sake. Zawsze spokojny, dobrze ułożony kapitan trzynastki, był ululany jak dziecko. Koniec świata, pora umierać po raz drugi. Obaj jesteśmy pijani, to wszystko. Uspokój się. Uspokój się, Abarai. NIC się nie dzieje. Zamknąłem oczy. Nie na długo.
- Patrz na gwiazdy, vice kapitanie – podniosłem szybko powieki, gdy jego usta musnęły moje. Przełknąłem głośno ślinę, spanikowany. Patrzyłem w gwiazdy, jednak nie, to były oczy Ukitake. Cudownie brązowe i ciepłe. Nic nie rozumiałem, nic nie miało znaczenia. Gorąca sake paliła żyły. Niedopowiedziany ogień zaczął igrać z moją świadomością, reiatsu nagle znikło, puściło. Mogłem uciekać. To nieważne, kto chciałby uciec w takiej chwili? Bez znaczenia. Byłem skupiskiem dotyku, jego dotyku, jego ust, jego ognia, jego potrzeby. A, szlag by to. Może byłem jedynie zastępstwem, ale piekielnie dobrym zastępstwem i udowodnię mu to. Nigdy nie powinienem był tu przychodzić, nie pijany, nie zmęczony, nie samotny. Nie powinienem oglądać z nim tych cholernych gwiazd, pozwolić mu mnie dotknąć. Nie, nie i jeszcze raz nie. Ale, psia mać, zrobiłem to, byłem tam. Z nim. Dla niego. Obok niego. Byłem pijany, zmęczony, samotny. I on też. Obaj byliśmy. Marne wizualizacje wzajemnych życzeń.
Mrok marcowej nocy zasłaniał wszystko, pochłaniał dźwięki, niszczył obrazy. W rzadkich kałużach odbijały się blade gwiazdy. Płatki wiśni sypały się na ścieżki i uliczki Seireitei. Ciszę nocy przerywały raz po raz krzyki pijanego Ikkaku, wyśpiewującego głupie, obsceniczne teksty. Słychać było donośny śmiech Rangiku i głośny wrzask Ichigo. Nikt nic nie zauważył, wszyscy zbyt zajęci sobą, by poczuć cokolwiek. Może tylko Byakuya, tkwiący bezsennie w oknie swojej rezydencji, wyczuł zmiany w dwóch silnych reiatsu, ale i tak nie zwrócił na to uwagi.
Zbyt jasny poranek zastał nas w poszarpanych kimonach, ze splecionymi dłońmi, palącym poczuciem wstydu i kacem moralnym. Kacem, którego nie da się zabić kwaśnym kefirem i małą ucieczką z pracy. Niezgrabnie, pełni zażenowania, zbieraliśmy swoje rzeczy. Cisza była przytłaczająca. Zagryzłem wargi, marząc by Ukitake się odezwał. Jednak on nawet na mnie nie spojrzał. Poprawiłem kimono, skłoniłem się niedbale i odszedłem, czując się jak ostatni palant. Jednego byłem pewien, pojawienie się w takim nastroju w gabinecie Kuchikiego zaowocuje długim aresztem. Może właśnie tego chciałem? Taa… szukałem wymówki, by nic nie zrobić.
Teoretycznie powinienem wrócić do pracy i pozwolić Byakuyi się na mnie powyżywać. Z drugiej strony nie miałem siły na jakiekolwiek dyskusje. Nogi same zaprowadziły mnie do małego baru na obrzeżach Seireitei, w którym często piliśmy z innymi vice kapitanami. Tym razem byłem tu sam. I całe szczęście, bo nie miałem ochoty na rozmowy o niczym. Piłem ciepłe sake do lustra, zastanawiając się jak bardzo jestem żałosny. Wykorzystałem sytuację, przespałem się z kapitanem, zostawiłem go samego… Niezły bilans, Abarai. A teraz dodatkowo piję, jak ostatni idiota. Nawet Zabimaru miał ochotę mi przyłożyć, jego wrzaski brzmiały mi w głowie bez przerwy. Gdy wybiło południe, wiedziałem, że nadszedł najwyższy czas, by pojawić się w siedzibie szóstki. Inaczej Kuchiki mnie co najmniej wykastruje, używając do tego Sebonzakury i robiąc to bardzo wolno.
Mniej więcej w takim tempie, w jakim składał raport na corocznym zebraniu. Albo wymyśli coś jeszcze ciekawszego. Zrezygnowany powlokłem się w kierunku kwater. Tak jak myślałem, przywitała mnie wyjątkowo nieprzyjemna burza lodowa, która z miejsca zmiotła mnie do aresztu. Może i dobrze, nie musiałem się z niczego tłumaczyć. Dla Byakuyi wszystko było oczywiste – po prostu przeholowałem na imprezie i teraz jestem niezdatny do użytku. Czasem naprawdę cieszyłem się, że mój kapitan nigdy nie szukał dla mnie usprawiedliwienia i nigdy nie chciał ich ode mnie słuchać. Nie stawiłem się na czas – cóż, muszę ponieść konsekwencje. Nie powiem, że nie były mi one na rękę. Z pewną ulgą zająłem miejsce w celi, którą niedługo pewnie nazwą moim imieniem. Byakuya zsyłał mnie tu dość często, używając jako powodu byle wymówki. Chociaż podobno wszystko było zawarte w tych jego ukochanych kodeksach. Było to całkiem możliwe, ale ja nigdy do nich nie zaglądałem. Zamknąłem oczy i zaraz otworzyłem je, zirytowany. Pod powiekami widziałem zaciśnięte na moim kimonie ręce Ukitake. Doprawdy, nie było to coś, co chciałbym oglądać. Mało, że siedziałem jak szczeniak zamknięty w pudełku, to jeszcze mój własny umysł postawił sobie za cel poniżenie mnie. Zabimaru odezwał się suchym śmiechem gdzieś na krańcach mojej świadomości. Żeby mój własny miecz się ze mnie nabijał!
Z ponurych myśli wyrwał mnie delikatny dotyk czyjegoś reiatsu i ciche kroki na korytarzu. Nie zwróciłem na to uwagi, chcąc pogrążyć się w swoich rozmyślaniach i odchorować to, co się stało.
- Vice kapitanie…Renji.
Doskonale znany mi głos, ten sam, który nocą namiętnie szeptał moje imię. Ten sam, który robił mi wykład na temat wieczności. Dokładnie ten sam, którego tak lubiłem słuchać w akademii. Psychika lubi płatać figle, znęcać się nad pokiereszowaną świadomością. Tym razem jednak była to rzeczywistość. Nie podniosłem wzroku na stojącego przy kratach Ukitake. Nie byłem gotowy spojrzeć mu w oczy.
- Renji – powtórzył cicho. Chciałbym, żeby powiedział, po co przyszedł i odszedł. Jak najszybciej. Wyraźnie czekał na jakąkolwiek reakcję. Ale ja, tak samo jak on rano, nie zdobyłem się na to. Czekałem w milczeniu, obojętnie wbijając wzrok w ścianę.
- Zapomnijmy o tym, Renji. Tak będzie lepiej. Dla nas obu. Nie żałuję tego co zaszło, ale lepiej zapomnieć – mówił szybko, zdenerwowanym, spiętym głosem. Gdy i po tym oświadczeniu nie uzyskał ode mnie żadnej odpowiedzi, dodał pospiesznie – Bywaj, poruczniku Abarai. Liczę na dyskrecję. – Ostatnie słowa wypowiedział tonem kapitańskim, tym samym, którym wydawał rozkazy trzynastej dywizji. I tym razem nie zareagowałem. Zagryzłem tylko wargi, a gdy jego reiatsu zniknęło, wyładowałem swoją agresję na ścianie koło łóżka. Waliłem w nią tak długo, aż opadłem bezsilny na materac. Byłem nikim.
„Doprawdy, jesteś żałosny, Abarai” odezwał się w mojej głowie szyderczy głos Zabimaru. Do końca mojej kary leżałem bezwładnie na pryczy. Nie myślałem o niczym. Po prostu byłem. Pusty. Tak musi czuć się dusza przed przemianą. Nie odczuwałem nic. Tylko zimno. Dziwne zimno, którego nie przegnało pogodne marcowe słońce. Bez słowa wykonywałem najdziwniejsze polecenia Byakuyi – od dostarczenia papierzysk Unohonie, po zrobienie mu kawy. Praktycznie przestałem bywać w barze vice kapitanów. Ikkaku nie raz i nie dwa próbował mnie tam zaciągnąć, bezskutecznie. Jeśli już mu to się udało, siedziałem w kącie, pijąc szybciej niż inni i szybciej wychodząc. Tak minął okres kwitnienia wiśni, najpiękniejszy czas w Seireitei. Aizen dawał się dywizjom we znaki, tworząc coraz to nowe kombinacje mocy shinigami i pustych. Nowe misje przyjmowałem obojętnie, bez słowa ruszałem tam, gdzie inni bali się pójść. Walczyłem dla samej walki, jak nigdy rozumiejąc Zarakiego. Z tym, że ja pragnąłem bólu, bo on dawał mi poczucie istnienia. Wątłe, bo wątłe, ale utrzymywało mnie ono po właściwej stronie granicy między Pustym, a Shinigami. Kolejnym elementem trzymającym mnie na właściwym brzegu był sam Ukitake. Co prawda, gdy spotykaliśmy się, mijaliśmy się tylko, wymieniając grzecznościowe ukłony, ale byłem pewien, że czuję muśnięcia jego reiatsu. Stan dowódcy trzynastki pogarszał się z dnia na dzień. Juushirou bladł, a ataki zdarzały mu się coraz częściej. Ale trzymał się i mimo wszystko napawało mnie to otuchą.
Gdy pierwsze śniegi przysypały zabudowania Seireitei, szalony Sousuke zaatakował. Koniecznością stała się wyprawa do Hueco Mundo, by wreszcie położyć kres jego rebelii. Najwyraźniej Aizen oszalał już do reszty, bo niedługo po pierwszym zimowym ataku, na obrzeżu Rukongai zostało znaleziono zmasakrowane ciało Ichimaru Gina. A zatem mistrz hipnozy zaczął pozbywać się własnych sojuszników. Pewnego zimowego poranka Byakuya przywitał mnie mniejszym niż zwykle stosem papierzysk i informacją, że razem z drużyną trzynastą ruszamy do Hueco Mundo. Co więcej, ze względu na stan Ukitake, który uparł się, by udać się tam razem ze swoją dywizją, na moich barkach spoczęło dodatkowe zadanie. Miałem ochraniać białego kapitana, ale robić to na tyle dyskretnie, by ten się nie zorientował. W milczeniu skinąłem głową, pochylając ją niżej niż zwykle. Nie chciałem, aby Byakuya zobaczył moją twarz, nad którą nie udało mi się zapanować. Kuchiki zupełnie przez przypadek poniżył mnie bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Zmusił mnie do wykonania misji, której absolutnie wykonywać nie powinienem. Nie wolno mi było tego skomentować, chociaż najchętniej wykrzyczałbym Byakuyi, że ten rozkaz może sobie wsadzić bardzo głęboko w swoje kodeksy. W końcu Ukitake żądał dyskrecji. Tak właśnie to wyglądało; jego słowa, tam w areszcie, nie były przecież prośbą. Były rozkazem. A może błaganiem? Niemniej nie wolno mi było zaprotestować.
Gdy dwa dni później przechodziliśmy przez specjalnie dla nas otwartą bramę, łączącą wymiary, znalazłem się w pobliżu Juushirou, ustawiony tam zmyślnym rozporządzeniem Kuchikiego. Dyskretnie oddawałem się obserwacji, jednak szybko przestałem. Patrzenie na jego pochylone plecy, czucie wariującego reiatsu i oglądanie jego bladej twarzy nie należało do rzeczy przyjemnych.
Dodatkowym minusem prowadzenia obserwacji było napotykanie jego wzroku – smutnego, zrezygnowanego i pustego. Czasem gościło w nim coś jeszcze, coś, czego nie rozumiałem. Wolałem udawać, że tego nie widzę. Pierwszy dzień pobytu w Hueco Mundo minął spokojnie. Żadnych, nawet najdrobniejszych, walk. Pustynia była pusta i niesamowicie cicha. Przytłaczająco cicha. Dopiero noc okazała się być przekleństwem.
W pewnym momencie usłyszeliśmy krzyk. Ludzki wrzask, wyrażający najwyższy ból.
Ślad znajomego reiatsu, należącego do kapitana Shunsui, postawił nas na nogi. Coś mi nie pasowało, tuż przed śmiercią energia wybucha, a to, co do nas dotarło, było ledwie wspomnieniem. Miałem złe przeczucia. Ukitake starł się z Kuchikim o to, kto pójdzie sprawdzić ten sygnał. W końcu Byakuya ustąpił, oddelegowując mnie razem z Juushirou. Zabraliśmy ze sobą jeszcze kilku ludzi, dla bezpieczeństwa. Nie było ich jednak wielu – przede wszystkim zależało nam na szybkości, a tej nie da się osiągnąć w dużej grupie. Reiatsu Kyoraku dawno przestało być wyczuwalne, jednak szliśmy uparcie w kierunku, z którego wcześniej je czuliśmy. Moje złe przeczucia rosły, przysłaniały racjonalne myślenie. Chociaż może było to tylko złudzenie, wywołane nagłą niechęcią do całej akcji? Ukitake był niezdrowo pobudzony, spieszył się do swego byłego kochanka. Pragnął go odnaleźć, choćby jako rozkładające się zwłoki. Skrzywiłem się, czując gdzieś głęboko ukłucie bólu. Zabimaru pomrukiwał ostrzegawczo. Czas porzucić prywatne rozważania – niebezpieczeństwo było blisko.
Zaatakowano nas bez ostrzeżenia, przeciwników było wielu i w większości były to arrankary.
Zanim rzuciłem się w wir bitwy, dostrzegłem znikającego gdzieś Ukitake. Przeklinając jego głupotę, pobiegłem za nim, spowalniany przez walczące zajadle twory Aizena. To co działo się wokół nie przypominało normalnej walki. To było jak… odwracanie uwagi. Nagły przebłysk zrozumienia przemknął mi przez głowę. Celem ataku był Ukitake. Musiałem go znaleźć. Szybciej, do cholery! Gdzie on zniknął?
Biegłem, prowadzony przez ślady jego reiatsu. Na moje szczęście były wyraźne. Odszedłem dość daleko od miejsca walki. W końcu dostrzegłem go. Stał naprzeciw jakiejś maszkary. Był przez nią atakowany, ale jedyne co robił, to uniki. Co, do diabła...? Ukitake nie wyzwolił nawet Sougyo no Kotowari. Jasna cholera, co tu się dzieje? Szybkim krokiem zbliżyłem się do Juushirou. Twór Sousuke przystanął zdezorientowany.
- Kapitanie! – krzyknąłem, chwytając wolną ręką Ukitake i przyciągając go do siebie. Zamarłem. Przede mną nie stał zmutowany arrankar tylko Shunsui Kyoraku. Przymknąłem oczy. Zrozumiałem. To robota Aizena. Założył na Juu tą swoją przeklętą technikę, a ja wszedłem w pole jej rażenia przez przypadek. Dlatego kapitan trzynastki nie podnosił ostrza – nie chciał atakować swojej bratniej duszy.
- To nie jest Shunsui! – krzyknąłem mu do ucha. Ukitake słaniał się na nogach. Musiał oberwać. Wolałem nie przyglądać się jego białej szacie. Byłem zbyt wielkim tchórzem. Puściłem go i pozwoliłem mu upaść na ziemię. Byłem wściekły. Ten stwór zaraz pożałuje, że Aizen go stworzył. Nie miałem czasu na zabawę. Aktywowałem bankai. Zabimaru, powodowany moją wściekłością, atakował mocniej niż zwykle, ale potwór był silnym przeciwnikiem. Arrankarowi udało się dosięgnąć mnie kilka razy. Nie umiałem określić upływu czasu – mogłem walczyć kilka sekund, a mogły to być długie godziny. Grunt, że udało mi się dopaść skurwiela i go utłuc.
Odwróciłem się od stygnącego ścierwa potwora Aizena i podbiegłem do leżącego Ukitake. Wyglądało to gorzej niż myślałem. Kapitan oddychał ciężko, biała szata była pokryta licznymi plamami krwi. Jego reiatsu słabło. Cholera jasna, co robić? To nie mogło się tak skończyć!
- Kapitanie… Juushirou! - powiedziałem cicho, klękając przy nim. Juushirou otworzył oczy. Podniósł rękę i wolno, niepewnie, zacisnął ją na mojej. Miał nadspodziewanie mocny chwyt. – Wszystko będzie dobrze, kapitanie – mówiłem, starając się opanować drżenie głosu. To były bzdury, nic nie mogło być dobrze. Psia mać! Byakuya był za daleko by pomóc, a korpus medyczny był jeszcze dalej. – To nie był Shunsui. To Aizen. Nie martw się, kapitanie.
Ukitake skinął głową ze zrozumieniem.
- Wiem, nareszcie wiem co... - urwał. - Renji, uważaj! – krzyknął, odpychając mnie z niespodziewaną siłą. Widziałem, jak aktywuje Sougyo no Kotowari. To był niesamowity widok. Dwa ostrza Juushirou rozsiekały „zmartwychwstałego” potwora Aizena. Jednak ten dziwny twór miał długie szpony. Widziałem jak na zwolnionym filmie, jak jeden z nich przebija Ukitake.
Zrobiło się przeraźliwie cicho. Przerażony, niezdolny do powstania, dopełzłem do leżącego nieruchomo Juu. To było jak koszmarny sen.
- Nie umieraj – szepnąłem prosto do jego ucha. – Nie waż się umierać, słyszysz! Nie wolno ci! – mówiłem mu. Szamotałem się jak głupi, wiedziałem, że moje zaklinanie na nic się nie zda… Juushirou otworzył oczy. Ostatni raz spojrzał na mnie. W jego brązowych tęczówkach lśniła akceptacja i spokój. Po raz pierwszy od dawna, przypominał tego Ukitake, którego poznałem w Akademii.
- Dziękuję… Renji – szepnął i zamknął oczy. W moim świecie zapanowała pustka, rozświetlana nikłą nadzieją na pomyłkę. Nie byłem medykiem i nie byłem wstanie ocenić zagrożenia.
***
Od szaleńczej eskapady do Hueco Mundo minął rok. Nadzwyczaj spokojny rok, jeśli pominąć regularne potyczki z Aizenem. Jednak i to już się skończyło. Pół roku temu Kuchiki wraz ze mną i całym oddziałem szóstym przebił się do Las Noches. Znaleźliśmy tam martwych Tousena i około półtorej setki Arrankarów. Samego Sousuke również dopadliśmy. Zabił go Kuchiki. To była piękna walka, muszę to przyznać mojemu kapitanowi. Odnaleźliśmy również ledwo żywego Kyoraku, który wpadł w sidła tego szaleńca jeszcze przed naszą zimową wyprawą. Shunsui ma się nieźle. Znowu popija sake i doprowadza Nanao do białej gorączki stertą niewypełnionych dokumentów.
Generalnie życie większości ludzi w Seireitei nie uległo zmianie. Tak naprawdę radykalnej przemianie uległo tylko moje. Chociaż nadal użeram się z wypełnianiem milionów druczków, które zostawiał mi na biurku Byakuya …
- Jeszcze pracujesz? Jest już po północy Renji. Połóż się, proszę – jego głos jest spokojny, ale mówi do mnie tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Już idę Juu. Tylko… – nie czeka aż skończę zdanie. Chwyta moją rękę, zatrzaskuje za mnie rejestr raportów. Z nim nie ma dyskusji. Jest nieubłagany.
- Chodź. – Ciepłe usta przemykają po moich, uśmiechając się delikatnie. Ukitake ciągnie mnie w stronę naszej sypialni.
…mam jego. Cudem uratowanego ze szponów śmierci Białego Kapitana. Mam go na własność. I niczego więcej już nie potrzebuję.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aurora
szefowa młodsza
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 15:54, 19 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Nie przypuszczałam, że to już termin
Pomysł:
A - 1,5
B - 1,5
Oba ciekawe - pierwszy ukazujący przeżycia Rangiku po odejściu Gina, drugi - całkiem szalony Renji/Ukitake *zgon*.
Styl:
A - 1
B - 1
Po równo. Obie panie nie uniknęły drobnych literówek (w A na dodatek mignął mi zuy ort) - ale bety nie było, więc ich nie winię. Ponadto - każde jest pisane innym stylem, niż to drugie, więc za bardzo nie ma tu możliwości porównania
Realizacja tematu:
A - 0,5
B - 0,5
*skreśla*Przepraszam i się kajam. W tekście B są kajdanki, chociaż z reiatsu XD*/skreśla*
Ogólne wrażenie:
A - 2,5
B - 1,5
Ehm. Pierwszy (chociaż ma w sobie Straszliwy Het Pairing, który widzę, ale się go boję) tekst jest bardzo poetycki i bardzo japoński. Mam do tego słabość, do ulotności zdań; wrażenia, że ukrywa się tam coś więcej. Jakby się widziało tylko skrawek sukni - albo zapach pustyni. Poza tym - bardzo podoba mi się wizja Gina. I nawet Rangiku nie jest taka zła, chociaż kanoniczna (a może dzięki temu właśnie? huh).
Drugi tekst ma całkiem inny klimat. *prywata* O, *pada na twarz* dzięki ci, autorko B, za usunięcie powidoku i tych chorobliwych ilości patosu */prywata* Jest śmieszny - tak, stwierdzam zawartość kanonicznego Renjiego w tym Renjim jako dosyć wysoką. I jest - kwik - śmieszny. Te opisy Byakuyi, ach, i chrapiący Zaraki (i Zaraki/Yumichika!). Wymordowałaś pół obsady, ale niech ci będzie. W tej konwencji słodkie-jak-mniodek zakończenie nawet tak bardzo nie boli (chociaż mnie boli, bo jak autorka A napisała Straszliwy Het Pairing, tak autorka B napisała Straszliwy Slash Pairing).
Podsumowanie:
A - 5,5
B - 4,5
Podsumowując - pojedynek uważam za udany, chociaż szkoda, że w warunkach nie została określona konwencja - czy humorystyczna, czy raczej na poważnie (Ale może i dobrze, bo jakby była "na poważnie", to ja mogłabym tekstu B nie przeżyć). Porównywanie tak różnych tekstów jest trudne. Oba są dobre - ale każdy na swój sposób. Pierwszy jest tym grającym na moich emocjach, moim zamiłowaniu do - nie wiem nawet, jak to nazwać. Estetyki? Swoistego minimalizmu, łagodności, takiego muśnięcia wiatru na policzku. I haiku! Przepraszam, ale tekst A jest bliski prozie japońskiej, tej jej ulotności, głębszej treści w kilku słowach.
Tekst B jest za to czystą (prawie) radością. Jest Renjim, a Renjiego kocham, jest twardo stąpający po ziemi, patrzący ironicznie na świat, pijący sake i mocno prozatorski - opisuje emocje, ale w większej mierze świat otaczający narratora i jego (narratora) odczucia. Trochę histerii, trochę emo, trochę niekanoniczności, słodkie, zue zakończenie, zamordowanie Gina (i Aizena, i Tousena, i kogo tam jeszcze). I ten Ukitake *zgon*.
To by było na tyle (przepraszam, bo nie umiem składnie komentować).
Pozdrawiam obie autorki i częstuję faworkami ;p Zasłużyłyście!
Ostatnio zmieniony przez Aurora dnia Czw 16:01, 19 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Comiak
wilczek kremowy
Dołączył: 16 Lut 2009
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: skrzynia z zabawkami
|
Wysłany: Czw 19:16, 19 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Uh, trudny orzech do zgryzienia. Zaczynam, zapiąć pasy.
Pomysł:
A - 1
B - 2
Oba pomysły ciekawe, jednak tekst B bardziej mnie zaskoczył. Pomysł na pairing - powalający.
Styl:
A - 1
B - 1
Za styl noty zdecydowanie po równo. Było kilka małych zgrzytów w obu tekstach.
Realizacja tematu:
A - 0,5
B - 0,5
Obie panie wywiązały się z postawionych zadań. W teście B występują te nieszczęsne kajdanki, jednak dzielę po równo, gdyż łatwiej było ich obecność (symboliczną co prawda) wpleść w tekst bardziej humorystyczny i dosadny, niż w nastrojowy A.
Ogólne wrażenia:
A - 3
B - 2
Pod tym względem wygrywa tekst A. Podoba mi się jego ulotność, nastrojowość i rytmika. Przemyślane metafory, bez popadania w zbędny patos. Ładnie pani A oddała klimat niepewności w ich związku (?).
Tekst B pochodzi z drugiej strony tęczy. Zabawny, bardziej dosadny. Zaraki/Yumichika! *mrze* Czy to do mnie było?;] Kolokwializmy nadawały humor temu mordercy płuc (ze śmiechu).
Podsumowanie:
A - 5,5
B - 5,5
Remis. Po prostu nie potrafię wyłonić zwycięscy.Konwencja w jakich zostały napisane, jest bardzo rozbieżna. Oba są dobre, oba są diametralnie różne. Jeden jest delikatny, emocjonalny (nie, nie emo! ;]), drugi - niekanoniczny z kanonicznym jak najbardziej Abarai. Oba podobają mi się, każdy na swój sposób.
Brawo dziewczyny! *głasku, głasku*
Ostatnio zmieniony przez Comiak dnia Czw 19:35, 19 Lut 2009, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
PMSka
wilczek kremowy
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 11
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Władek ^^
|
Wysłany: Pią 19:54, 20 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Pomysł:
A- 1
B- 2
Popieram Comciaka... Pomysły ciekawe, ale w B paring... oryginalny ^^
Styl:
A- 1
B- 1
Szkoda, że nie mam jeszcze 0,5p, bo B był troszkę lepszy pod tym względem...
Realizacja tematu:
A- 0,5
B- 0,5
Po równo ^^ Wszystko co miało się znaleźć... się znalazło
Ogólne wrażenie:
A- 1,5
B- 3,5
B podobał mi się bardziej... Ciekawy paring przedstawiony do tego w znośny sposób ^^ Choć nie powiem... Tekst A też na poziomie
Podsumowanie:
A - 4
B - 6
Generalnie Pojedynek udany ^^ bardzo przyjemne teksty
|
|
Powrót do góry |
|
|
Noelle
robalique
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 18:18, 24 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
A jednak dobrze, że postanowiłam poczekać z ocenianiem.
Pomysł - 3 punkty
A 1,5
B 1,5
W pierwszym rozgrzebywany żal kobiety. Tamtej blondynki, Ran. Po skośnookim. W drugim wesołe yaoi ze strasznym paringiem(różowowłosy, białowłosy). Lubię tych bohaterów, ale osobno, naprawdę.
Styl - 2 punkty
A 1
B 1
To dwa kompletnie różne style, nieco niedopieszczone przez betę, taaak Ale załóżmy, że remis.
Realizacja tematu - 1 punkt
A 0,5
B 0,5
Ogólne wrażenie - 4 punkty
A 2,1
B 1,9
Decydujący głos ogólnego wrażenia, cóż. Cóż.
Podsumowanie
A - 5,1
B - 4,9
Gratuluję pojedynku! Nie był zły.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zaheel
wilkołak alfa, spijacz Leśnej Mgiełki
Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 2478
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Nibyladii
|
Wysłany: Wto 22:14, 24 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
Pomysł
A - 1.5
B - 1.5
Dwie odmienne konwencje, całkowicie inne, więc raczej trudno je porównać. Jeden poważny i taki do przemyślenia, drugi na wesoło, do śmiechu. Dlatego po połowie.
Styl
A - 1
B - 1
Ja nie znalazłam żadnych kwiatków xD
Realizacja tematu
A - 0.5
B - 0.5
Też się nie czepiam, bo nie ma czego.
Ogólne wrażenie
A - 2
B - 3
Bardzo subiektywnie - zależnie od nastroju. Oba tekaty są dobre, ale dziś mam w prost wyśmienity humor i niestety nie mogę się wczuć odpowiednio w pierwszy tekst. W każdym badź razie żeby nie było oba teksty są dobre.
Podsumowanie
A - 5
B - 6
^^
|
|
Powrót do góry |
|
|
Puszczyk
moderator cyniczny
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 537
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Miasto o trzech twarzach
|
Wysłany: Nie 13:03, 23 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
późny, ale *GONG*
A - 25,1
B - 26,9
Zwycięzcą zostaje *Merrik*!
Gratulujemy pojedynku.
a ja dziękuję Towarzyszkom, że nie przesłały jeszcze na mnie klątwy przez sieć - trumienki pojawią się, kiedy układ planet pozwoli >.<
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|