blaidd |
Wysłany: Czw 3:00, 02 Mar 2006 Temat postu: Jezioro |
|
Pamiętam ten dzień niezwykle wyraźnie.
Mimo, że Księżyc wszedł w fazę pełni.
Słońce świeciło od rana, przeglądając się w śniegu. Biel raziła. Mrużyłem oczy do wąskich szparek, ale i tak bolało.
Świeży puch tryskał spod moich łap. Ach, jak było cudownie!
Wdychałem głęboko słodkie, mroźne powietrze, ostre, lecz nadal słodkie.
Las pozostawał cichy, wiatr nie wiał, nie przynosił dźwięków, ani zapachów. Rzadko udawało mi się coś wyłapać.
Wyłapać...
Właśnie - gdzieś obok biegł Łapa.
Zwolniłem trochę i obejrzałem się. Łapa wykręcił, żeby na mnie nie wpaść i wylądował w zaspie utworzonej pod drzewem. Czarny kształt wyprysnął z góry śniegu, otrząsnął się i z wywalonym jęzorem, pognał za mną. Później pomyślałem, że miał cholerne szczęście, że nie wbił się w sosnę za zaspą...
Po jakimś czasie dotarliśmy do polany schodzącej w dół. Zatrzymałem się na jej granicy. Śnieg byl tu nietknięty, miał postać rozległej, gładkiej, lekko falującej pierzynki. Był dziewiczy.
Aż czułem pod łapami jego miękkość, puszystość, uległość. A gdyby tak wejść tam...? Zniszczyć tę dziewiczość...? Zbeszcześcić?
Zanim się zdecydowałem, minął mnie czarny huragan, efektownie rospryskując mój wymarzony dziewiczy śnieg na dwie strony, niczym okręt wodę. Przystanął niedaleko i odwrócił się. W jego ślepiach widziałem radość.
Schyliłem łeb i powąchałem puch pod łapami. Nie pachniał.
Skoczyłem za Łapą, zapadając się w śniegu niemal po grzbiet. I tutaj ogarnęła mnie euforia rodem z lat szczenięcych. Zaczęliśmy się z Łapą tarzać, biegać, walczyć o najgładszą białą połać.
Zsuwaliśmy się po zboczu. Gdy teren powrócił do poziomu, uspokoiliśmy się. Rozejrzałem się, podnosząc wysoko pysk.
Czułem wilgoć. Sosny. I krew. Gdzieś niedaleko.
Łapa też węszył intensywnie.
Otrzepałem futro i ruszyłem skrajem ścieżki. Nie było na niej widać śladów ludzkich ani zwierzęcych. Biegła ciemnym lasem, nawet słońce mniej tu błyszczało. Przystanąłem i pochylając pysk, wciągnąłem powietrze. Krew była blisko. Nie była świeża, ale jeszcze pachniała.
Po kilku krokach odnalazłem jej ślady na ścieżce. Był to cienki strumyk w postaci kropelek, prowadzący z boku, z lasu. Zatrzymaliśmy się. Łapa powąchał znalezisko ciekawie i powiódł wzrokiem w dół ścieżki, gdzie trop niknął. Tutaj pojawiły się na dróżce ślady butów. Nie wyczuwałem jednak zapachu człowieka. Nie było nikogo.
Poczłapaliśmy czujnie za karmazynowym szlakiem na przeczystej bieli.
Zaprowadził nas do samotnej konstrukcji przy ścieżce. Podniosłem łeb, aby się jej przyjrzeć. Był to wysoki drewniany krzyż. Surowy, bez ozdób, bez inskrypcji.
U jego podstawy leżał martwy kruk. Na nim to kończył się krwawy ślad.
Przysunąłem nos do ptaka. Nie pachniał mocno, choć mocniej niż szlak jego krwi na drodze.
Łapa trącił mnie pyskiem w grzbiet. Czasami zachowywał się bardziej jak wilk w moim towarzystwie... Spojrzałem, tam gdzie patrzył on.
Ścieżka urywała się tuż przy krzyżu, otwierając widok na jezioro.
Podeszliśmy do brzegu. Jezioro było zamarznięte, pokryte lśniącym lodem, gdzieniegdzie tylko przysypanym cienką warstwą śniegu. Wyglądało na idealnie okrągłe. Ze wszystkich stron otaczał je ciemny las.
Stojąc tak nad tą taflą, poczułem niepokój. Obejrzałem się za siebie. Nikogo i niczego niepokojącego nie dostrzegłem. Chociaż może... ten krzyż... Jakaś cząstka człowieka we mnie podpowiadała, że coś tu jest nie tak...
Było cicho. Było tak cicho...
Łapa wjechał na lód. Tak, wjechał to dobre określenie. Rozpłaszczył się i z wywalonym w radości jęzorem kręcił wokół własnej osi, niesiony siłą bezwładności. Ostrożnie zsunąłem się więc w dół i powąchałem błyszczące podłoże. To oczywiście, nie było moje pierwsze zetknięcie z lodem, ale wolałem to sprawdzić, bo ten był... inny.
Rozjeżdżając się we wszystkie strony, czując radosne bicie serca, podążyłem ku środkowi jeziora. Łapa świetnie się bawił, łypiąc jednak co chwilę na las wokół.
Zatrzymałem się na środku. Spojrzałem w lód. Lubiłem wpatrywać się w swoje odbicie w zamarzniętej wodzie i nie byłem w tym osamotniony wśród wilków (teraz to wiem...) Ujrzałem spiczasty pysk, czarny nos, sterczące uszy i przymrużone oczy, w których błyszczały białka i złociły się tęczówki. Patrzyłem tak długo, całkowicie urzeczony tym zjawiskiem i było tak cicho...
I wtedy zobaczyłem człowieka.
Odskoczyłem z warkotem szczerząc zęby, ale człowiek zniknął. Niepewnie powróciłem do poprzedniej pozycji. Moich uszu dobiegło wesołe szczeknięcie.
Człowiek pojawił się po chwili. Odsunąłem z przestrachem łeb. On też...
Przybliżyłem - on także. Postanowiłem przyjrzeć mu się.
Był młody, tak mi się wydawało, miał jasnobrązowe futro na głowie i oczy koloru nieba. Widziałem go dosyć dobrze w ciemnej tafli. Coś mnie niepokoiło, mimo, że nie sprawiał groźnego wrażenia...
Nagle w tym samym miejscu zobaczyłem inne twarze, dwie, mężczyzny i kobiety, zmęczone, poryte zmarszczkami. Nie wywołały u mnie odruchu ucieczki... a nawet... poczułem do niech coś w rodzaju sympatii i... rozczulenia. Nie wiedziałem wtedy, kogo przedstawiają.
Sekundę potem obraz znowu się zmienił.
Dziewczyna. Wystraszona, młoda, ciemnowłosa. Blada. Potem...
Las. W ogniu.
Dwa wilki. Walczące.
Błękitnooki mężczyzna.
Tłum ludzi... jakby z daleka.
Świece.
Dziewczyna.
Zaskomliłem cicho.
Błękitnooki mężczyzna. Był sam. To właśnie nie dawało mi spokoju. W jego przypadku nie widziałem swojego odbicia...
Czerwony błysk. Zielony. I biały.
Nie mogłem oderwać spojrzenia od lodu.
Dziewczyna. Miała ból w oczach. Łzy. I głód.
Podreptałem w miejscu, trochę zmarznięty, trochę zalękniony. Kręciło mi się we łbie, zbierało na wymioty.
Trzy biegnące zwierzęta. Uciekające. Rogacz. Łapa. I Glizdogon.
Błękitnooki mężczyzna. Znałem go...
Ciemna... otchłań... coś wciągającego. Czułem smród tej dziury. Dziury... Chciała mnie wciągnąć, dostać... Nie wypuścić.
Trzepnąłem się do tyłu, wciąż wpatrując się w lód.
Dziewczyna. Zła... Bardzo zła. Miała w oczach żądzę.
Zawyłem krótko, przerażony do granic i wywinąłem pirueta na bok, żeby tylko być jak najdalej od tego widoku, tych okropnych zmór.
Łapa przewracając się, podpłynął do mnie. Mruknął coś z głebi, zanużył nos w moim futrze na szyi.
Pojąłem, kim był błękitnooki mężczyzna.
Łapa mruczał uspokajająco.
Nadal było cicho. Tylko słońce zaszło za chmurami.
Po pełni dowiedzieliśmy się, że jezioro jest przeklęte.
Utopiła się w nim dziewczyna. Każdej nocy w pobliskiej wiosce ginął drób, więc ludzie postawili krzyż, a niektórzy przynosili drobne ofiary, żeby ubłagać upiorzycę o nieruszanie dzieci.
Mówiono też, że dziewczyna pragnie tylko kogoś do towarzystwa (co oczywiście musiałoby się równać jego śmierci). Najlepiej kogoś tak samo przeklętego... Kogoś o dwóch naturach. Bez określonej tożsamości.
Nie wiedziałem tylko, dlaczego widziałem tyle innych rzeczy...
Czyżby i w tym miała jakiś cel?
A ofiary z kruków znikały, nie pozostawiając żadnego śladu człowieka ni zwierzęcia. |
|