|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Noelle
robalique
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 17:42, 01 Sty 2010 Temat postu: Reedycja: Przesilenie |
|
|
Przesilenie
Działo się to najdłuższej nocy w roku. Zimno przyszło niespodziewanie i polukrowało asfaltowe drogi. Struchlała ziemia zwinęła się w kłębek zimowego snu, wraz z nią wszelkie robaczki. Zniknęły eklektyczne śmietniki, urosły białe góry. „To cud”, ludzki głos jeszcze rozbrzmiewał w powietrzu. „Woda zamarzła”. W zimnym klimacie umierają zarazki dżumy i innych chorób, których zwykło się bać. Podobno na tę jedną noc pacyfikowana jest zaraza zła. Główny bohater opowieści za wszelką cenę chciał uwierzyć, że to prawda. Wokół niego nieciekawi ludzie i ich przyziemne tematy rozmów. I on taki inny.
- Jestem syty. – Mateusz zmusił się do uśmiechu i powstał z siedzenia. Już go trochę pośladki bolały. Kto wymyślił tradycję wytrwałego trwania przy stole, jak żołnierz na warcie, jak archetyp matki nad kołyską? Doprawdy, wystarczy na dziś tych grzechów pokarmowych. Dla reszty wigilijna obiadokolacja może trwać dalej. Filet z soli rozpływał się w brązowym sosie;
z wazy pełnej grochówki unosiły się indiańskie znaki dymne, obok chlupotał barszcz. Młoda wrzucała do niego pociski z uszek. Przepadała za tą potrawą, tylko ją dziś spożywała, na placki nawet nie patrzała. A było na co popatrzeć... w tej rodzinie kobiety lepiej piekły niż gotowały. O codziennych obiadach szkoda mówić, lepiej zapłakać, by dosolić zupę. Wszelka przyprawa egzotyką była, a o zielu angielskim słyszały tylko legendy. Święta miały być zadośćuczynieniem za codzienne męki. Drogi wuj Jan nawet postów przestrzegał, aby mieć lepszy smak. Bez słowa śledziami się żywił i razowcem, i odliczał dni w kalendarzu. Cały długi adwent czekał. Gdy zakładał kask i zjeżdżał do kopalni, myślami był przy stole, a w duszy grały mu kolędy. Pewnego dnia w szybie, tam w dole zrobiło się naprawdę czarno. Odchudzony postem, do leniwej gwiazdki tak tęskniący. Zginął dzień przed wigilią. Dobry, cierpliwy wujek Jan.
- Jabłko, makser, piernik, galaretki...
- Rzeszowiak, grzybki, ciasto Róży... A resztę na strych! Boże, jak dobrze... – Babunia pogrążyła się w bogobojnych westchnieniach. Pierogi z kiszoną kapustą i gołąbki czekały w hermetycznych pojemnikach na Szczepana, radość dawkowana. Babcia otarła z czoła pot – och jak gorąco w tej kuchni – z dumą podziwiała dzieło własnego geniuszu organizatorskiego. To był jej dzień i święta misja dopięta na ostatni guzik. Dziw, że nie przyszedł pan z orderem, by wyrazić podziw zmieszany z szacunkiem. Nowa ozdoba jak brosza ozdobiłaby wełnistość swetra domowej roboty. Nie powstrzymały jej żadne „niech babcia odpocznie” czy „może w tym roku zróbmy skromniej”. Mateusz dyskretnie pilnował tylko, by z przejęcia nie puściła domu z dymem. A to bardzo łatwo zrobić, gaz odkręcony zostawić, takie rzeczy,
- Mateuszku!! – Podniesiony, skrzypiący babski głos. W końcu zrozumiano, co rzekł.
- No, proszę mnie nie agitować. Nie torturować. Zasłodziliście mnie, a tortury zostały zakazane na mocy europejskiej konwencji praw człowieka.
- Są Święta to się je!
- A jak nie ma Świąt to się nie je?
- Żryj to i siedź cicho. – Młoda i wredna uszczypnęła go w ramię i nałożyła mu sałatki grzybowej. – Dyskusja nie ma sensu, masz być miły – dodała życzliwiej.
- Już dwie i półgodziny tak siedzę i umieram, chcę zmienić pozycję...
- Telefon!!! – Istotnie, rozdzwonił się w najlepsze i uratował sytuację. Ciotka Jasia, po mężu zwana Janową, jęła przeciskać swe przygrube jestestwo ku telefonowi. Lekko czerwona, zdjęła słuchawkę z widełek i przycisnęła do prawego ucha. Zapadła głucha cisza, zamarły szmery oddechów. Spojrzenia familii skoncentrowały się na ciotce.
„Rodzina moja dziwną jest, śmieszną jest. Odkąd pochowałem rodziców... mogę powiedzieć, że ją lubię”
- Halo, kto tam? Ojoj, witaj kochanie. Tak...? Czemu mam usiąść? – Ciotka zakryła słuchawkę dłonią i warknęła – Mateusz, krzesło!
- Mówi się „proszę ciebie ja bardzo o przysługę następującą”
- Ciiicho! A, to nie do ciebie. Mateusz wariuje. Możesz mówić. Tak, tak... Ja rozumiem... Przekażę. – Ciotka jeszcze jakiś czas kontynuowała jałowiejącą konwersację. Skończyła.
- Kto to był, czego chciał? – Młoda odważyła zadać się pytanie, nad którym głowili się wszyscy. Jako córka miała większe prawo do zaczepiania matki.
- Ludzie, straszne rzeczy, okropne! Róża dzwoniła. Gdy jechała do nas, gdzieś na drodze był wypadek. Duża kraksa, kilka samochodów, dwa tiry, zablokowany ruch... Nie będzie z nami w tym roku Róży na wigilii.
- Och, och, och nie.
- Mam rozumieć... że stoi w korku... – Mateusz zasępił się, ogarnął go nowy rodzaj niepokoju. Fakt, Róża nigdy nie była zbyt punktualna, lubowała się w akademickich kwadransach, ale zawsze docierała do celu, zgrzana, zziajana. „Jestem”, krzyczy Róża kochana. Teraz jej nie ma, nie będzie, to dziwne, tak się nie robi.
- Nie masz rozumieć, masz się nie odzywać. Odrobinę empatii być okazał na przesilenie zimowe.
- Na co?
- Kiedyś robili Saturnalia, Gody, czcili Mitrę. Teraz to się nazywa chrześcijańskimi świętami. Ja wszystko czytałam na temat, rzeczy o których ksiądz na religii nie mówi. Powaga, opowiem.
- Lepiej pójdę na spacer. Wiele rodzin tak robi w celach dobrotrawiennych.
- Hmmm. – Babunia wpadła w głęboki namysł, rozważyła każdy aspekt słowa „wypada”. – A idź z Bogiem moje dzieciątko, a jak wrócisz, przygrzejemy ci barszczyku.
- Też chcę...! – wykrzyknęła nagle Młoda; mimo olbrzymiej determinacji, musiała zostać. Słowa seniorki rodu były święte, Mateusz opuścił dom sam. Rześkość uderzyła w pozbawioną zarostu twarz młodego inteligenta. Wichry, śnieżności, wietrzności, burze, skondensowana zima w pigule, którą Młoda rzuciła mu z parapetu na pożegnanie. Ciało jeszcze nie przystosowało się do obniżonej temperatury, dygotał od stóp do głów.
- Mateusz! – Ścigał go wątły alcik. Las wchłonął podróżnika i odciął od świata. A ta utracona cywilizacyjna rzeczywistość to nie było nic specjalnego, wieś bez latarni, Tante-Janka-Laden chyba za dwa kilometry. Las za to z prawdziwego zdarzenia, Bieszczady w miniaturze. Kto wie, może spotkamy jakieś rozmowne stworzenie. Miśki śpią. Wilków jest 700 w tym kraju, może jakiś jeden gdzieś tutaj sobie żyje spokojnie? Sarny widział na własne oczy, zające, bażanty. Raz przestraszyły go nietoperze. Lisy są systematycznie wybijane przez leśniczego(nie do końca legalnie, zdaje się). Nic im to, rozmnażają się ochoczo i zagryzają kury z gospodarstw. Wszyscy klną i nienawidzą lisów. Tak. Co tu jeszcze może się kryć? „Gdybym był mądry, bawiłbym się z zuchy, w harcerstwo. Wszystko bym o lesie wiedział, nie czułbym się jak za granicą”.
- Jak się rozchodzi jest OK. Najgorsze jest pierwsze 15 minut mrozu. Szkoda, że małej nie wziąłem. Byśmy zrobili bałwana spaślaka, kilka orzełków, katapultę śnieżkową. A tak łażę i łażę, nie mogąc wrócić. Tam szykują zamach na me życie poprzez hiperglikemię. Ja to pecha mam. – Z pechem przerzuconym przez ramię podążał przed siebie. Mijał nagie, bezwstydne drzewa, a te wyciągały ku niemu gałęzie. Z obrzydzeniem odrzucił zaloty, uderzył wręcz natręta, który z zaskoczenia obsypał go śniegiem.
- Bardzo zabawne. Jakbym wiedział, że nie będzie Róży, bym się w ogóle z miasta nie ruszał. Ciepełko, kultura, zamówiony tort, żurek na wynos, a po ósmej wieczór spotkanie towarzyskie w ulubionym klubie. Na co by tu jeszcze ponarzekać.
- Co za kretyn, jak on mógł mnie tu z matką zostawić i z babcia. Stłamszą mnie i nawet nie pisnę spod ich koncepcji rodzinnych świąt. – Wraz z wyjściem Mateusza, Młoda straciła najlepszego rozmówcę. Mogła już tylko mówić do siebie, ze łzami w oczach i grzybową papką w zębach. Poza tym urozmaicała sobie życie dokarmiając dwa psiska pod stołem.
- Trzy godziny, piętnaście minut. To jakieś zawody, maraton? Mamo, mogę wstać?
- Nawet w taki dzień nie posiedzi sekundkę przy rodzinie, by się zamknęło w pokoju i kisiło przed komputerem. Babcia przyjechała z tak daleka, tak czekała na to, aż się zbierze cała rodzina... – Tyrada trwała dalej, ale jej treść nie trafiała do świadomości Młodej, która pracowała głową jak najmocniej, by obmyślić plan ucieczki.
- Mamo! Babciu! Chcę iść na pasterkę! Więc...
- Wystarczy wyjść za pięć jedenasta. Godzinka spacerkiem...
- Uch... – Młoda poddała się. Do jedenastej jeszcze wiele długich godzin. Ale, ale, ktoś zapukał do drzwi. Zawsze jakaś nowość.
- Nie wstawaj, wiem kto to. Krzysiek nawet dziś chodzi rozpijaczony, biedna Zosia żona łajdaka.
- Skąd wiesz. Może to niezwykły gość. Może Mateusz wrócił?
- On wziął klucz, zresztą nigdy nie puka tylko wali w ten dzwonek i budzi cały dom. Powiedz mu potem, żeby tak nie robił, mnie nie słucha. „Ja odruchowo”, tak się wykręca – Janowa wykrzywiła się męczeńsko i wydała z siebie ostanie westchnienie. Wróciła do relaksujących plotek z babcią.
- Masz sobaka, jedź sobie ciasteczko.
- Nie powinnaś nam dawać czekolady. To niezdrowe, ale jak widzę, to zaraz mi ogon lata i nie można się powstrzymać. – Wyleniała Sonia zaczęła narzekać, o zgrozo.
- A chcesz na dwór?
- Ja tylko staram się dbać o swój interes. Już nic nie mówię. – Obraziła się suka, ale dalej jadła Młodej z ręki. Hipokryzja wiecznie żywa.
- Zresztą... To cholerne extra nakrycie jest tylko dla picu. Matka nigdy by nie wpuściła obcego do domu. Poza przystojnymi księdzami.
- Księżmi – wyrwało się Soni.
- Księciami – szczeknął radośnie drugi pies, samczyk ślepy jak Homer. – Mniam. Naturalnie, że ten talerz nie jest dla obcych. Jest dla pana Jana. Zaraz tu przyjdzie.
- ?!
- Nu, jeszcze mogą przyjść tamta kobieta w niemodnej sukience i jej mężczyzna, co wygląda jak pan Mateusz, tylko ma wąsy... – Cezar gadał i gadał, a Młoda westchnęła i wlała w siebie kolejny łyk barszczu, imaginując sobie, że to jest alkohol, który by jej bardzo dobrze zrobił. Taki grzaniec, imbir, cynamon, goździki – i jesteś panem świata. Tak Póki co, centralne miejsce na stole zajmowała gigantyczna patera z plackami. Królowały jako pokarm.
- Też was kocham, ale nie dziś. Poza tym po was tyję i dostaję pryszczy. To straszna cena za chwilę rozkoszy i eksces. Dziwnie mi, chcę stąd wyjść... – Zamiast tego Młoda rozłożyła nogi na byłym krześle kuzyna. W tak dobrym miejscu, pod kaloryferem, w ciepełku, zamknęła oczy i umarła cicho, na spokojnie. Babcia z ciotką gadały dalej o swoich rzeczach, nie patrząc, jak jedzenie znika ze stołu w niewidzialnych żołądkach pocztu przodków. Tymczasem, jak w lesie? Niewiele różnicy. Spacer to elegancka rozrywka, o ile nie jest przymusowym wygnaniem. O ile nie zgubiło się drogi powrotnej. Ups.
- Matt, co ty byś beze mnie zrobił.
Mateusz wzniósł ku górze swe oczy mętne, błękitne, spod grzywki słomianej, przydługiej. Szła ku niemu Róża, archetyp, w sukience szpitalnej i na kulach drepcząca zwinnie, niby akrobatka na szczudłach
- No nie mam wyjścia. Wstawaj, nie będę targać twoich osiemdziesięciu kilo. Znam te strony na pamięć... a ty wolisz miasto, bo nie znasz się na leśnych mapach.
- Ross, rany. Miało cię tu nie być. Nie zimno ci?
- A wiesz, nawet nie?
- A w ogóle, jak dzwoniłaś i mówiłaś o wypadku, mogłaś powiedzieć, że to ty tam rozjechana byłaś. Głupia idiotka, byśmy przyjechali zaraz.
- Miałam zepsuć wigilię, żeby ciotka narzekała do końca życia? Mowy nie ma. Doskonale bawicie się beze mnie, ja wszystko widzę. W stanie śmierci klinicznej dostaje się skrzydeł. Niedosłownych takich, nie znam się... Może to kule są skrzydłami, bym nie musiała dotykać ziemi. A zresztą, mnie rozjechali dopiero po telefonie.
- Śmierć kliniczna, co ty bredzisz...
- Nie jest śmiertelna. Nie krzyw się, chyba lepiej wiem. – Zapadła chwila ciszy, podczas której Mateusz przedzierał się przez zaspy, czując się jak pług ludzki. Wiatr w oczy, uszy, za kołnierz, nazbyt hojnie. Gwiazdy rodziły się z hukiem i ginęły w samobójczym wybuchu, kilka wpadło w paszczę czarnej dziury. Stąd wyglądały na nieruchome plamki, srebrne groszki na wieczorowej sukni.
- Kupiłam prezent, miałam ci podrzucić pod choinkę. Mam nadzieję, że się nie rozwalił.
- Dzięki.
- Film byś dostał, „Śniadanie u Tiffany’ego”. Bo lubisz koty, a tam jest taki fajny.
- Daleko jeszcze?
- Nie. Widzisz dom? Palą się lampki i dym leci. Teraz nawet ty trafisz.
- Zostać jeszcze. Ostatecznie byś była na wigilii. Duchem i ciałem...- zawahał się – astralnym?? Pomyśl. Tony jedzenia, które trzeba zjeść.
- I moje ciasto, które dziwnym trafem zostaje na koniec.
- Ja nie mówię, że nikomu nie smakuje.
- Nie znasz się.
- Przestań... – Mateusz, biedny, zmarznięty, miał dość nierzeczowej dyskusji.
- Wybacz, ja tam nie wejdę. Sam zobacz.
I Mateusz połączył klucz z zamkiem, i dwa razy przekręcił, drzwi popchnął i wszedł. Zrzucił przemoczony płaszcz i zarzucił na grzejnik. Jeszcze chwilę zamarudził w werandzie. Róża stała w progu, uparty osioł. Delikatne imię, kojarzące się z uroczą słowianką nie pasowało do masywnej postury. Biorąc pod uwagę charakter, lepszym ekologicznym imieniem byłaby Jagoda – Wilcza Jagoda.
- Hej, hej, pozdrów Anię.
- Heh, hej, pozdrowisz ją sama. – Nie odpowiedziała. Wkroczył do kuchni czerwieńszy od pomidora; dopiero w ciepłym pomieszczeniu odczuł, jak mu paskudnie zimno. Ania rozwaliła się na jego krześle, spała jak niemowlę, jej klatka piersiowa wykonywała spokojne, miarowe ruchy. Dobre sny. Mateusz zlitował się i postanowił nie budzić Młodej, nawet wykombinował z pokoju koc i otulił śpiącą. Babcia z ciotką drzemały przed telewizorem nastawiony na świąteczny odcinek „Klanu”.
- Szkoda, że to nie „Plebania”. Tam jest Tracz, wcielenie zła i to mój idol. Gdzie ten barszcz, chcę się ocieplić.
- Wracam do rzeczywistości. Chyba się popłaczę, bo będzie polało, i faktycznie będę miała kule, i nie będzie tak przyjemnie – mruknęła Róża do siebie. – A mój szpital w Rzeszowie, głupku! Nawet się nie zapytałeś! – I znikła, myśląc, iż „to ona jest głupia, powinna być milsza. Bo drogi Matt nawet się nie skapnął”
- Mamy ją! – Lekarz zakrzyknął bardzo kontent. W przyrodzie nic nie ginie. W tej samej chwili Mateusz odkrzykiwał kuzynce, że przyjadą, no dobrze. Za chwilę. Korzystając z drzemki starszyzny, miał zamiar wkraść się do piwnicy i wykraść kawałek tortu. Później ustalenie sprawcy będzie nie do ustalenia, prawda? Ale tam na dole już ktoś był. Odkroił sobie potężny kawał, piątą część tortu. Aż podskoczył z nerwów. Tort chowano na Szczepana.
- Błagam, tylko nie mów ciotce. Chcesz trochę?
- Wujek?!
* * *
- Jeden dzień i trzy śmierci! Boże! Brak słów.
- Tamta ich kuzynka to cudem uniknęła ich losu. I to jak? Bo po drodze miała wypadek i już była w szpitalu, szczęście w nieszczęściu.
- Bardziej szczęście jak nieszczęście! Ją tam jako-tako poskładali. A jak trup to trup. Trzeba zakopać.
- Mąż mi powiedział, on pracuje w serwisie internetowym i wie, za dwa dni dadzą o tym artykuł. Taka głupia śmierć.
- Grzybki kupili, grzybki zjedli, grzybki się zemściły.
- Święta, święta, i po świętach...*
koniec
*Wyrażenie, którego nie-na-wi-dzę.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Hekate
szefowa
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Toruń
|
Wysłany: Nie 19:34, 03 Sty 2010 Temat postu: |
|
|
O boru, zostałam zabita zagęszczonym Mrożkiem z grzybkami.
W zasadzie mam do powiedzenia to samo, co na żurnalu - nieodmiennie zaskakuje mnie twój styl i melodia zdań. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że mimo tych wszystkich inwersji, potoczyzmów i dziwadełek językowych, twoja proza brzmi tak dobrze, że chciałoby się ją czytać głośno.
Ciekawe, serio. W każdym razie na pewno mocno oryginalnie; twój styl jest rozpoznawalny z daleka.
Aczkolwiek widać, że się spieszyłaś z pisaniem, albo pisałaś w jakiejś "fazie", bo powpadały różne błędy, literówki przede wszystkim. Nie chce mi się ich teraz wyłapywać, przydałaby się pewnie dobra korekta.
I, mimo wszystko, więcej skupienia, bo fabuła miejscami rozłazi się w palcach.
Ale... ale WYDŹWIĘK! Boru. Ta rodzinna Wigilia to koszmarek, wyłapany ze złośliwością właściwą dobremu obserwatorowi. Masz talent do groteski i chyba powinnaś to wykorzystywać na maksa.
/może znowu skrobniesz jakiś dramat? tam by groteska wybrzmiała jeszcze lepiej/
Mrożek byłby z ciebie dumny Gombrowicz też. Tyle, że w tobie jest więcej z mrożkowego, mądrego surrealizmu, niż z gombrowiczowskiego zacietrzewienie.
Jasne, że mi się podobało, ale gdyby było bardziej dopracowane, podobałoby mi się bardziej...
... i ta konkluzja, buahahaha! Gadające psy, grzybki, wyżeranie tortu i duchy przodków. Po prostu cyrk na kółkach
Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 19:43, 03 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska
Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Minas Tirith
|
Wysłany: Nie 20:23, 03 Sty 2010 Temat postu: |
|
|
Hek ma rację - cyrk na kółkach W pewnym momencie musiałam się zatrzymać, bo zaczęło mi się kręcić w głowie. Ale chociaż czasem musiałam przedzierać się przez gąszcze słowotokowych zdań, brnęłam dalej, bo urzekła mnie poezja i szyk zdań. Są tak marzycielsko poprzekręcane, zamglone i pastelowe. Czasem można dostać hysia, ale muszę przyznać, że dostałam go z przyjemnością
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|