FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Lunatyczne forum Strona Główna
->
Klub Pojedynków
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Strefa gęsta od promili
----------------
Wokół sami lunatycy
DZIUPLA POD KSIĘŻYCEM
Piwnica
Melina ćpunów sztuki
----------------
Dom japoński
Gniazdo kinoluba
Szafa grająca
Literaturownia
Klub Pojedynków
Proza
Zakątek literata
----------------
Lodówka trolla Świreusa
Fanfiki różnofandomowe
Fanfiki
Poezja
Katakumby
Jak to u nas drzewiej bywało...
----------------
Archiwum dawnych wątków
Tematy okołopotterowskie
Archiwum literackie
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Natalia Lupin
Wysłany: Nie 14:25, 19 Kwi 2009
Temat postu:
ZAKOŃCZENIA!!! LUD ŻĄDA IGRZYSK!!!
Mnie z kolei rozwaliło zaganianie dzieci i wróbli XD Całość mnie rozwaliła! Co chwilę wybuchałam śmiechem. Meg, świetnie piszesz, z humerem i lekko. Ogromniaście mi się podoba. Rzeczywistość z twojego punktu widzenia wygląda o wiele zabawniej
Maggie
Wysłany: Nie 10:54, 19 Kwi 2009
Temat postu:
Obiecuję, że nie rzucę. Podejrzewam, że rozwinę się w wakacje, jak będę miała więcej czasu i spokoju.
Co do błędów, to już poprawiłam. Ja chyba po prostu muszę się rozkręcić, żeby opisy wyszły mi przyzwoicie
Tylko potem wypadałoby wrócić do tego początku i poprawić
Hekate
Wysłany: Czw 15:18, 16 Kwi 2009
Temat postu:
No ja wiedziałam, no. Wiedziałam, że jesteś złośliwą jędzą
Jak mogłaś urwać w TAKIM momencie??? Aaaa! To się nie godzi, to jest sadyzm w najczystszej postaci - obiecałaś artystę, a tu kicha. Bu. Nie pozostaje więc nic innego, tylko czekać na RYCHŁY ciąg dalszy prze-u-ro-cze-go, Megowatego tekstu.
Bo naprawdę jest przuroczy, serio. Jak zwykle poprawiłaś mi swoją prozą humor, podniosłaś na duchu i wzruszyłaś. Trzy w jednym. O takiej kamienicy każdy chyba kiedyś marzył, to znaczy o takich relacjach, o starszej pani z nalewką, i o słonecznym podwórku z ławeczkami i trzepakiem. Nawet pijaczek budzi sympatię! To kolejna wersja Kamieniczności Pozytywnej, mitu, hmmm, miejskiego małego edenu, w którym chciałoby się zamieszkać. Jasne, ci ludzie też mają swoje problemy, ale umieją też przy okazji cieszyć się drobnostkami, smacznym obiadem, spacerem z psem, albo rozmową na korytarzu. Mru. Od razu lepiej się robi na duszy. I bardzo chcę wierzyć, że może jednak gdzieś faktycznie tak jest...
List do artysty mnie ómarł, po prostu miodzio!
Ciekawa jestem dalszych przygód Hanki i upierdliwego sąsiada z góry. Nie! Ja chcę poznać WSZYSTKICH mieszkańców kamienicy numer osiemnaście, bo strasznie mnie zaciekawili.
Cholernie lubię twoją narrację, twojsze fajniaste poczucie humoru, które ciągle wygląda zza literek. I te drobiazgi, życiowe detaliki, z których składasz kolorowe obrazki - sen, ściadanie, spacer, zakupy, przedwojenny serwis, tańczące drobinki kurzu, zapchany tramawaj, warzywniaki, komórka na węgiel... Można by wymieniać w nieskończoność! I to się wszystko doskonale trzyma kupy, ma ręce i nogi, a w dodatku cholernie czytacza wciąga. Do tego naturalne, żywe dialogi i bohaterowie z krwi i kości. Czego chcieć więcej?
[poza zakończeniem, grr, grr?]
W zasadzie nie mam uwag technicznych. Może poza jedną - na początku trochę za często pojawia się "który" w różnych konfiguracjach. Rozwijasz się narracyjnie później, już po opisie sennych urojeń, natomiast ten początkowy fragment - podobnie jak w Arizonie - jest troszku słabszy od reszty. Nie, żeby bardzo, po prostu trochę mnie w nim plastyczności. Ale jednak. To znaczy w porównaniu z naprawdę fantastycznym środkiem i bardzo dobrym zakończeniem.
[jakim zakończeniem? buuu! chcemy jeszcze!]
Obiecaj, że tego nie rzucisz. Szkoda by było. Masz już w głowie cały pomysł, więc czego chcieć jeszcze? Tylko siąść i PISAĆ!
Maggie
Wysłany: Śro 22:33, 15 Kwi 2009
Temat postu: Skarpeta Wiosenna - Osiemnasta
Wrzucam (w końcu!) moją wiosenną skarpetę. Przepraszam, że tak późno - jak widać problemy są nieodłączną częścią ludzkiej egzystencji. Jest to skrócona wersja tego, co mam obecnie w głowie, jeśli się spodoba, dokleję drugie tyle
Na razie mam nadzieję, że udało mi się dać zakończenie, które nie kuleje AŻ tak bardzo, bo że w ogóle kuleje, to wiem. Opowiadanie tak mi się rozrosło, że zrobiło się odcinkowe, ale chciałam dotrzymać terminu, wklejając poniższy fragment.
Niniejszym, przedstawiam Wam - kamienicę.
Osiemnasta
Potworny łomot sprawił, że wyskoczyła z łóżka jak z procy, prawie potykając się o śpiącego Ferdynanda.
- Jesu! So znowu?? - wymamrotała, podczas gdy przez jej powieki wyciekały resztki snu, w którym szukała dzieci wśród ruin średniowiecznego miasta. To zaskakujące, jak bardzo niedorzeczne sny całkiem dobrze trzymają się kupy, gdy się je śni.
Panowała zaraza, a ona wyszła do ogrodu by odszukać swoją małą siostrzenicę (której w rzeczywistości nie miała). Nie mogła jej oczywiście nigdzie znaleźć, jednak w zamian, co trochę odnajdywała pod jakimś krzakiem kolejne opuszczone i zapłakane dzieci, które znosiła do domu niczym świeżo zebrane grzyby. W pewnym momencie zza drzewa wyjrzał na nią Jude Law (skąd znowu Jude Law? Nawet za facetem specjalnie nie przepadała, więc nie mógł być to jakiś wątek pseudo-erotyczny). Boski Jude powiedział, że szuka swojego małego kuzyna, który wybiegł na deszcz. Dzieciak jednak nie może się zamoczyć, bo na deszczu się rozpuszcza i jego matka będzie zła. Następnie oddalił się, skacząc między zburzonymi budynkami. Stała chwilę wpatrując się w znikającą za zasłoną deszczu sylwetkę, czując wyraźnie krople spadające ciężko na jej włosy. Wzmagający się wiatr smagał jej twarz i próbował rozwiewać długie wilgotne kosmyki, przylepione się do szyi i policzków. W oddali zobaczyła rozbłysk niebieskawego światła, który przeciął grubą zygzakowatą linią granatowe niebo. Zamarła w oczekiwaniu na cichy pomruk licząc upływające sekundy, by ocenić odległość uderzenia pioruna. Jednak hałas, który wyrwał ją z koszmaru, nie przypominał owego cichego wibrującego mruczenia wzbierającego stopniowo, by gruchnąć znienacka nad głową. Był to raczej krótki, głośny wystrzał, jakby ktoś otworzył mocno wstrząśniętego szampana.
Zdziwiła się bardzo, gdy rozespana rozejrzała się i za oknem zamiast szalejącej burzy ujrzała błękitne niebo oraz zalany porannym słońcem dach sąsiedniego budynku. Ptaki szalały w koronie jedynego drzewa rosnącego na podwórku koło komórki na węgiel, wyśpiewując zapewne hymny na cześć kolejnego pięknego dnia. Do okna na trzecim piętrze, oprócz treli dobiegały mniej subtelne dźwięki w postaci głośnej rozmowy i warkotu gasnącego i na powrót odpalanego silnika samochodowego, cierpiącego najwyraźniej na zaawansowaną postać astmy.
Ani śladu średniowiecznych murów. Ani śladu zabiedzonych i usmarkanych dzieci. Jude’a Law ani śladu również.
Hanka stwierdziwszy to
status quo
zapragnęła wrócić pod kołdrę, przewrócić się na drugi bok i jeszcze trochę jeśli nie pospać, to podrzemać, ale w tym samym momencie łomot powtórzył się, przyprawiając ją o kolejne tego ranka migotanie przedsionków.
- Oż cholerka jasna! – krzyknęła i spojrzała ze złością na sufit, skąd jej zdaniem dobiegał hałas. Oczywiście Hanka nie dopatrywała się przyczyny w samym suficie, chociaż i ten sprawiał wrażenie, że trzymał się szkieletu konstrukcyjnego ostatkami sił i miał w każdej chwili runąć jej na głowę.
Problem tkwił jakieś pięćdziesiąt centymetrów wyżej i przybrał postać niewydarzonego artysty sztuk wszelakich, który swoimi ekscesami lubił zadręczać mieszkańców klatki, a zwłaszcza mieszkańców trzeciego piętra, którzy mieli wątpliwą przyjemność dzielić z nim powierzchnię sufitu (albo podłogi, zależnie, z której strony patrzeć) zaadaptowanego strychu.
Stała tak przez chwilę z zadartą do góry głową, oczekując kolejnej porcji hałasów. Po chwili zorientowała się, że miarowe głuche pykanie, na które nie zwracała dotychczas uwagi, dziwnie przypomina odgłos spadających kropel znany jej ze snu. Wzrokiem podążyła w stronę łóżka, ku prawie całkowicie mokrej poduszce. Następnie, wciąż spokojnie prześledziła w górę tor kropel, miarowo spadających na pościel. Potem, skupiła całą swoją uwagę na suficie - farba pod wpływem wilgoci wybrzuszyła się i utworzyła wilgotny bąbel, z którego kapała woda.
Hanka otarła wierzchem dłoni mokrą twarz. No tak, przez ładne piętnaście - dwadzieścia minut leżała sobie pod tym strumyczkiem, zachwycając się półprzytomnie, jakie to sny bywają realistyczne.
Będzie musiała znowu pójść na górę porozmawiać z tym pożal się Boże Apollonem od siedmiu boleści. Zaraz, trzeba sprawdzić, która to jeszcze godzina... Dziewiąta, a więc spokojnie, bo normalnie byłaby spóźniona. Dzięki Bogu dzisiaj sobota. Można sobie darować poranny pośpiech, gonitwę do tramwaju i walkę na łokcie o ostatnie pół metra kwadratowego przy zapchanych drzwiach. Wybierze się na spacer z Ferdynandem na Cytadelę, być może zadzwoni do kogoś, żeby wyskoczyć gdzieś wieczorem. Ale póki co, trzeba się zająć przeciekiem.
Poszła do małej łazienki, w której cudem udało się jej się pomieścić małą wannę, umywalkę, toaletę i pralkę. Tu należy wtrącić, że z pralki Hanka była bardzo dumna. Kupiła sobie jeden z tych modeli, które wcisną się wszędzie, ale okupują to małą pojemnością bębna i odwrotnie do niej proporcjonalną ceną. Urządzenie kosztowało ją fortunę, jeśli porównać jego koszt z pensją, która otrzymywała za pracę diagnosty laboratoryjnego w miejskim szpitalu.
Wzięła niewielką miednicę i podstawiła pod strużkę wody, wciąż cieknącą z sufitu. Zdjęła cała pościel i wywiesiła na balkonie mokrą poszewkę. Następnie wzięła szybki prysznic („trzeba było kupić kabinę” myślała, wycierając potem mopem kałuże z podłogi), zjadła śniadanie – żadne płatki na mleku, dietetyczne chlebki czy coś w tym rodzaju, chociaż szafki w kuchni były pełne produktów o obniżonej wartości kalorycznej. Czuła, że musi wciągnąć coś, co da jej dużo energii do walki z sąsiadem. Dlatego zrobiła sobie jajecznicę na maśle oraz tosty z warzywami i „śmierdziuszkiem”, jak jej znajomi nazywali sery pleśniowe. Ostatni łyk kakao przełknęła z mocnym postanowieniem, że tym razem nie popuści panu Szajdnerowi i będzie walić w drzwi tak długo, aż ten wyczołga się ze swojego barłogu i jej otworzy.
Nie zamykając drzwi na klucz, weszła po schodach piętro wyżej, konstatując przelotnie, że przydałoby się malowanie ścian na klatce, jeśli tylko rada mieszkańców włączyłaby to do projektu rewitalizacji. Jeśli tylko taki projekt byłby planowany. I jeśli rada mieszkańców rzeczywiście by istniała, ma się rozumieć.
Bowiem mieszkańcy kamienicy, w której obecnie wynajmowała coś na kształt dwóch pokoi z kuchnią i składziku (w planach architektonicznych postrzeganego jako trzeci pokój) byli raczej na bakier ze sprawami administracyjnymi. Nikomu nie chciało się bawić w spotkania lokatorów i dyskusje nad budżetem czy ustalaniem dyżurów sprzątania na podwórzu. Wychodzono z założenia, że takie sprawy rozwiążą się same. I o dziwo, jak dotąd natura radziła sobie w zaskakująco skuteczny sposób z utrzymaniem jako takiego porządku w budynku numer osiemnaście. Rzeczy uznane przez dorosłych za śmieci i wyniesione na zewnątrz, bardzo szybko znikały za sprawą dzieciaków spod dwójki i trójki. Nikt nie chciał dochodzić, jakie było ich późniejsze przeznaczenie – czy to z braku zainteresowanie czy też ze strachu przed odkryciem jakiejś mrocznej tajemnicy, którą skrywały na pozór niewinne buzie małych sąsiadów. O trawnik i szczątkowe rabatki dbała Hanka na zmianę z panem Włodkiem, samozwańczym dozorcą, mieszkającym wraz z małżonką w lokalu dla konsjerża, który dawno (bardzo dawno) zwykł go zajmować. Klatkę każdy sprzątał we własnym, ustalonym przez w różnym stopniu rozwinięte poczucie estetyczne, zakresie. Natomiast kontakty z administracją przejęła pani Teresa spod szóstki. Starsza pani, weteranka urzędów z rozkwitu czasów PRL, potrafiła prośbą lub groźbą wymóc na nich nowe oświetlenie, wymianę instalacji czy wzmocnienie dachu.
Nie znaczyło to, że pochodząca z początku wieku kamienica nie miała tak zwanej rady mieszkańców. Do ustalenia zarządu zmusił pozostałych lokatorów księgowy-aktywista, a zarazem oczywiście prezes, przemocą niemal ciągnąc wszystkich na spotkanie organizacyjne w piwnicy, nie wyłączając zapierającego się ze wszystkich sił pana Cieciorki z pierwszego piętra. Mimo głośnych protestów pana Cieciorki, wolącego wpasować się w wersalkę i obejrzeć „w pudle” jakiś teleturniej, został wybrany na skarbnika. Oczywiście spotkało się to z salwą śmiechu ze strony pozostałych mieszkańców, ponieważ każdy wiedział, że pan Cieciorka jest w sprawach finansowych studnią bez dna. Każda ilość pieniędzy, która do niego trafiała, ulatniała się w magiczny sposób, by ujawnić się w kasie najbliższego monopolowego. Tak naprawdę funkcja skarbnika była funkcją czysto formalną, bo nikt nigdy nie zbierał żadnych pieniędzy w sposób oficjalny, z datą i podpisem, przynajmniej nie zdarzyło się to od czasu, kiedy Hanka wprowadziła się do mieszkania pod numerem siódmym. Jeżeli jakaś składka faktycznie miała miejsce (na przykład na pół litra dla budowlańca wymieniającego rynny), to wysyłało się ochotnika z puszką po szynce tyrolskiej, żeby przeszedł się po mieszkaniach i zebrał fundusze na ten szczytny cel.
Tym sposobem, bez oficjalnych spotkań, protokołów czy uchwał, numer osiemnasty brnął swoim tempem przez mijające lata, niczym wysłużony statek, który ze spokojem pokonuje wyznaczony kurs.
Hanka stanęła przed drzwiami do mieszkania Szajdnera. Westchnęła kilka razy głęboko, przygotowując się psychicznie i fizycznie (dobrze, że wchłonęła jajecznicę) do konfrontacji, zwinęła prawą dłoń w pięść i uniosła ją. Przez moment zawahała się, ponieważ z góry wiedziała, czym się to skończy i już teraz żałowała zdartej skóry na kłykciach. Chrząknęła raz i drugi, odrzuciła krótko obcięte włosy znad oczu i… z całej siły zaczęła walić pięścią w drzwi. Głuchy łomot poszedł echem po klatce i przerwała na moment, spłoszona spowodowanym hałasem. Pomyślała, czy nie rozsądniej byłoby napisać do niego krótki list wyjaśniający i wsunąć go pod drzwi.
„
Drogi Panie Szajdner,
Z przykrością muszę stwierdzić, że w Pańskim mieszkaniu ponownie coś nawaliło, powodując zniszczenia nie tylko u Pana, ale i w moim lokum – przypominam, że mam to nieszczęście mieszkać bezpośrednio pod Panem. Najprawdopodobniej przyczyną awarii jest rura doprowadzająca wodę (tak, to takie płynne i przezroczyste, czym ludzie myją siebie i najbliższe otoczenie). Otóż rura ta, pęknąwszy lub odłączywszy się od przeżartej przez rdzę reszty kanalizacji, w nieszczęśliwy sposób pozbywa się zawartości na Pańską podłogę i przeciekając przez wielkie jak krater tunguski dziury w Pańskim parkiecie, znalazła ujście w moim suficie. Nad MOIM łóżkiem. W związku z tym, proszę uprzejmie o zwleczenie się z barłogu, bez względu na to, jak bardzo jest pan uchlany, upalony, czy jedno i drugie. Gdy już Pan wytrzeźwieje, proszę o niezwłoczne zajęcie się tym bajzlem, który ma Pan w mieszkaniu. Naprawdę NIEZWŁOCZNE. To nie moja wina, że ma Pan zaburzone poczucie rzeczywistości i w ten sposób uprzykrza Pan swoją osobą życie nie tylko mnie, ale i innym lokatorom. A więc, gdy już się Pan upora ze swoim mieszkaniem, proszę o przyjście do mnie i wymianę sufitu. W ostateczności o jego wysuszenie i odmalowanie. Oczywiście koszty naprawy pokrywa Pan z własnej kieszeni. I proszę się nie wykręcać, że jest Pan biednym artystą, co to przymiera głodem w zamian za wierność sztuce. Osoba, która ma w domu najbardziej wypasione kino domowe o tak potężnej sile rażenia, że szklanki u mnie w szafkach dzwonią, ilekroć ogląda Pan ‘Piratów z Karaibów’, z pewnością może sobie pozwolić na zakup pędzla i farby. Co do koloru, skonsultuję się z Panem później. Myślę, że jesteśmy umówieni. Czekam na odzew.
Z poważaniem,
Hanna Popieluk”
Nie, zdecydowanie takie coś nie przejdzie. Ten człowiek i tak nie zauważyłby kartki pomiędzy stertami swoich rysunków, szkiców, pudełek po pizzy czy wezwań z gazowni. Pozostaje opcja walenia w drzwi.
Hanka spędziła pod nimi ponad kwadrans, starając się zmusić sąsiada do wychynięcia z czeluści jego lokum. Raz czy dwa, w przerwach na zmianę pięści, zdawało jej się, że słyszy przewracanie się na łóżku i stłumione pomrukiwanie. Jednak – jak najczęściej w podobnych sytuacjach – nie uzyskała nic, oprócz zdartego naskórka na kostkach obu dłoni.
Czując się pokonana, wróciła do domu. Ferdynand, zwany również zdrobniale Felkiem, zdążył się już obudzić i wychlać wodę z miednicy na łóżku. Teraz dopominał się o jakieś przyzwoite śniadanie, gardząc wsypaną do miski karmą.
- Może zamiast tak błagać pójdziesz zagryźć sąsiada z góry, co? – zagadała do niego, stawiając przed nim wczorajszy gulasz. Wiedziała, że psów rasowych (albo prawie rasowych, jakie było podejrzenie co do Felka) nie powinno się karmić ludzkim jedzeniem. Jednak mieszkanie pod jednym dachem z ponem* nauczyło ją, że musi on być traktowany inaczej niż przeciętny pies, choćby i rasowy. Drobne modyfikacje na wydzielonej dla Felka porcji pozwalały Hance na gotowanie dla psa rzeczy nieszkodliwych. Oczywiście, przeważnie i tak dostawał z puszki jakieś te jego siekane wieprzowinki w smakowitym sosie czy inne miękkie paszteciki wołowe. Ferdynand natomiast pałaszował z równym entuzjazmem zarówno żarcie z puszki, delicje gotowane przez swoją panią, jak i miotłę pana Włodka.
Hanka, mimo nieukrywanego żalu wiedziała jednak, że próby napuszczenia psa na Szajdnera spełzną na niczym. Pony są bardzo szczekliwe i głośne, jednak nie robią nikomu krzywdy - ewentualnie pozbawione stada owiec próbują zaganiać wróble i dzieci, przy czym wróble widząc Felka w ogóle nie zlatywały na ziemię, a dzieci czepiały się jego długiej sierści i usilnie starały się go zamienić w rumaka do ujeżdżania.
Około południa, celem udania się na spacer, Hanka zmusiła Felka do założenia obroży i zamknęła podwójne drzwi na dwa z pięciu zamków, zainstalowanych przez poprzedniego właściciela. Schodząc na drugie piętro, zauważyła, że w uchylonych drzwiach swojego mieszkania stoi pani Terenia i kiwa na nią ręką.
- Kochana, pozwól na chwilkę… - zaczęła starsza pani, ale nagle Ferdynand wyrwał Hani smycz z ręki i pognał w dół prosto na nią, ujadając basowo.
- Felo! Stój, bestio! – huknęła dziewczyna, a wtórujący jej okrzyk pani Teresy „O Jezu!” poniósł się po klatce.
Kula futra przemknęła między nogami starszej pani i wpadła do mieszkania, skąd po chwili rozległ się przenikliwy wrzask koci, pomieszany z tubalnym ujadaniem. Hania wraz z towarzyszką wpadły do wąskiego przedpokoju, a stamtąd do saloniku, gdzie na starej drewnianej szafie upstrzonej zaciekami, stał wygięty w łuk pers i prychał.
U stóp szafy szalał Felek, dobywając z gardzieli najprzeróżniejsze dźwięki, których nie powstydziłby się nawet sprzęt budowlany. Kot natomiast wczepił się pazurami w koc położony na szczycie mebla i szarpiąc go prężył się, pluł i syczał.
Hani udało się odciągnąć szalejącego owczarka na korytarz, podczas gdy starsza pani zamknęła drzwi do pokoju.
- Przepraszam bardzo, nie wiedziałam, że Boniek wrócił. – usprawiedliwiła się dziewczyna, potargawszy psa po karku.
- Aj dziecko, moja wina raczej, bo wiedziałam, że wychodzisz z Felkiem. Bonifacy postanowił przyjść się przywitać, nie było go już kilka dni i zaczęłam się martwić. Mówili mi, że kanapowca nie można wypuszczać na dwór, ale co ja mam zrobić, jak on urodził się po prostu nie w tym ciele. Ma duszę dachowca i zabijaki. Sam wyłazi przez okno, pamiętasz jak po rynnie wszedł na dach? Nie upilnuję tego kota, nawet jakbym chciała. Ale, po co w zasadzie? Przynajmniej wiem, które kociaki w okolicy są jego. Wiesz, takie małe, srebrne. To jak znak firmowy wytatuowany na tyłku – uśmiechnęła się. - Mogłam od razu zamknąć drzwi od pokoju, a najlepiej do mieszkania. Nie pomyślałam, ale wiesz, starość nie radość – rozłożyła w geście bezradności ręce i uśmiechnęła się.
- No niech pani nie przesadza. Pani to się świetnie trzyma, jak na… - Hanka urwała wiedząc, że już palnęła głupstwo.
- No jak na mój wiek, wiem – pani Teresa widząc minę dziewczyny roześmiała się – Pani Haniu, jak ktoś jest w moim wieku, to lubi jak mu się mówi, że się świetnie trzyma. A skoro o wieku mowa, to chciałam Cię zawołać i poprosić o zrobienie zakupów. Dzisiaj dokucza mi biodro i nie chce mi się łazić po tych schodach. Masz tutaj listę, nie jest tego dużo, same popierdółki: chleb, masło, szczypiorek, takie tam. Dzisiaj jak chcesz, to wpadnij na obiad, będzie kotlet, surówka i pyry z gzikiem.
- Chęt… - Hanka już miała się zgodzić, kiedy pani Teresa wpadła jej w słowo:
- No, chyba że się z kimś umówiłaś. Na przykład z jakimś przystojnym laborantem, którego nie znam.
- Nie nie nie – wtrąciła szybko dziewczyna, bojąc się, że starsza pani wpadnie w jeden ze swoich słowotoków, przydatnych podczas popołudniowych herbatek, a trochę uciążliwych, kiedy człowiek gdzieś się wybierał. – Przyjdę, przyjdę.
- No dobra, to na trzecią - czwartą. Trzymaj się. I niech ten diabeł się wybiega – pożegnała się, wskazując głową na Ferdynanda, który niespokojnie zaczął kręcić się w miejscu.
- Do zobaczenia! – Hanka cmoknęła na psa i chroniąc rękę przed wyrwaniem ze stawu barkowego, pognała za nim na dół.
Znalazła się w chłodnej bramie. Po prawej miała mieszkanie państwa Małeckich, po lewej oficynę pana Włodzimierza. Spojrzała w górę schodów. Rozproszone i przez to delikatne światło, przedostające się przez zabrudzony świetlik zalewało klatkę słomkowym kolorem, w którym wirowały drobiny kurzu. Drewniana poręcz, pomalowana spłowiałą farbą olejną, odżyła pod wpływem słońca, odbijając je i pobłyskując miejscami na rzeźbionych zakrętach. Popękane jasne kafelki, którymi była wyłożona brama, nabrały kolorów, prezentując wymalowane na nich secesyjne wzory, żaglowce i personifikacje pór roku. Barwna mozaika na podłodze upstrzona plamami światła, mieniła się na błękitno i zielono. W powietrzu, oprócz zapachu rozgrzanego drewna i (a jak!) lekkiej stęchlizny, dominowała silnie woń pasty do podłóg i płynu do terakoty. Czując, że kręci ją w nosie od lawendowego aromatu
made in China
, Hanka wyszła przez uchylone drewniane drzwi z kolorowymi szybkami na ulicę Słowackiego.
Czerwiec rozbuchał się w pełni w Poznaniu, dając tyle ciepła i światła zasadzonym wzdłuż chodnika klonom, że mizerne drzewka na cienkich pniach uginały się teraz od soczystej zieleni, rzucając przyjemne cienie na frontony domów. Dzielnica Jeżyce tętniła życiem od wczesnych godzin rannych. Stłoczone ciasno kamienice mieściły na parterze lub w suterenach sklepy spożywcze, mięsne i wszelkiej maści warzywniaki. Wystawione na zewnątrz skrzynki z owocami konkurowały o miejsce z przechodniami oraz samochodami zaparkowanymi dwoma kołami na chodniku. W powietrzu unosił się zapach nagrzanych słońcem papierówek, truskawek i nektarynek, przemieszany z lekką wonią spalin. Z pobliskiej piekarni pachniało pieczywem i świeżo upieczonymi drożdżówkami. W mięsnym na rogu ustawiła się długa kolejka chętnych, polująca na najlepsze w okolicy frankfurterki i tony mięsa na weekendowe obiady. Ferdynand już startował, by wyrwać się żwawo do ustawienia się w kolejce lub wepchnięcia się za ladę bez czekania, dlatego Hanka przeszła z nim na drugą stronę ulicy, gdzie w cieniu bramy kilku panów popijało tanie wino, rozlawszy je uprzednio do plastikowych kubków. Matki pchały wózki z dziećmi, jednocześnie starając się powstrzymać te starsze przez wpadnięciem pod samochód lub zderzeniem się z innymi przechodniami. Starsi ludzie, ubrani o wiele za ciepło jak na panującą pogodę, ciągnęli wózki z torbami na zakupy, blokując drogę wyrostkom na deskorolkach czy rowerach, którzy omijali ich, narzekając głośno.
Czując na sobie ciepłe promienie słońca, szła ze zmrużonymi oczami, przeklinając w duchu, że nie zabrała okularów przeciwsłonecznych. Felo parł do przodu, zatrzymując się tylko w celu obwąchania drzew i zostawienia na ich pniach informacji o sobie. Hanka, starając się go utrzymać, musiała jeszcze lawirować między pozostałościami po innych psach, złorzecząc na brak trawników w pobliżu. Niektórym właścicielom nie chciało się zaprowadzać swoich pupili na psie łąki, czy po prostu po nich sprzątać. Na szczęście Ferdynand był nauczony wstrzymywać swoją grubszą potrzebę do momentu dotarcia do wyznaczonego miejsca.
Doszli na przystanek tramwajowy, Hanka kupiła bilet dla psa w kiosku. Mogłaby go sobie darować, mając sieciówkę dla siebie, ale ostatnio MPK postanowiło wypuścić kontrolerów z ich lochów, w których zapewne ich trzymało i wysłać bestie w teren, żeby połapali gapowiczów i zebrali trochę kasy. Pies nie musiał mieć biletu, jeżeli charakteryzował się małymi wymiarami i mógł być trzymany przez czas jazdy na kolanach. Hanka nie wyobrażała sobie, w jaki sposób zdołałaby umieścić Felka na podołku i co najważniejsze – utrzymać go tam całą drogę. Żałowała, że nie jest już studentką, ponieważ ceny biletów normalnych były duże, a ona nie pracowała na tyle blisko, by móc wybierać się na piechotę. Teraz, gdy było lato, miała jeszcze w odwodzie rower, co pozwalało jej śmiać się czasami ze stojących w korkach i złorzeczących kierowców.
Przyjechał tramwaj, zatrzymując się w pełnym pędzie na przystanku. Ludzie rzucili się do drzwi, blokując wysiadającym drogę. W końcu, utworzyli wąskie przejście, umożliwiając starszym ludziom i matkom z wózkami wydostanie się z pojazdu. Hanka, czekająca grzecznie w kolejce do drzwi została zassana ogromną siłą ciał ludzkich do tramwaju. Stanęła grzecznie przy kabinie dla motorniczego, nakazując Felkowi, by usiadł przy jej nodze. On najpierw musiał wspiąć się na tylne łapy, przednie opierając na szybie oddzielającej kierującego i tubalnie obszczekać człowieka ubranego w przepisowy zielony mundur z logiem MPK. Motorniczy zmierzył najpierw psa, potem jego właścicielkę spojrzeniem mordercy, po czym z impetem wcisnął guzik zamykający wszystkie drzwi, o mało nie przytrzaskując młodego mężczyzny z burzą czarnych loków na głowie i gęstym zarostem, który z braku miejsca stał na schodach tramwaju. Drzwi otworzyły się ponownie, młody człowiek posłusznie wcisnął się w tłum, by mogły zamknąć się drugi raz. Następnie wrócił na swoje miejsce na pierwszym schodku, by obserwować przez szybę ludzi i ulice, gdy tramwaj potoczył się przez miasto.
___
Na Słowackiego wróciła kilka minut przed czwartą, kiedy słońce przetoczyło się już na zachodnią stronę ulicy. Przepuszczone przez grubszą warstwę atmosfery, zalewało teraz ulicę i budynki ciepłym, miodowym światłem. Otwarte okna mieszkań pozwalały zapachom i dźwiękom wylewać się na ulicę - powietrze niosło ze sobą szczęk talerzy zbieranych ze stołu, melodię końcowej piosenki do „
Złotopolskich
” oraz cienkie głosy dzieci, opowiadających dorosłym niestworzone historie. Od czasu do czasu rozlegało się szczekanie psów, na które drepczący u jej nogi Felek odpowiadał głuchymi warknięciami lub prychaniem.
W otwartych na oścież drzwiach bramy stał pan Grześ spod ósemki, Hankowy sąsiad z naprzeciwka. Starał się za wszelką cenę przekonać półleżącego w progu pijaka, by łaskawie raczył odejść. W Hanka rozpoznała miejscowego pijaczynę, na którego dzieci z sąsiedztwa wołały Stary Zenek. Tak naprawdę Zenek nie zwał się Zenkiem, tylko Rudolfem, ale tak wstydził się swojego imienia, że kazał mówić na siebie Zenek. Twierdził, że imię to jest o wiele bardziej „elegantne” i pasuje do niego jak ulał. Najwyraźniej wybrał sobie na popołudniową drzemkę bramę kamienicy numer osiemnaście i nie zamierzał rezygnować ze swojego planu. Pan Grześ męczył się z nim, najwyraźniej trochę brzydząc się go chwycić za ramię i podnieść. Stał nad Starym Zenkiem, z rękami dziwacznie uniesionymi na wysokość pasa, jakby przygotowywał się do zabiegu chirurgicznego i perorował na temat wychowania i poczucia przyzwoitości.
- Dzień dobry – Hanka przywitała się z sąsiadem i przekroczyła nad mamroczącym Zenonem, który oganiał się od Grzegorza jak od natrętnej muchy. – Da sobie pan radę?
- Nie wiem, co z nim zrobić, tej. – rozłożył bezradnie ręce. Hanka nie miała za bardzo ochoty angażować się w utylizowanie Zenona spod wejścia do kamienicy, toteż pociągnęła za smycz Ferdynanda, który radośnie lizał dłoń pijaczka. Wprawdzie nie tolerowała podobnych sytuacji, ale wiedziała, że Zenon jest wyjątkowo nieszkodliwy i mimo, że troszkę „waniał”, to nie zagrażał nikomu. Miał gdzieś mieszkanie, do którego przykładnie wracał na noc, nie awanturował się i nie słyszała, by na przykład kogokolwiek zamordował. Poza tym, spieszyło jej się na obiad, była już trochę spóźniona.
- Niech pan go zostawi. Poleży i sam sobie pójdzie – poradziła, ciągnąc Ferdynanda na górę i myśląc, w jaki sposób zdezynfekować mu teraz paszczę.
Z mieszkania pani Teresy na drugim piętrze już zalatywało smakowitym obiadem. Hanka zadzwoniła do drzwi, by zapowiedzieć obecność za kwadrans, musi tylko unieszkodliwić psa ze względu na powrót Bonifacego.
Ferdynand został wpuszczony do domu, nakarmiony i zobligowany do pilnowania pluszowej owieczki. Hanka uchyliła mu też drzwi na mikroskopijny balkon, na który wychodziło się z kuchni. Zamykając drzwi tylko na jeden zamek, zeszła do sąsiadki.
Obiad był wspaniały. Pani Teresa z wprawą bamberskiej gospodyni krzątała się między kuchnią a salonikiem, wnosząc obiad na półmiskach. Hanka protestowała, że wygodniej byłoby wyłożyć każdej na talerz przysługująca gramaturę, na co Teresa obruszyła się mówiąc, że póki będzie miała chociaż jednego gościa do nakarmienia, będzie podawać mu jedzenie na półmiskach i do tego na najlepszych talerzach. Toteż nie dość, że nakarmiła swoją młodą koleżankę do syta, to zapewniła jej przyjemność skrobania przedwojennymi sztućcami po przedwojennej zastawie.
- No, a czemu ja mam je oszczędzać? Chyba były zrobione po to, żeby ich używać, tej. Zresztą, komu ja je potem dam, jak umrę? Chyba nie wyślę synowi do Kanady. Albo ukradną na lotnisku, albo się potłuką. Eee, no i poza tym, ja się jeszcze nie wybieram na tamten świat, tej. To co, nalać Ci cytrynóweczki? – zmieniła nagle temat, wstając sprężyście od stołu, jakby nie nosiła na karku ciężaru siedemdziesięciu trzech lat. Podeszła do kredensu z orzecha i zza drzwiczek wyjęła butelkę w połowie wypełnioną jasnym płynem.
Nalała im szczodrze do kieliszków i symbolicznie stuknęła swoim w Hanki, butelkę stawiając na stole. Bonifacy wskoczył na parapet i grzał się w zachodzącym słońcu, przymknąwszy zielone oczy.
Po pierwszej porcji ponownie nalały sobie do pełna i wyniosły krzesła na balkon wychodzący na podwórze. Nie była to typowa studnia. Ścianę południową stanowił numer osiemnasty, północną - kamienica stojąca przy równoległej ulicy. Stronę zachodnią flankował prawie sześciometrowy mur sięgający balkonów pierwszego piętra, oddzielający podwórza sąsiadującego numeru dwudziestego. Był szczelnie porośnięty bluszczem, który przerzucał nad nim swoje długie wąsy i zachłannie wdzierał się na podwórze kamienicy Hanki. Od wschodu natomiast stały w szeregu trzy garaże i wąskie, drewniane komórki na węgiel. Za nimi wznosił się łysy mur numeru szesnastego, rankiem skutecznie blokujący promienie wschodzącego słońca. Pośrodku podwórza rosła lipa, sięgająca gałęziami trochę ponad balkon pani Teresy. Drzewo, zapewne z braku wystarczającej ilości słońca i odpowiedniej ziemi, wyglądało raczej rachitycznie w porównaniu ze swoimi wiejskimi lub parkowymi kuzynkami. Miało rzadsze gałęzie, przepuszczające więcej słońca na dół i mniejsze liście. Lipa rosła na niewielkim, jajowatym trawniku, który na jesieni pan Władek obłożył pomalowanym na biało krawężnikiem z pozbruku. Piaszczyste otoczenie komórek na węgiel równoważyła obecność kilku rabatek urządzonych przez Hankę pod bluszczowym murem. Dwie ławeczki ustawione u wylotu bramy ich kamienicy, skierowane na południe, zapewniały starszym mieszkańcom jak najwięcej słońca. Bliżej przeciwnej strony, tuż obok trzepaka, stała wpuszczona w beton stara, metalowa huśtawka, na której farba złuszczyła się i poodpadała, odsłaniając poprzednie warstwy wypłowiałych kolorów. Było to jedyne miejsce rozrywki w kamienicy, jeśli nie liczyć samej klatki schodowej, na której uwielbiały spotykać się i przesiadywać dzieciaki, podczas gdy inni mieszkańcy wygrzewali się na ławeczkach niczym jaszczurki na skałach.
- Nie od zawsze tu mieszkałam – powiedziała kobieta. – To znaczy nie od dziecka. Wprowadziłam się tu po wojnie, na początku lat pięćdziesiątych, z moim świętej pamięci mężem. Byliśmy tu wtedy jedynymi młodymi osobami i myślę, że sąsiedzi po niedługim czasie znienawidzili nas za hałasy.
- Hałasy? – zapytała dziewczyna. .
- No kochana, ja wiem, że wtedy smutne czasy były, powojenne. Komuna była, ciężko było, ale człowiek żyć jakoś musiał. Młody był to i cieszyć się chciał. To myślisz, że w łóżku to się po cichu figlowało? Albo, że prywatek i wieczorków się nie urządzało? Co ty, kochana, tej! Takie – zgięła rękę w łokciu, robiąc zachwalający gest – takie spotkania to były! Potem przyszli inni, równie młodzi, na przykład syn Ratajskiego z żoną. Wyprowadzili się pod koniec siedemdziesiątych lat, ale za ich czasów, to były imprezy!
Ferdynand, słysząc ich głosy, pojawił się na balkonie i obserwował ich z ukosa, wywiesiwszy różowy język. Przez chwilę i one przypatrywały mu się w zamyśleniu.
– Co jest., Felo? – zapytała Hanka, a pies spojrzał w dół, na nią, i przyjaźnie warknął.
– Gorąco, co? Nie masz wody? – Pon wbiegł do kuchni i zniknął im na chwilę z oczu, jednak słyszały wyraźne szuranie miski po kafelkach. Za moment pojawił się z powrotem na balkonie i szczeknął głucho.
- Suszy psinkę? – zapytała ze śmiechem pani Teresa. – dałabym ci cytrynówki alem wypiła, ha ha! alem wypiła! – zaśpiewała. Odchrząknąwszy, dodała: – Tak… myślę, że jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie zostawił po sobie mój mąż, zaraz po wspomnieniach, były przepisy na nalewki. Szkoda, że nie próbowałaś jego przepalanki, no paluszki lizać!
- Mam nadzieję, że kiedy pani zrobi nowe zapasy, to mnie pani zaprosi i poczęstuje – odparła Hania wpatrując się w ostatnie promienie słońca, prześlizgujące się między dachami. – A tymczasem, dziękuję za obiad. Żebym ja tak umiała gotować jak pani, to bym z kuchni nie wychodziła. Pójdę nalać temu oto kawalerowi i może trochę poczytam.
Już w przedpokoju zatrzymała się jeszcze na moment przed wielkim lustrem w drewnianej ramie i rzuciła okiem na swoją sylwetkę. No tak, trzeba będzie się jakoś (tylko jak?) pozbyć tych ud jak podpory mostu Golden Gate. Lato hula, a człowiek zaopatrzony w tłuszcz jak niedźwiedź na zimę.
- Zamknę za Tobą – powiedziała starsza pani, gdy Hania była już na klatce. – Wcześniej bym się tak nie bała, ale teraz tyle się słyszy o napadach i złodziejach. Nie jestem już tak młoda, żeby móc się bronić. Sprawdzisz potem drzwi?
- Oczywiście. Do widzenia. – odparła dziewczyna i kiedy usłyszała, że umilkły już wszystkie klucze przekręcane w zamkach, pociągnęła za klamkę raz i drugi. – Wszystko w porządku! – krzyknęła do sąsiadki. Usłyszała stłumione „Dzięki, do widzenia!” i skrzypienie parkietu, kiedy kobieta odchodziła od drzwi w głąb mieszkania.
Hania westchnęła głośno i przeciągnęła się z rozkoszą. Dobre jedzenie i kilka kieliszków nalewki wprawiło ją w dobry nastrój. Pomyślała, że usiądzie sobie przy stole w kuchni, pełniącej jednocześnie rolę jadalni i poczyta książkę. Albo posiedzi w internecie. Nucąc pod nosem, z wciąż uniesionymi do góry rękami, odwróciła się w stronę schodów i zamarła. Oczy Hani rozszerzyły się najpierw z niedowierzania, a potem zaczęły zwężać w złowrogie szparki, podczas gdy błogie uczucie wyciekało przez jej stopy na posadzkę.
Z góry, z wyrazem błogiego nie-myślenia na twarzy i powłócząc na każdym stopniu rozdeptanymi klapkami, schodził Szajdner.
_________
* gwoli wyjaśnienia - PON to Polski Owczarek Nizinny.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Theme
xand
created by
spleen
&
Emule
.
Regulamin