FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Lunatyczne forum Strona Główna
->
Klub Pojedynków
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Strefa gęsta od promili
----------------
Wokół sami lunatycy
DZIUPLA POD KSIĘŻYCEM
Piwnica
Melina ćpunów sztuki
----------------
Dom japoński
Gniazdo kinoluba
Szafa grająca
Literaturownia
Klub Pojedynków
Proza
Zakątek literata
----------------
Lodówka trolla Świreusa
Fanfiki różnofandomowe
Fanfiki
Poezja
Katakumby
Jak to u nas drzewiej bywało...
----------------
Archiwum dawnych wątków
Tematy okołopotterowskie
Archiwum literackie
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Maggie
Wysłany: Pon 14:45, 03 Sie 2009
Temat postu:
No! Wreszcie! Teraz że tak powiem będę mogła odnieść się do całości
I przepraszam, że do tej pory jeszcze nie skomentowałam tutaj.
Hekate
Wysłany: Sob 18:42, 25 Lip 2009
Temat postu:
Chciałam rzec, że jeżeli ktoś chciałby doczytać "Nietak" do końca, to może go znaleźć tu:
http://myhamam.wordpress.com/nietak/
Natalia Lupin
Wysłany: Sob 16:42, 18 Kwi 2009
Temat postu:
Niebawem! Wielkim niebawem, mam nadzieję!
Przy materializajci ducha zaczęłam się ślinić i jeszcze trochę mi cieknie
A tak poważnie... Początek jest tak abstrakcyjny, że nie wiedziałam, co się dzieje, ale potem wszystko (większość w każdym razie) ładnie się rozjaśnia. Oprócz ślinienia, przy duchu było tak... brrr. Znajomo.
Uwiebiam moment, gdy Nina zaczyna tupać. Jakbym widziała siebie XD
Podoba mi się konstrukcja, w sensie: umiejscowienie tego bardzo konkretnie, w Toruniu. Ostatnio mam hopla na punkcie umiejscawiania fikcji i dlatego strasznie mi się to tutaj podoba
O rany, co ja tu się będę produkować. Jest trochę ciężkie na początku, ale mi się badzo podoba
O, znalazłam błęda:
Cytat:
Nie poczęstować Jurija.
Kamieniczność otworzyła nam wiele drzwi, moje panie. Praktycznie same "c.d.n." wiszą
Znów będzie trzeba urywać się z uczelni żeby przeczytać...
Hekate
Wysłany: Wto 19:58, 14 Kwi 2009
Temat postu: Skarpeta Wiosenna - Nietak
Chciałam rzec, że zabiła mnie moja własna narracja. Ja wiedziałam, wiedziałam, że ze skracania tego tekstu wyjdzie gówno - no i miałam rację! A ponieważ walka z narracją mija się z celem, postanowiłam się poddać i posłuchać wewnętrznego dajmoniona... eee... to znaczy twórczego wena. Nia ma obawy, ciąg dalszy nastąpi do końca tego tygodnia, bo potem zwyczajnie nie będę miała czasu na pisanie. Wrzucam więc "Nietak" bez finału. I mam nadzieję, że mimo wszystko zostanę rozgrzeszona
Nietak
Od co najmniej piętnastu minut obserwowała swoje ręce, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu. Błękitny strumień, który zainteresował ją najbardziej, wytryskał w okolicach łokcia, ale jego źródła były ukryte głębiej – nie mogła do nich dotrzeć i czuła, że ogarnia ją z tego powodu coraz większa irytacja. Tak bardzo chciałaby znaleźć się w środku, pod ziemią! Niestety, skały był zbyt twarde, a kilof, który przewidująco ze sobą zabrała, do niczego się nie nadawał. Zresztą i tak pewnie nie umiałaby się nim posłużyć. Nie wiedziała nawet, czy dobrze go sobie wyobraziła; być może nie był to wcale kilof, tylko na przykład obrzędowy nóż szamana Zulusów, albo siekiera syberyjskiego drwala. W każdym razie w konfrontacji z bazaltem ostrze robiło się dziwnie miękkie i rozciągliwe, jak przeżuta do granic możliwości guma balonowa, a z takim sprzętem nawet Indiana Jones nie dałby sobie rady. Ona tym bardziej.
Nigdy nie sądziła, że to takie trudne, i że kapanie wody połączone z jazgotem zdezelowanej suszarki do rąk, naprawdę może zamienić myśli w rozgotowaną papkę. Ale tak właśnie było, jak w jakiejś chińskiej, paragwajskiej, patagońskiej torturze. Miała dosyć tych cholernych dźwięków, błękitnej delty, z której wyrastała dłoń zakończona smukłymi palcami pianistki, i brudnobiałych drzwi od kabiny, chropowatych i nieprzyjemne w dotyku. Nienawidziła ich tak bardzo, że najchętniej pocięłaby je na kawałki, a potem wyrzuciła przez okno. Problem polegał na tym, że na parapecie w dalszym ciągu siedział Duch, a jego obecność kompletnie ją paraliżowała – to przez niego tasak nie działał, ona zaś nie była zdolna do żadnego działania. Nie potrafiła nawet nacisnąć klamki, bo wydawało jej się, że metal oparzy skórę do żywego mięsa.
A przecież jeszcze wczoraj czuła się bardzo dobrze. W lustrze widziała tylko swoje odbicie, nikogo innego tam nie było, ani Ducha, ani Marcina, ani buddyjskiego mnicha pomalowanego w biało-pomarańczowe pasy. Po prostu stara, dobra, znajoma twarz. Trochę zniekształcona, bo lustro w pubie było pęknięte i upstrzone gdzieniegdzie rdzawymi plamami, ale z całą pewnością jej własna. Niestety, wszystko zmieniło się już kilkanaście godzin później, gdy wpadła do wydziałowej łazienki tuż przed zajęciami, żeby porządnie poupinać włosy, które po spacerze wyglądały tak, jakby trafił w nie piorun. Stanęła przed lustrem (
nie boję się luster, nie boję się luster, nie boję się luster)
i próbowała właśnie uformować zgrabny kok, gdy kątem oka zarejestrowała jakiś ruch w okolicach parapetu. Odwróciła się gwałtownie, upuszczając spinki. To był on. Przewiercał ją wzrokiem i wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego, chociaż jego dżinsy były koszmarnie ubłocone, a przy koszuli brakowało co najmniej trzech guzików.
– Ciebie tu nie ma – powiedziała odruchowo, jak zwykle w takich sytuacjach, i zanim zdążył zareagować, zniknęła za drzwiami kabiny. Usiadła na sedesie i przycisnęła dłonie do uszu. Dopiero po dłuższej chwili odważyła się je opuścić.
Chłopak nie próbował jej zagadywać, chyba nie miał ochoty na pogawędki, ale cały czas czuła jego obecność, nawet wtedy, gdy płynęła wzdłuż przedramienia błękitną rzeką i zastanawiała się nad tym, jak powinien wyglądać prawdziwy kilof. Duchowi nie przeszkadzały ani niedokręcone krany, ani stukot obcasów, ani nawet obrzydliwie warcząca suszarka, nie radząca sobie zupełnie z dużą ilością wody. Po prostu tam siedział, na parapecie, doskonale zdając sobie sprawę, że Iga za nic w świecie obok niego nie przejdzie, nawet, jeżeli alternatywą miałby być nocleg w Collegium Maius. Bała się. I pewnie faktycznie tkwiłaby w tej kabinie aż do armagedonu sprzątaczek, gdyby nie Nina, która zajrzała do toalety o wiele, wiele wcześniej, tuż po popołudniowych zajęciach z literatury współczesnej.
– Wiem, że tam jesteś, widzę twoje pieprzone trampki – oświadczyła bez ogródek. – Wyłaź. Idziemy do mnie.
Iga nie odpowiedziała. Przez chwilę miała nadzieję, że koleżanka sobie pójdzie i zostawi ją w spokoju, ale była to nadzieja złudna i bardzo szybko się rozwiała. Nina nie zamierzała dać za wygraną. Tak długo szarpała klamkę, aż w końcu drzwi same ustąpiły, bo zamek od dawna był zepsuty i działał tak kiepsko, jak suszarka i wiecznie cieknące krany. Łazienka na drugim piętrze wymagała generalnego remontu, podobnie jak niemal cały zabytkowy budynek, który z zewnątrz wyglądał przepięknie, natomiast od środka zapadał się w sobie i kurczył jak przypalany nad świeczką pająk. Iga też się skuliła i zamknęła oczy, spodziewając się ataku, błysków, snopów iskier i diabelskich zawodzeń. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
– Duch… – szepnęła. – Jest… tam…?
– Nikogo tu nie ma. – Koleżanka odebrała jej nożyczki, które tak naprawdę były kilofem Indiany Jonesa, i włożyła je do kieszeni kurtki. Potem wyciągnęła rękę. – No już, wstawaj! Wyprowadzę cię stąd.
Powoli skinęła głową, bo Nina pachniała miętą i wcale nie przypominała Ducha. Miała wprawdzie tak samo niebieskie oczy i potrafiła, jak on, przenikać przez ściany, ale tylko czasami, gdy mocno się zamyśliła. Tym razem wybrała drzwi. Na korytarzu było cicho, o wiele ciszej niż w łazience, wypełnionej pluskotem, szumem i brzęczeniem zepsutej suszarki. Dochodziła dziewiętnasta, a o tej porze niewiele grup miało jeszcze zajęcia, więc nawet krzesła ustawione wzdłuż korytarzy świeciły pustką. Iga zupełnie przytomnie pomyślała, że to bardzo dobrze. Obecność gapiów mogłaby wszystko jeszcze bardziej skomplikować, a przecież studenci i tak zaczynali patrzyć na nią, na szanowną panią magister, jak na zjawisko nie z tego świata.
– Zniknął. – Trzymała się Niny kurczowo jak ślepiec, chociaż oczy miała teraz szeroko otwarte. Korytarz, mroczny i nieprzystępny, ciągnął się w nieskończoność. Większość osób zachwycała się wydziałem filologicznym, jego neogotyckim klimatem, przysadzistymi kolumnami i witrażami w oknach, Iga natomiast nie mogła go ścierpieć. Budził w niej odrazę. Miała wrażenie, że budynek cały czas ją obserwuje, poddaje rozmaitym próbom i usiłuje doprowadzić do szaleństwa. Był bliski osiągnięcia tego celu. Doszło do tego, że musiała łykać tabletki uspokajające za każdym razem, gdy szła na zajęcia, a przecież z racji studiów doktoranckich bywała w Maiusie niemal codziennie. W końcu nawet proszki przestały wystarczać – ataki paniki powtarzały się coraz częściej i coraz trudniej było nad nimi panować.
– No i bardzo dobrze, że zniknął – mruknęła Nina, ciągnąć koleżankę w dół, po schodach. – Ten Duch powoli zaczyna mnie wkurzać. Jak go kiedyś spotkam, to sobie z nim poważnie porozmawiam. Albo od razu dam mu w mordę.
– Lepiej nie… – odpowiedziała Iga niepewnie. Chwilę później znalazły się w niewielkim, przywydziałowym ogródku. Padał deszcz. Powietrze było rześkie i bardzo szybko uderzało do głowy. – Dokąd idziemy?
– Przecież mówiłam, że do mnie – żachnęła się Nina, przez moment intensywnie szperając w torebce. Usiłowała znaleźć parasol. Gdy w końcu go rozłożyła, okazało się, że jest intensywnie błękitny, ten kolor prześladował Igę od samego rana. – A właściwie do mojej babci. Raz już tam byłaś, pamiętasz? Jakieś cztery miesiące temu.
– Możliwe – zgodziła się, chociaż tak naprawdę niczego nie pamiętała, albo nie chciała pamiętać. Wiedziała, że powinna podziękować koleżance i pójść swoją drogą, nie znała przecież Niny tak dobrze, żeby jej się narzucać, ale myśl o powrocie do własnego mieszkania napawała ją przerażeniem. Tam na pewno czekał już na nią Duch, dla którego odległość między Collegium Maius a Osiedlem Młodych nie stanowiła żadnego wyzwania. Mógł pokonywać przestrzenie o wiele szybciej niż żywy człowiek. Iga nie miała złudzeń: skoro zdecydował się zmaterializować w wydziałowej łazience, równie dobrze mógł zrobić to samo u niej w domu, chociaż dawno temu pozbyła się wszystkich luster. Tak bardzo nie chciała go znowu spotkać, że nie zaprotestowała, gdy Nina wzięła ją pod ramię i zaczęła prowadzić w kierunku starego rynku. Szybko przebiegły obok hotelu „Pod Trzema Koronami”, a po chwili znalazły się na ulicy Szewskiej. Zapłonęły latarnie. Niebo było bure jak kocie futro i wisiało nad głowami tak nisko, jakby za moment miało runąć na ziemię.
Dawno temu, jeszcze przed końcem świata, lubiła spacerować po starówce, takie wędrówki bardzo ją wyciszały. Gdy kończyła zajęcia, wybiegała z Maiusa i skręcała w którąś z bocznych uliczek, żeby pobyć przez chwilę sam na sam ze sobą i z miastem. Obserwowała ludzi i w każdej, najbanalniejszej nawet scenie, dostrzegała początek opowiadania, które chciało zostać napisane właśnie przez nią. Wtedy umiała jeszcze dobierać właściwe słowa. Teraz, gdy patrzyła na znajome zakamarki, na kocie łby i na światłocienie ślizgające się po ścianach kamienic, potrafiła myśleć wyłącznie o lustrach. Tych, które potłukła wtedy, gdy dowiedziała się, że nigdy więcej nie zobaczy Marcina, i tych, które potłukły się same po pierwszej wizycie Ducha. Inna metafory jakoś nie przychodziły jej do głowy. Pewnie dlatego, że nawet nie próbowała ich szukać.
– Twoja babcia nie będzie miała nic przeciwko… – urwała w połowie zdania. Zrozumiała wreszcie, dokąd idą. Kamienica, ozdobiona świeżo odrestaurowaną płaskorzeźbą rycerza, była znajoma, tak samo jak mały sklepik „mydło-powidło” mieszczący się w domu naprzeciwko.
Kto to może być? Święty Jerzy?
Nie mogła oderwać wzroku od rzeźby, która też jej się chyba przyglądała z cierpliwością właściwą jedynie kamieniom.
– Coś ty – uspokoiła ją Nina. – Babcia już wie, że przyjdziesz, i że zostaniesz u nas przez parę dni… No, bez dyskusji! – dodała, widząc, że Iga otwiera już usta, żeby zaprotestować. – Przecież nie możesz w takim stanie wrócić do domu! Ledwo się trzymasz na nogach. Muszę cię jak najszybciej upić nalewką i doprowadzić do względnego porządku.
Zgrzytnął klucz w zamku, a potem Nina pchnęła drzwi – mimo potężnych gabarytów otworzyły się bez najmniejszego oporu. Na korytarzu było całkiem ciemno, pachniało kurzem, starym drewnem i papierosowym dymem. Poza tym ktoś, kto musiał znajdować się bardzo, bardzo blisko, może nawet na wyciągnięcie ręki, grał na akordeonie, niemiłosiernie kalecząc ukraińskie pieśni ludowe. Iga aż zamarła ze strachu, gdy usłyszała nieoczekiwane dźwięki, natomiast na jej koleżance nie zrobiły one najmniejszego wrażenia.
– O nie. – westchnęła Nina i zapaliła światła. – Tylko jego brakowało nam do kompletu…
*
– Ojej, biedna dziewczyna! – Pani Halina wsypała do herbaty dwie łyżeczki cukru i energicznie zamieszała. – Co za tragedia! I mówisz, że kiedy to się stało?
– Jakieś pół roku temu. Ninka strasznie się tym przejęła, bo znała tego Marcina z koła folklorystów, albo teatrologów… no nieważne, w każdym razie lubiła go, a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Ona od małego przyciąga do siebie rozmaitych popaprańców. Aż mnie to czasem martwi.
– Bzdury opowiadasz, Dana. To po prostu interesujący, młodzi ludzie. Chciałabyś, żeby twoja wnuczka przyjaźniła z jakimiś młotkami bez wyobraźni?
– Pewnie, że nie. – Pani Danka wzruszyła ramionami. – Ale weź pod uwagę, że nadmiar wyobraźni też bywa szkodliwy dla zdrowia. Jak znaleźli Marcina, nie dało się go już odratować. Szkoda chłopaka. I szkoda tej dziewczyny. Zupełnie nie może się po tym wszystkim pozbierać…
Zegar zaczął wybijać siódmą, przerywając na chwilę rozmowę dwóch kobiet, które siedziały przy kuchennym stole, racząc się pigwówką i ciastem z wiśniami. Pokój wychodził na niewielkie i niemiłosiernie zagracone podwórko. O zmierzchu rządziły nim koty, więc gołębie opuściły ulubiony trzepak i przeniosły się na nieco wyższe piętra, żeby uniknąć konfrontacji z wrogiem. Koty były wprawdzie zbyt spasione – mieszkańcy kamienicy dokarmiali je regularnie – i zbyt leniwe, żeby rzucać się na ptaki, ale jakieś prawdopodobieństwo ataku nadal istniało. Dlatego nie warto było ryzykować. Na parapetach siedziało się zresztą gołębiom bardzo przyjemnie, o czym świadczyło pełne ukontentowania gruchanie. Pani Danka przyzwyczaiła się w końcu do tej wieczornej muzyki: do kocich śpiewów, gruchania gołębi i pokrzykiwań wracającej z pubów młodzieży, i nawet ją polubiła. Pani Halina natomiast, zdanie na ten temat miała całkowicie odmienne. Wszystkie ptaki żyjące w mieście nazywała „latającymi szczurami”, koty najchętniej potopiłaby w Wiśle (o ile wcześniej nie dopadliby jej wojujący ekolodzy), a młodzież tolerowała tylko wtedy, gdy miała naprawdę dobry humor. Patrzyła na świat surowo, jak na emerytowaną nauczycielkę przystało, i nie bała się ostrych sądów, chociaż w gruncie rzeczy była człowiekiem dobrym i chętnym do pomocy. Przez wiele lat pracowała z Danką w jednej szkole. Ponieważ obie straciły mężów, jedna przed wielu laty, druga całkiem niedawno, wspierały się nawzajem i nie było dnia, żeby się nie umówiły na „małą kawę”, „lampeczkę koniaku”, czy po prostu na prozaiczne plotki.
Ten czwartek przypominałby każdy inny czwartek, gdyby nie telefon Niny, która oznajmiła, że przyprowadzi do domu koleżankę. W jej głośnie brzmiał niepokój, więc pani Danka od razu domyśliła się, że coś jest nie w porządku – przecież w przypadku zwyczajnej, koleżeńskiej wizyty wnuczka nie zadawałaby sobie trudu, żeby uprzedzać o tym telefonicznie. Chodziło więc o coś więcej. Dopiero, gdy Nina napomknęła, że tą koleżanką jest Iga, i że najlepiej by było, gdyby została u nich do końca tygodnia, Danka powiązała wszystkie fakty i natychmiast pobiegła do spiżarni, żeby zrobić przegląd zapasów. Skoro miała gościć u siebie to nieszczęśliwe stworzenie, zamierzała porządnie je odkarmić. Halina śmiała się wprawdzie, że takie zachowanie jest typowo „babciowe” i straszliwie Danę postarza, ale pani Grodecka uśmiechała się tylko z leciutką ironią i robiła swoje. Wiedziała z doświadczenia, że nic tak nie podnosi na duchu jak słodycze, kilka kieliszków nalewki i życzliwe towarzystwo. Całe szczęście upiekła rano blachę ciasta z wiśniami, więc jeden kłopot odpadał. Pigwówkę musiały dopiero przetestować, żeby potem nie było żadnych niespodzianek, wyciągnęła więc jedną z równiutko poustawianych w spiżarni butelek i przyniosła ją do kuchni. Okazało się, że trunek smakuje znakomicie – od szóstej zdążyły wypić po trzy kieliszki. Oczywiście wyłącznie w ramach testu, bo przecież nie dlatego, że miały po prostu ochotę, jakby powiedziała Halina, „golnąć sobie na odwagę”.
Siódme uderzenie obwieściło światu, że kolejna godzina bezpowrotnie minęła. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno, więc Danka wstała i nacisnęła włącznik – światło momentalnie otuliło kuchnię ciepłym, przyjemnym blaskiem. Przez uchylone okno dobiegały teraz fałszywe dźwięki akordeonu. Przyjaciółki popatrzyły na siebie porozumiewawczo: no tak, wreszcie wrócił. Wiosna, choć deszczowa i nieco chłodnawa, od co najmniej dwóch tygodni rządziła miastem, więc można się było spodziewać, że pewnego dnia stary akordeon znowu zapłacze nad swoim losem. Mimo upływu lat, Wernyhora nie grał ani trochę lepiej i właśnie to było w nim najpiękniejsze. Świat mógł się zmienić nie do poznania, ludzie mogli postarzeć się i umrzeć, a ukraińskie pieśni wykonywane przez olbrzymiego muzyka brzmiały tak samo nieudolnie, jak przed trzydziestu laty, gdy jego broda była jeszcze ogniście ruda, a głos silny i niezachrypnięty od alkoholu.
– Ano, mamy wiosnę – zauważyła cierpko Halina. – Kolejną. Wiesz ile miałyśmy lat, gdy ten Rusek pojawił się tutaj po raz pierwszy? Dziewiętnaście. Wtedy grał na takiej obrzydliwej, białej harmonii, jakby się żywcem urwał z Reymonta. Strasznie mu się podobałaś.
Pani Danka uśmiechnęła się lekko.
– To było dawno i nieprawda – odparła. – Moja mama skutecznie wybiła mi z głowy wieczorne pogaduszki na schodach… Swoją drogą, do dzisiaj nie wiem, jak ten człowiek ma na imię. Zawsze Wernyhora i Wernyhora. To chyba nawet ty wymyśliłaś ten pseudonim.
– Nie. Nie ja. Mój ojciec. Pamiętasz, złamał kiedyś nogę, i przez długi czas nie mógł wychodzić z domu. Całe dnie przesiadywał przy oknie i czytał książki, które matka przynosiła mu z biblioteki. To wtedy Rusek został Wernyhorą, a na tego drukarza spod piątki zaczęliśmy wołać Wallenrod. Ojciec zawsze uwielbiał romantyzm.
Zamilkły ponownie, wsłuchując się w melodię, która przypomniała im o dwóch ładnych i niegłupich dziewczynach, mieszkających niegdyś w tej kamienicy. Czarnowłosa Halinka pochodziła ze starej rodziny inteligenckiej, jej ojciec był pracownikiem naukowym uniwersytetu wileńskiego, a matka bibliotekarką; przenieśli się z Wilna do Torunia zaraz po wojnie. Halinka chciała pójść w ślady ojca, ale wylądowała w szkole, która nigdy nie była spełnieniem jej marzeń. Dana przeciwnie, bardzo kochała swoją pracę. Od najmłodszych lat wiedziała, co chce w życiu osiągnąć i w końcu jej się udało – została nauczycielką, potem wicedyrektorką szkoły, zwiedziła przy tym kawał świata i poznała wielu ciekawych ludzi. Ta drobna, sympatyczna dziewczyna, później kobieta, w końcu zaś siwowłosa starsza pani o intensywnie błękitnych oczach, miała w sobie tyle wewnętrznej siły, że zadziwiała wszystkich, którzy się z nią stykali. Ludzie lubili jej towarzystwo. Przepadali także za Ninką, która bardzo wiele cech odziedziczyła po swojej babce – była nawet do niej podobna z wyglądu. Włosy nosiła wprawdzie rozpuszczone, zamiast upinać je w kok, ale uśmiechała się tak samo jak przed laty panna Danusia, ulubienica mieszkańców kamienicy z rycerzem. Szczerze i bez złośliwości.
Melodia urwała się tak nagle, jak się zaczęła, słychać było natomiast szmer rozmowy, prowadzonej najprawdopodobniej na korytarzu. Drzwi na podwórko musiały być uchylone, bo pojedyncze słowa docierały aż na trzecie piętro. Ani jednak Halina, ani Danka nie próbowały się w nie wsłuchiwać, zajęte rozpamiętywaniem przeszłości. Dopiero po kilku minutach pani Matuszkiewicz przypomniała sobie, że nie usłyszała przecież do końca historii Igi.
– Ale tu nie ma żadnego końca, w tym rzecz! – wyjaśniła Danka i ukroiła sobie jeszcze jeden kawałek ciasta. – Iga chodziła ponoć do psychologa, czy nawet do psychiatry, ale to nic nie dało, nadal jest z nią bardzo niedobrze. Ta dziewczyna żyje w swoim własnym świecie, nie potrafi oddzielić tego, co sobie wyobraża, od tego, co się dzieje naprawdę. Niszczy sama siebie. Na dodatek niechętnie przyjmuje jakąkolwiek pomoc.
– A Ninka? W jaki sposób udało jej się do niej dotrzeć?
– Nie mam zielonego pojęcia. Nie wiem nawet, jak się poznały. Widziałam tę dziewczynę tylko raz, dawno temu, i wydała mi się wtedy sympatyczna, choć nieco zagubiona. Ale to było jeszcze przed samobójstwem tego chłopaka…
– Cóż. – Pani Halina odsunęła od siebie talerzyk. Miała zdecydowanie dosyć słodyczy jak na jeden dzień. – Podejrzewam, że za chwilę dowiemy się czegoś więcej. Słyszysz? Ktoś tu idzie. Mam tylko nadzieję, że to nie Piotrowski, bo nie przeżyłabym kolejnej dysputy o poezji i flaszce spirytusu.
– Gdzie tam. – Dana machnęła ręką. – Piotrowski pożyczył ode mnie w zeszłym tygodniu trzydzieści złotych i na pewno nie ma jeszcze z czego oddać. Przez jakiś czas będzie z nim spokój.
– O ile nie zwąchają się z Wernyhorą. Bo jak pójdą razem w tango, to przez tydzień nie zmrużymy oka. Obaj fałszują tak niemiłosiernie, że czasami mam ochotę porozbijać im czaszki, a potem… – Halina nie dokończyła, bo rozśpiewał się dzwonek.
Dana szybko ściągnęła poplamiony fartuch, w którym wolała nie pokazywać się gościom, i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Potem pobiegła otworzyć drzwi.
*
Dzwonek telefonu wybawił Ninę z kłopotu. Mogła grzecznie przeprosić i umknąć na półpiętro, przerywając tym samym absolutnie surrealistyczną scenę z udziałem Wernyhory. Stary muzyk był jak zwykle pijany, posługiwał się więc przedziwną, rosyjsko-polską mieszanką językową, zrozumiałą tylko dla tych, którzy znajdowali się w podobnym stanie nieświadomości. W dodatku zebrało mu się na sentymenty. Ninę nazywał Danusią i usiłował pocałować ją w rękę, Igę natomiast mylił chyba z młodszą wersją pani Haliny, bo bez przerwy mówił o jakiejś „czarnobrewej”, która rzuciła na niego urok. Telefon zadzwonił więc w najlepszym możliwym momencie.
– Oj, przepraszam. Muszę odebrać. Do zobaczenia! – Zanim Wernyhora zorientował się, co się dzieje, dziewczyny zniknęły na schodach. Nie zamierzał ich ścigać. Za bardzo plątały mu się nogi.
– Taka dola! – powiedział do siebie i z czułością pogłaskał swój akordeon po wysłużonych klawiszach. – Kobieta zdradliwa, harmoszka wierna jak pies. A horiłka..? – machnął ręką, westchnął, a potem zanucił fałszywie. – Ej horiłka z buriaka, robysz z mene duraka!
Tymczasem Nina zdołała wreszcie wysupłać komórkę z kieszeni – etniczna melodyjka wypełniła na chwilę cały korytarz, zagłuszając nawet dźwięki akordeonu. W mieszkaniu na pierwszym piętrze rozszczekały się psy. Któryś z sąsiadów zaklął siarczyście i, sądząc po odgłosach, rozbił jakieś naczynie. Zapach gotowanej kapusty przyprawił Igę o mdłości, więc oparła się o ścianę i na chwilę zamknęła oczy; usiłowała wrócić do równowagi i jakoś się opanować.
Telefoniczne wybawienie szybko zamieniło się w telefoniczny koszmar.
– Dobra, chodź, później do tego kogoś oddzwonię. – Nina od razu zauważyła, że z koleżanką dzieje się coś niedobrego. Chciała wyłączyć telefon, ale w tym momencie potknęła się i aparat wypadł jej z ręki, lądując na ziemi. – Niech to szlag trafi! – To była ostatnia kropla przepełniająca czarę. Nina nie umiała dłużej udawać, że jest spokojna, samokontrolę w jednej chwili wzięli diabli. – Niech to szlag, niech to szlag!!! – krzyczała i tupała nogami jak mała dziewczynka, która nie dostała pod choinkę wymarzonej zabawki. Z sufitu zaczął sypać się tynk. Do chóru psów z pierwszego piętra dołączył cienki szczek suczki należącej do doktora Piotrowskiego.
Telefonowi nic się chyba nie stało, bo chwilę później znowu rozdzierająco zabrzęczał. Ktoś nie dawał za wygraną. Albo dzwonił w ważnej sprawie, albo był wyjątkowo namolnym dupkiem.
– Odbierz – powiedziała Iga. – Może coś się stało.
– Taa, jasne. – Nina z trudem się opanowała. Nadal była bliska furii. Z rozmachem nacisnęła odpowiedni klawisz i przyłożyła aparat do ucha. – Oby to było coś ważnego – warknęła do słuchawki. – Bo ja nie, to przysięgam, że nogi ci z tyłka powyrywam, ty cholerny ćpunie!
Nina spodziewała się, że Jurij, jej najlepszy kumpel z Krakowa, skwituje takie powitanie wybuchem śmiechu (wtedy mogłaby go jeszcze bardziej opieprzyć), albo rzuci jakąś ciętą ripostę, ale on niczego podobnego nie zrobił. Jego głos brzmiał dziwnie głucho; winne mogło być kiepskie połączenie, albo awaria telefonu Niny; stukoty i trzaski skutecznie utrudniały rozmowę.
– Mów głośniej! – krzyknęła zniecierpliwiona i dopiero wtedy dotarło do niej, że Jurij przed chwilą oświadczył, że siedzi w pociągu i jedzie do Torunia, chociaż niczego podobnego wcześniej nie planował. Miał przecież pomagać Cezarowi w nagrywaniu ścieżki dźwiękowej do filmu! Od tygodni nie mówili o niczym innym, nawet Piotrek wziął parę dni wolnego, żeby do nich dołączyć. Więc co się mogło stać, zmienili plany? Podpadli ruskiej mafii? Pokłócili się…? Nina poczuła się nagle bardzo, bardzo zmęczona. Ten dzień ciągnął się w nieskończoność i obfitował w niespodzianki, które wcale nie należały do przyjemnych, a ona naprawdę nie miała już ani siły, ani ochoty, żeby bawić się w herosa ratującego świat przed zagładą.
– Pytałem, czy mnie przygarniesz – powtórzył Jurij. – Muszę zniknąć na parę dni.
– Ja pierdzielę, człowieku, ty mnie nie przerażaj! Zamordowałeś kogoś? – Nina przysiadła na jednym ze schodków, nie przejmując się nowym płaszczem narażonym na pobrudzenie. Akordeon zamilkł, pewnie Wernyhora zrobił sobie przerwę na tanie wino. Psy natomiast nadal prowadziły ożywioną dyskusję, ku utrapieniu swoich właścicieli. – Gadaj co się dzieje!
– To nie jest rozmowa na telefon – odparł szybko. Zbyt szybko. – Będę w Toruniu koło trzeciej. Mam szukać noclegu, czy mogę się przespać u ciebie?
Nina zmarszczyła brwi. Zrozumiała, że dalsze wypytywanie nie ma sensu.
– Kawałek podłogi chyba się znajdzie – mruknęła pojednawczo. – Przyjadę na dworzec.
– Nie, bez sensu, żebyś się włóczyła nocą po mieście. Sam trafię. Jakby przypadkiem dzwonił Cezar albo… albo Piotrek, to nie masz pojęcia, gdzie jestem. Okay?
– Juriś… – zaczęła.
– Okay?
– Okay – odpowiedziała w końcu niechętnie, a sekundę później Jurij się rozłączył. Mimo to, jeszcze przez dłuższą chwilę siedziała na schodku i wpatrywała się w ścianę, jakby oczekiwała od szaroburego tynku jakiejś wskazówki. W końcu zgasło światło i trzeba je było ponownie zapalić, więc – chcąc nie chcąc – wstała i nacisnęła włącznik. Wtedy spostrzegła, że w słabym świetle lampy Iga wygląda naprawdę koszmarnie: była blada jak trup, przez co przypominała bohaterkę kiepskiego horroru. Ktoś musiał się nią jak najszybciej zaopiekować. I jak zwykle padło na Ninę.
– Chodź, jeszcze jedno piętro – powiedziała, siląc się na neutralny ton. Złapała Igę za rękę i chyba zbyt mocno ją ścisnęła, bo dziewczyna zagryzła wargi. Nie powiedziała jednak ani jednego słowa, pokiwała tylko głową, jakby było jej wszystko jedno, z kim i dokąd wędruje.
Nina pomyślała, że zamiast pigwówki przydałaby im się cysterna czystej gorzały, ale nie powiedziała tego głośno. Z ulgą przywitała znajome, rudobrązowe drzwi ozdobione tabliczką z niezbyt czytelnym napisem
D. J. Grodeccy
. Dawno temu miały ją wymienić, albo chociaż dać do czyszczenia, ale ciągle o tym zapominały. Zresztą babcia Dana zwlekała z tym chyba umyślnie, bo nie mogła pogodzić się z faktem, że literka J. jest tylko wspomnieniem, nie mającym nic wspólnego z aktualną sytuacją meldunkową. W mieszkaniu pod piętnastką urzędowały już tylko we dwie z Niną. Pokoik, który służył niegdyś dziadkowi Grodeckiemu za gabinet i osobiste elizjum, pachniał jeszcze fajkowym dymem, starszego pana już tam jednak nie było, spoczywał bowiem na zabytkowym cmentarzu przy ulicy Gałczyńskiego. Nadal trudno było w to uwierzyć. A jeszcze trudniej przyjąć do wiadomości. Dlatego tabliczka wisiała na swoim miejscu i nikt jakoś nie palił się do zakupienia nowej, chociaż pani Halina za każdym razem, gdy odwiedzała przyjaciółkę, radziła jej, by jak najszybciej zrezygnowała z tych „melodramatycznych sentymentów” i nauczyła się obywać bez towarzystwa duchów.
Dzwonek miewał swoje narowy i, w zależności od humoru i stanu wilgotności powietrza, dzwonił albo nie. Tego wieczora zadziałał od razu. Po krótkiej chwili zgrzytnął zamek, a w drzwiach ukazała się pani Grodecka, ubrana w staroświecką, ale wyjątkowo stylową sukienkę w kwiaty. Gdy się uśmiechnęła, Nina od razu poczuła się tak, jakby ktoś zdjął z jej pleców upiornie ciężki plecak ze stelażem.
– Wchodźcie, wchodźcie, dziewczęta, herbata prawie gotowa!
*
Jestem idiotą. Kompletnym kretynem
. Jurij przymknął oczy i wtulił twarz w kurtkę, służącą mu aktualnie za poduszkę. Jego IPod przed chwilą się rozładował, więc zamiast uspokajającego bluesa, słuchał teraz monotonnego stukotu pociągu i rozmów dobiegających z korytarza. Też myślał o tym, żeby wyjść na zewnątrz rozprostować nogi, ale zrezygnował z tego pomysłu, bo zwyczajnie nie chciało mu się podnieść z miejsca. Po nocnych szaleństwach nadal nie mógł dojść do siebie; kręciło mu się w głowie, miał mdłości, a każdy gwałtowny ruch przyprawiał go o ból. Nawet ubranie drażniło skórę – musiał naprawdę mocno zacisnąć zęby, żeby nie zacząć jęczeć.
Fizyczne dolegliwości były jednak niczym przy kacu moralnym, który zmusił go do ucieczki z Krakowa. Nie planował tego wyjazdu, nie chciał zadręczać Niny swoimi problemami, miała przecież dosyć własnych. A jednak, po całym dniu włóczenia się po krakowskich zakamarkach, nogi same zaprowadziły go na dworzec. Kupił bilet niewiele się zastanawiając nad tym, co robi. Ocknął się dopiero w przedziale, gdy pociąg właśnie ruszał, wtedy było już jednak cokolwiek za późno na zmianę decyzji.
Mężczyzna, który siedział pod oknem na przeciwległym siedzeniu, wyglądał na jakieś czterdzieści osiem lat i nie próbował nawiązywać kontaktu, co Jurija niezwykle cieszyło. Niestety telefon do Niny wszystko zmienił. W pewnej chwili nieznajomy odłożył czytaną właśnie książkę i spojrzał na współpodróżnego z wyraźnym zainteresowaniem.
– Dezerter? – zapytał. – Czy poszukiwacz szczęścia?
Jurij miał ochotę odwrócić się do ściany i zignorować faceta razem z jego idiotycznymi pytaniami, ale zamiast ugryźć się w język odpowiedział zaczepnie:
– Gliniarz? Czy poszukiwacz kłopotów?
Tamten parsknął chrapliwym śmiechem i wyciągnął z kieszeni papierosy. Nie poczęstował Jurija. Sam też nie zapalił; wąchał tylko przez chwilę paczkę, bawił się nią przekładając z ręki do ręki, a potem schował z powrotem i odwiesił kurtkę na miejsce.
– I jedno i drugie – odparł powoli. – Chociaż tak naprawdę jestem przede wszystkim Odysem.
– Taa. – Jurij uśmiechnął się ironicznie. – A jak będę chciał, to mi to wszystko powtórzysz po grecku?
–
Pu pao brosta mu den ton ides ton Odyssea.
Zamilkli. Rozmowy i śmiechy dobiegające z korytarza były coraz głośniejsze – studenckie towarzystwo mocno się rozochociło. Pili piwo. Jego zapach wpadał przez niedomknięte drzwi, drażniąc Jurija, któremu znowu zrobiło się niedobrze.
Oddychaj, spokojnie oddychaj
, nakazywał sobie stanowczo, niewiele to jednak pomagało. Całe szczęście nieznajomy zorientował się w sytuacji i jednym gwałtownym ruchem otworzył okno. Do środka wpadło świeże, nocne powietrze.
– Lepiej?
Jurij pokiwał głową. Był blady jak ściana i spocony tak, jakby przed chwilą przebiegł kilkukilometrową trasę. Jego organizm usiłował pozbyć się toksyn.
– A przynajmniej warto było? – Nawet przy kiepskim świetle oczy nieznajomego wydawały się bardzo, bardzo niebieskie. Nienaturalnie niebieskie. Może nosił szkła kontaktowe, a może to umysł Jurija generował obrazy, które wcale nie istniały? W sąsiednim przedziale ktoś zaintonował „Hej sokoły” i wkrótce cały wagon trząsł się od fałszywej melodii wypranej ze słów – jak zwykle nikt nie pamiętał tekstu, więc skończyło się na refrenie, przerywanym od czasu do czasu wybuchami dzikiego rechotu. Pociąg ze świstem wjechał na jakąś stację. Jurij nie próbował odczytać nazwy. Raz, że zupełnie go nie interesowała, a dwa – nie miał nawet siły, żeby odwrócić głowę w kierunku szyby.
– Diabli wiedzą – mruknął niechętnie. – Pewnie nie. Pewnie wkopałem się w koszmarne gówno. Tyle, że to i tak nie ma już większego znaczenia. – Obrazy zaczęły zwijać się w serpentyny, więc zamknął oczy, bo zaczęło mu się kręcić w głowie. Nie bardzo wiedział, co robi, z kim rozmawia, i czy przypadkiem nie dyskutuje sam ze sobą. Gdyby ktoś mu powiedział, że w przedziale nie ma poza nim żadnego innego pasażera, zupełnie by się nie zdziwił, brodaty mężczyzna w burej koszuli i tak wydawał mu się urojeniem. Z drugiej jednak strony, gdyby ktoś inny próbował go przekonać, że brodacz nie tylko istnieje, ale faktycznie jest mitycznym Odysem, który zaplątał się w czasie, też by go to specjalnie nie obeszło. Nie miał już siły, żeby się czemukolwiek dziwić. Nie wierzył zresztą, że mogłoby się wydarzyć coś, co przewyższałoby poziomem surrealizmu wydarzenia ubiegłej nocy. To było zwyczajnie niemożliwe.
– Może nie ma – stwierdził nieznajomy ze stoickim spokojem. – A może i ma. W każdym razie na pana miejscu uważałbym, co z czym mieszam, bo takie eksperymenty kończą się czasem bardzo niedobrze. Wiem z doświadczenia.
– Cykuta z winem? – zakpił Jurij odruchowo. – Nie, chwila, to nie te czasy. Raczej ambrozja z magicznym blekotem, ale może lepiej zmieńmy temat. Niech zgadnę, czyta pan Odyseję. Pamięć zaczyna zawodzić po kilku… kilkunastu wiekach… Swoją drogą ciekaw jestem, jak to jest… – urwał nagle i wplątał palce we włosy.
– Co? Zapominać?
– Też. Chociaż miałem raczej na myśli życie. Kurewsko długie życie. To raczej mało przyjemne, prawda?
Nieznajomy uśmiechnął się enigmatycznie i chyba znowu pomyślał o papierosach, bo wyciągnął rękę w kierunku kurtki, zaraz ją jednak cofnął. Musiał rzucić palenie bardzo niedawno – nałóg mocno dawał mu w kość, a odruchy w dalszym ciągu były silniejsze od woli.
– Życie, niech pan wybaczy banał, generalnie jest trudne. I do dupy. Stąd Itaka i łóżko z korzenia, żeby można było spokojnie odpocząć. Podróżowanie męczy, szczególnie przy aktualnym stanie kolei państwowych, więc dobrze mieć jakąś alternatywę tak na wszelki wypadek.
– To nie jest banał – prychnął Jurij i rozkaszlał się jak gruźlik. Całe szczęście nie pluł jeszcze krwią, ale i to było pewnie kwestią czasu. – Tylko skrajna nuda. Ale wybaczam panu, bo i tak pan nie istnieje, a ja jestem naćpany. A tak swoją drogą… zrobił pan kiedyś coś naprawdę głupiego?
– Coś jak branie udziału w wojnie trojańskiej?
– Gorzej.
– Coś jak seks z całkiem nieodpowiednią osobą w zupełnie nieodpowiedniej chwili?
Jurij przetarł oczy dłonią. Chciało mu się śmiać.
– O, już lepiej – powiedział.
– Albo zaangażowanie uczuciowe?
Nie wytrzymał, parsknął śmiechem, to było ponad jego siły. Śmiał się tak długo, że w końcu rozbolała go od tego głowa, a żołądek znowu podszedł do gardła. Zza ściany dobiegały teraz ciche dźwięki harmonijki ustnej – pewnie jeden ze studentów wyżywał się twórczo, ku uciesze swoich znajomych. Za szybami tańczyły światła, rozchybotane, pijane całkiem jak Jurij, albo i jeszcze bardziej, o ile było to w ogóle możliwe. Stukot pociągu zamiast usypiać, rozbudzał, wbijając w czaszkę setki mikroskopijnych szpilek sięgających mózgu.
– Taak. Tym razem trafił pan w sedno. – Jurij zawinął się w swoją kurtkę, bo zrobiło mu się bardzo zimno; wiatr ustawiał na baczność włoski na rękach i mroził ciało do szpiku kości. – Ale nawet ja nie byłbym zdolny do takiego idiotyzmu, więc nie wierzę, żeby… – Wtedy dotarło do niego, że na przeciwległym siedzeniu leży tylko paczka Marlboro i jakieś zielsko, które przecież nie mogło być marihuaną. Nie. To był po prostu liść laurowy. Nikt nie próbował wpleść go w wieniec, bo nagle zabrakło triumfatora – albo nigdy nie istniał; istniały tylko brudne do nieprzytomności ściany i podłużne lustra niezdatne do użytku, poplamione czymś, co być może płynęło kiedyś w czyichś żyłach. Jurij poczuł, że zaczyna się dusić jak w dzieciństwie, gdy coś go wystraszyło lub nie mógł sprostać trudnemu zadaniu. Dawno wyrósł z tych dziecięcych ataków paniki, nie nosił przy sobie inhalatora i prawie zapomniał o wrażeniu, że zaraz, za moment spadnie na głowę pierwsza porcja kamieni, ale w jednej chwili wszystko wróciło niczym bumerang. Walka o oddech nie przypominała pojedynku Achillesa z Hektorem. Kompletnie nie nadawała się na poemat.
– Oddychaj – powiedział Odys i poklepał Jurija po ramieniu. – Jeszcze za wcześnie na złożenie broni. – Ubrał przetartą na łokciach kurtkę, a na ramię zarzucił plecak; jego bagaż był więcej niż skromny. – Niestety, muszę już iść. To moja stacja.
– Uważaj… – Wypowiedzenie każde słowa wymagało ogromnego wysiłku. – Uważaj, żeby… żeby cię tam nie zamienili w wieprza. Albo w coś znacznie gorszego.
– Nie ma obawy! – Odys uśmiechnął się i rozsunął drzwi, wpuszczając do środka dworcowe neony i ostry pisk hamującego pociągu. – Nigdy nie daję się dwa razy nabrać na tę samą sztuczkę.
Kalispera
, przyjacielu!
I wyszedł, a świat Jurija przystopował na kilka sekund razem z przedziałem, wagonem i pozostałymi wagonami szczepionymi ze sobą w niekończący się łańcuch. A potem znowu ruszył w zawrotnym tempie, obijając się o latarnie, o budynki mikroskopijnego dworca, i o inne pociągi, które od lat drzemały na bocznych torach, czekając na odkupienie.
*
Podczas dnia nikt nie zwraca uwagi na tykanie zegarów – te dźwięki: szepty, zgrzyty, charkoty i monotonne szelesty, łatwo wtapiają się w inne domowe odgłosy, dzięki czemu pozostają niemal niezauważalne. Dopiero w nocy wszystko radykalnie się zmienia, a coś, co jeszcze kilka godzin wcześniej było częścią dźwiękowej całości, nagle wyodrębnia się, emancypuje i co wrażliwszych doprowadza do obłędu. Nina lubiła zegary. Nie przeszkadzał jej nawet ten ogromny, zabytkowy, stojący pod ścianą w salonie, który każdą godzinę witał fałszywym kurantem. Ale tej nocy wszystko było inne, bardziej namacalne, głośniejsze – albo nerwy odmawiały Ninie posłuszeństwa – bo tykanie zamiast jak zwykle ją uspokoić, denerwowało i nie pozwalało ani na chwilę zmrużyć oczu.
Właściwie to dobrze
, myślała bez przekonania,
nie ma sensu się kłaść, skoro Jurij przyjedzie za jakieś trzy godziny. Jakbym teraz zasnęła, to o czwartej byłabym nie do życia.
Wstała więc z łóżka i boso, nie zapalając światła, pomaszerowała w kierunku drzwi. Postanowiła zaparzyć sobie melisy. Iga spała, albo udawała, że śpi, bo nawet nie drgnęła, gdy zgrzytnęły drzwi, nie oliwione chyba od czasów Gomułki.
Trzeba coś z tym zrobić, to mieszkanie błaga o remont
. Nina zmarszczyła brwi i wyślizgnęła się na korytarz. Problem polegał na tym, że ani ona, ani babcia Dana nie były krezuskami i na generalne remonty zwyczajnie nie miały pieniędzy.
Do tykania zegarów dołączył warkot prehistorycznej lodówki, która działała wyłącznie z przekory, bo tak naprawdę już dawno powinna rozpaść się na kawałki. Liczyła sobie lat co najmniej dwadzieścia i wyglądała jak mechanizm z całkiem innego świata. Stała na korytarzu – w kuchni się nie zmieściła – brzydka i przysadzista, a każdy, kto wchodził do mieszkania i nie znał jego rozkładu, musiał się o nią uderzyć. Nina pogłaskała lodówkę po grzbiecie. Jasne, to było wyjątkowo złośliwe pudło, ale kojarzyło jej się z dzieciństwem; mieszkała jeszcze z rodzicami, a babcię odwiedzała jedynie w wakacje. Warkoty archaicznej machiny traktowała jak najpiękniejszą kołysankę, były takie… swojskie, bliskie. Po prostu domowe. Już wtedy wiedziała, że to właśnie kamienica z rycerzem jest jej prawdziwym domem i nic nie może tego faktu zmienić.
W kuchni paliło się światło. Dana wpadła najwidoczniej na podobny pomysł, co jej wnuczka, bo siedziała właśnie nad kubkiem herbaty i rozwiązywała krzyżówki. Nie chodziła spać zbyt wcześniej, zawsze była raczej sową niż skowronkiem, więc o pierwszej w nocy nie wyglądała ani na zmęczoną, ani na senną. Nie przebrała się nawet w koszulę nocną. Nadal miała na sobie dzienną sukienkę, chociaż z racji zimna narzuciła na wierzch wełniany sweter.
– Woda jest jeszcze gorąca, nalej sobie – powiedziała, nie odrywając oczu od krzyżówki. Dopiero, gdy wpisała ostatnie hasło, odłożyła książeczkę, a długopis wrzuciła do kubka stojącego na parapecie. – A potem usiądź i opowiadaj. Chyba, że wolisz na stojąco.
Melisa była obrzydliwa, mdła i trawiasta, tak przynajmniej twierdzili znajomi Niny oraz, oczywiście, pani Helena, Nina miała jednak na ten temat całkiem odmienne zdanie. Przepadała szczególnie za mieszanką „melisa – gruszka”, którą pijała niemal nałogowo, twierdząc, że ją to… rozwesela. Trudno powiedzieć, ile w tym było zasługi ziół, a ile wewnętrznego nastawienie, w każdym razie pozytywny efekt nie ulegał wątpliwościom. Melisa naprawdę poprawiała Ninie humor. A to było najważniejsze.
– O czym mam jeszcze opowiadać? – Nalała wody do kubka, wrzuciła torebkę i przykryła wszystko talerzykiem, żeby się dobrze zaparzyło. – Wiesz już wszystko. Coś mi się wydaje, że Iga i tak nie uniknie psychiatry… Strasznie się bała tych wizyt, więc szybko zrezygnowała, ale sama widzisz, że jest z nią coraz gorzej. Zachowuje się jak lunatyczka.
– Prawda. Ale nie chodzi mi teraz o Igę – Dana zdjęła okulary. – tylko o Jurija. Przyjaźnicie się, a ja o tym chłopaku nic nie wiem, zupełnie o nim nie mówisz! Widziałam go tylko dwa razy i muszę przyznać, że nie do końca udało mi się go rozgryźć…
– … a to niemożebnie cię wkurza – dopowiedziała Nina i uśmiechnęła się lekko. Wzięła kubek i usiadła obok babci. Dana bynajmniej nie zamierzała zaprzeczać.
– Pewnie, że wkurza – mruknęła. – Nawet nie wiesz, jak bardzo! Na pierwszy rzut oka, to jeden z tych pewnych siebie, wygadanych i nonszalanckich chłopaków, którzy najbardziej podobają się dziewczynom, a jednak… – zamyśliła się. – To chyba nie do końca tak. Ten człowiek niebezpiecznie przypomina mi „Pętlę” Hłaski. I jak on w ogóle ma na imię? Jan? Jerzy? Mówi dobrze po rosyjsku, ale to jego wyuczony język, nie domowy, akurat na tym znam się całkiem nieźle.
– Jerzy. – Nina upiła łyk melisy. – Coś kręcisz, nie wierzę, że ci o nim nie mówiłam! Nazywamy go Jurij, bo studiuje rusycystykę, a jak się upije to śpiewa piosenki Wysockiego. Głos ma naprawdę niezły, to trzeba mu przyznać.
– I niech zgadnę, śpiewa często i do upadłego. – W głosie Dany zabrzmiała ironia. – Ja chyba nie chcę wiedzieć, co ty wyprawiasz, jak jeździsz do tego Krakowa...
– Jestem grzeczna i dystyngowana. Jurij to naprawdę fajny facet, tylko trochę pokręcony. Ma za dużo pieniędzy. Rodzice nigdy się nim specjalnie nie przejmowali, tylko forsy mu nie skąpili. To cud, że nie wyrósł na rozkapryszonego dupka! To znaczy – wycofała się. – rozkapryszony może i trochę jest, ale nie tak jak Cezar. Cezarowi nikt nie dorówna. Sama nie wiem, po jaką cholerę jeszcze się z nim męczę…
– Bo masz kompleks zbawiciela jak twój szanowny ojciec. – Dana nigdy nie przepadała za swoim zięciem. – Czyli Jurij bawi się w bohemę, rozumiem. Ma za dużo wolnego czasu.
– Nie, tak dużo, to nie ma. Pracuje w radiu i grywa po knajpach, bo świetny z niego skrzypek, po średniej muzycznej zresztą. Energia go roznosi. To nie jest romantyk cierpiący za miliony, tylko… skamandryta raczej. Z metafizyczną podszewką.
Dana pokręciła głową.
– Nineczko, ty mnie kiedyś ubijesz porównaniami. Chyba lepiej będzie, jak sobie tego Jurija po prostu jeszcze raz poobserwuję. Metafizyczna podszewka… – prychnęła. – Naprawdę przyciągasz wariatów.
– A Piotrek? – Nina nie zamierzała dać za wygraną. – Piotrka przecież kochasz pasjami. Najchętniej utuczyłabyś go ciastem. Niech się pan jeszcze poczęstuje, panie Piotrze, strasznie pan chudy! Może jeszcze rogalika? Albo herbatki?
– Wychowałam potwora. – Dana nie umiała powstrzymać się od śmiechu. – Wcale tak nie mówię! Po prostu staram się być miła dla twoich gości.
– Taak. Szczególnie dla pewnego przystojnego bruneta, z którym najchętniej widziałabyś mnie na ślubnym kobiercu. A tu nici! Wyrodna wnuczka wolała reżysera
in spe
z nadmiernie wybujałym ego od zrównoważonego doktoranta historii. Prawdziwy koszmar. Dobrze, że Piotrek ma poczucie humoru, bo w przeciwnym razie całkiem byś go wypłoszyła tymi swoimi ciasteczkami i herbatkami. Obawiam się, babciu, że kiepska byłaby z ciebie swatka… Twoje pomysły nadają się tylko na scenariusz do telenoweli z hiszpańskim dubbingiem i Natalią Oreiro w roli głównej.
– Dlaczego z dubbingiem? Toż oni na co dzień gadają po hiszpańsku. Wielkie dzięki, na rodzinę zawsze można liczyć. Wcale nie mówię, że masz od razu lecieć do ołtarza, po prostu…
– Po prostu nie przepadasz za Cezarem. Albo wmawiasz sobie, że nie przepadasz, co na jedno wychodzi. Tak Bogiem a prawdą – Nina machnęła ręką, o mało nie tłukąc przy tym swojego kubka. – to też mnie ten facet mocno denerwuje, ale niestety jestem od niego uzależniona. Możesz mnie nazwać ćpunem, jeśli koniecznie chcesz.
– Chcę. Ćpun. Możemy wrócić do Jurija?
– A jeszcze nie skończyłyśmy? Myślałam, że przerażają cię moje metafory.
Lodówka znowu się włączyła, więc kuchnię wypełnił jej donośny jazgot. Nina wstała i przymknęła drzwi, zła, że wcześniej o tym nie pomyślała. Ściany były wprawdzie grube i teoretycznie dźwiękoszczelne, ale teoria z praktyką miała jak zwykle niewiele wspólnego. Poza tym obie, zarówno Nina jak i jej babcia, nie należały do osób mówiących szeptem, a było już bardzo późno i Iga zasługiwała na spokojny sen. O ile, rzecz jasna, rzeczywiście spała. Tak czy siak, lepiej było nie ryzykować, że wybuch śmiechu postawi ją na nogi, i odseparować kuchnię od reszty mieszkania.
– Przecież wiesz, że te drzwi się nie domykają – zauważyła Dana. – Musisz zastawić je stołkiem.
– Oj babciu. Czasami naprawdę myślę, że masz mnie za kompletnego głupka.
– Weź lepiej ten drugi, jest cięższy. O, dobrze. A teraz, mój kochany głupku, poproszę o ciąg dalszy Jurija. Jak to się stało, że twój Cezar zamieszkał w jego mieszkaniu? Przecież nie studiują nawet na jednym wydziale!
– Nie. Ale obaj lubię pewną quasi-modernistyczną knajpę o jakże dźwięcznej nazwie Kobra Husajna. Nie pytaj dlaczego kobra i dlaczego Husajna, bo nie mam pojęcia, tak samo zresztą jak właściciel lokalu, który trzeźwy bywa rzadko i bardzo niechętnie. W każdym razie Cezar na drugim bodajże roku miał problemy mieszkaniowe – chodziło zdaje się o upierdliwą właścicielkę; z dnia na dzień musiał się wynosić ze swojego lokum – a wiesz przecież, że uwielbia się dzielić swoim nieszczęściem z każdym, kto stanie mu na drodze. No więc polazł do Kobry, żeby obwieścić światu, jaki to jest nieszczęśliwy… dam głowę, że cytował przy tym jakieś wiersze po francusku, żeby zrobić większe wrażenie na barmance. Wrażenie i owszem zrobił, ale na Juriju, który francuskiego nie znał za grosz, a materiały do pracy zaliczeniowej zdobył tylko w języku Rimbauda. Tak się zaczęło. A skończyło się wspólną popijawą, braterstwem krwi i gigantycznym kacem. Mieszkają razem już czwarty rok i nikt nie ma bladego pojęcia, jakim cudem się jeszcze nie pozabijali…
– Aha. Rozumiem. To naprawdę brzmi jak z Hłaski, nie, żebym się jakoś czepiała. A co z Piotrkiem?
– Jak to co z Piotrkiem? – nie zrozumiała Nina.
– Toleruje Jurija?
– Pewnie, że toleruje. Gorzej. Oni się zaprzyjaźnili. To prawie abstrakcja, wydawałoby się, że za diabła nie znajdą wspólnego języka, a jednak. Piotrek często jeździł do Cezara – przecież wiesz, że się przyjaźnią od przedszkola, ich rodzice to znajomi ze studiów – i tak poznał Jurija, który najpierw go testował, usiłował doprowadzić do cholery i zadawał pseudofilozoficzne pytania o nieprzyzwoitych porach, a potem po prostu przestał. Bo tak się składa, że Piotrka trudno zagiąć, o zaskoczeniu nie wspominając. Trochę to trwało, ale teraz to naprawdę zgrana trójca przyjaciół… plus ja na dokładkę, nie wiadomo po kiego grzyba. Najzabawniej jest wtedy, gdy Cezar pryska na jakąś próbę, ja natomiast wybywam do pubu w towarzystwie Jurija i Piotrka. Wtedy mam dziwne wrażenie, że połowa gości myśli tylko o tym, jak zaciągnąć do łóżka Jurija, a druga, jak poderwać Piotrka… no i co robi w takim towarzystwie pospolita, kurduplasta dziewucha z włosami koloru ecru…
– Jeżeli to jest ecru, to ja jestem chiński uczony – Dana śmiała się teraz całkiem jawnie, nie próbując nawet zachować pozorów. Powinna już dawno przyzwyczaić się do „poetyckich” tyrad swojej wnuczki, ale nie potrafiła, za każdym razem bawiły ją lub wzruszały równie mocno. Nina, gdy się denerwowała, dostawała słowotoku, a gdy jeszcze dodatkowo wypiła melisę, to stawała się prawdziwą mistrzynią opowieści. Koślawych, szemranych i trochę czerniakowskich, ale właśnie przez to uroczych i do końca trzymających w napięciu.
– No dobra, niech ci będzie, nie ecru. Ale myszowaty blond brzmi o wiele gorzej, nie sądzisz?
– Zdecydowanie. Natomiast blond słoneczny to za duży kicz. Wszystko jasne i przejrzyste, nie rozumiem tylko jednego. Dlaczego Jurij nagle przyjeżdża do Torunia? Przecież sama mówiłaś, że kręcą jakieś wiekopomne dzieło filmowe na konkurs. Czyżby nagła zmiana planów?
Nina momentalnie przestała się uśmiechać, jej oczy przygasły. Bawiła się przez chwilę kubkiem, obracając go w kółko, a potem spojrzała na babcię dziwnym wzrokiem i powiedziała cicho:
– Nie wiem. Boję się, że stało się coś złego. – Atmosfera panująca w kuchni zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni w jedną sekundę. – Naprawdę się boję. Jurij miał dziwny głos. A Cezar wcale nie dał dzisiaj znaku życia, chociaż zawsze dzwoni koło jedenastej.
– To może ty do niego zadzwoń.
– Próbowałam. Ma wyłączoną komórkę.
Kraków, kilka godzin wcześniej
– Zabiję cię – oświadczył Cezar, bezskutecznie usiłując zatamować krwawienie. Koszule miał już całkiem czerwoną, nie wspominając o chusteczkach higienicznych, które powoli zaczynały się kończyć. – Ty skurwielu, przefasonowałeś mi gębę! Przysięgam, będziesz cholernym trupem! Tym razem ci nie daruję!
Piotrek nie zareagował, usiłował skupić się na prowadzeniu samochodu. Było już późno, ale ruch na drogach wcale nie malał – pewnie miało to związek z jakimś meczem, albo inną masową imprezą. Światła oślepiały i utrudniały koncentracje, szczególnie, że Piotrek też nie czuł się zbyt dobrze. Gdyby nie adrenalina, prawdopodobnie już dawno całkiem by się rozsypał. Tylko zdenerwowanie utrzymało go jeszcze w jednym kawałku.
Musiał jak najszybciej dowieźć Cezara do szpitala. Nic innego się nie liczyło.
Nie myśl, nie myśl, nie myśl
, powtarzał sobie, kurczowo ściskając mokrą od potu kierownicę.
Dołować się będziesz potem, teraz nie ma na to czasu.
– Jezu, ja umieram. – Cezarowi znudziło się przeklinanie, więc popadł dla odmiany w ton cierpiętniczy. – Wykrwawię się na śmierć. Musiałeś wstawić do pokoju akurat stół z cholernego szkła? Dlaczego nie drewniany? Czyżby drewno było
passé
? Umrę przez stół i przez własnego kumpla, któremu nagle odbiła szajba! To niesprawiedliwe!
– Jak umrzesz, to nie będziesz mógł mnie zabić. – Piotrek zignorował ograniczenie prędkości i docisnął pedał gazu. – Więc nie pierdziel głupot! Zaraz będziemy na miejscu.
– O ile wcześniej gliny nas nie dopadną… Słabo mi, kurwa mać! Zaraz zemdleję. – I chyba rzeczywiście zemdlał, bo nie odezwał się już ani słowem. Piotrek zerknął w lusterko. Cezar półleżał na tylnym siedzeniu i wyglądał jak ofiara wybuchu bomby, dobrze, że przynajmniej wszystkie kończyny miał na swoim miejscu. Gdyby przewrócił się nieco inaczej, pod innym kątem, byłoby o wiele, wiele gorzej.
To wszystko przez mnie. Gdybym nie wziął tych prochów, gdybym nie popił wódką…
Niestety, czasu nie dało się cofnąć, a zresztą Piotrek wcale nie był pewien, czy chciałby to zrobić. Chciał tylko, żeby obrażenia Cezara okazały się powierzchowne, i żeby ten horror nareszcie się skończył. Wtedy mógłby bez wyrzutów sumienia wrócić do Torunia i wszystko dobrze przemyśleć, albo zwyczajnie palnąć sobie w łeb – o ile wuj Henryk pożyczyłby mu swoją wiatrówkę…
Z wiatrówki raczej trudno palnąć sobie w łeb
, powiedziałby Cezar, gdyby był przytomny i umiał czytać w myślach, ale tej umiejętności akurat nie posiadał. Całe szczęście. Piotrek spaliłby się chyba ze wstydu, gdyby jego przyjaciel dowiedział się, za co naprawdę oberwał w gębę, i z jakiego powodu wylądował na szklanym modern-stoliku, niemiłosiernie się przy tym kalecząc. Z pewnych spraw lepiej nie zdawać sobie sprawy. Niewiedza bywa prawdziwym błogosławieństwem.
Nie wezwał karetki, bo myślał, że Cezar robi sobie jaja, i że tak naprawdę nic poważnego mu nie dolega. Dopiero ilość krwi go przestraszyła; zupełnie nie można było opanować krwawienia, chociaż starali się, jak mogli. Nic nie pomagało. Cezar nie udawał, naprawdę było z nim źle, a że miał przy okazji naturę histeryka, to zamiast spróbować zachować spokój, jeszcze bardziej się nakręcał. To cud, że Piotrek nie wjechał po drodze w jakąś latarnie, albo nie rąbnął w ciężarówkę - chyba czuwały nad nim jakieś opiekuńcze demony! Gdy zatrzymał się wreszcie tuż przed szpitalem, ręce latały mu tak mocno, że z trudem wyjął klucz ze stacyjki i otworzył drzwi. Jakiś facet pomógł mu wnieść Cezara do budynku. Recepcjonistka o nic nie pytała, od razu wskazała drzwi prowadzące na oddział ratunkowy.
Chyba powinienem zadzwonić do Niny
, myślał Piotrek, paląc papierosa za papierosem na podjeździe dla karetek, szybko się jednak wycofał tego pomysłu.
Nie. Lepiej nie. Niech się najpierw wszystko wyjaśni. Zresztą telefon Cezara trafił szlag podczas upadku, a mój został na szafce w pokoju… Niech to wszystko diabli wezmą!
Diabli jakoś nie chcieli się zmaterializować, natomiast na podjeździe pojawiła się pielęgniarka, która poprosiła Piotra, żeby na chwilę wrócił do środka. Przydeptał więc peta i ruszył za nią. Nie czuł nawet, że mu zimno, chociaż miał na sobie tylko koszulkę z krótkimi rękawkami, a noc była wyjątkowo chłodna i po wiosennemu – kapryśnie deszczowa.
– Zaziębi się pan na śmierć – mruknęła pielęgniarka. – Wy młodzi zupełnie nie dbacie o zdrowie! – Zmarszczyła brwi. – Niech pan idzie na oddział, pani doktor chce z panem porozmawiać.
– Dziękuję – odpowiedział i rozsunął drzwi.
Sala była duża i poszatkowana parawanami. Poza Cezarem leżącym na jednym z łóżek, Piotrek zauważył tylko jednego pacjenta – widocznie apogeum wypadkowe miało dopiero nastąpić za kilka godzin. Lekarka, która siedziała przy biurku i wypełniała jakieś dokumenty, miała najwyżej trzydzieści lat i głębokie cienie pod oczami. Wyglądała na zmęczoną, może właśnie kończyła zmianę.
– A, to pan – powiedziała, gdy Piotrek stanął tuż obok, nie bardzo wiedząc, co powinien ze sobą zrobić. Może usiąść na krześle…? Co chwilę zerkał w kierunku Cezara, ale jego przyjaciel nie dawał znaków życia, czym zresztą lekarka nie wydawała się specjalnie zmartwiona. – Niech pan siada. Zgaduję, że to pan jest tym, tu cytat, parszywym dupkiem, który pobił mojego pacjenta?
– To znaczy, że się ocknął? – Piotrek odetchnął głęboko. – Tak. To ja. Ten dupek. Trochę się pokłóciliśmy…
– Ładne mi trochę! – przerwała mu. – Kilka milimetrów w lewo i chłopak miałby wątrobę do wymiany! A martwi się wyłącznie o swoją facjatę. Właściwie, to chyba powinnam wezwać policję…
No tak. Tylko tego mi było trzeba.
– … ale tego nie zrobię. Pan Cezary oświadczył, że sobie policji nie życzy, i że osobiście zrobi z panem porządek. Mam tylko nadzieję, że ten porządek nie będzie miał nic wspólnego ani z mordobiciem, ani z kawałkami szkła. A tak z ciekawości… co to było? Szyba?
– Stół. – Piotrek przełknął ślinę.
– Aha. Naprawdę mieliście szczęście. Następnym razem może się nie udać. – Lekarka z rozmachem odłożyła dokumenty i wstała z miejsca. – A teraz zajmiemy się panem. Tę ranę trzeba natychmiast zaszyć.
– Ranę? – Piotrek przejechał ręką po czole. Faktycznie, przez wypadek ze stołem zupełnie zapomniał, że wcześniej Cezar zdążył go mocno pokiereszować.
– Łuk brwiowy. Będzie pan miał efektowną bliznę.
Nie poczuł igły – dostał znieczulenie, no i w dalszym ciągu rządziła nim adrenalina. Słabo zrobiło mu się dopiero po zabiegu. Tak słabo, że musiał się na chwilę położyć.
– Niech pan odpocznie. A potem weźmie taksówkę i wróci do domu. Nie, żadnego prowadzenia dzisiaj! – dodała lekarka znacząco. – Nie życzę sobie na mojej zmianie wypadków drogowych, jasne? I tak mam mnóstwo roboty. – Przykryła go prześcieradłem, a potem podeszła do łóżka, na którym leżał Cezar.
– A on? - zapytał Piotrek.
– Niech się pan nie martwi. Tym razem nic mu nie będzie.
cdn
(niebawem)
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Theme
xand
created by
spleen
&
Emule
.
Regulamin