Autor |
Wiadomość |
yadire |
Wysłany: Śro 20:41, 22 Lis 2006 Temat postu: |
|
Hehe, nie tylko Szewfowej przypomina. Mnie czasem moje postacie przerażają...
Zresztą gdyby Sawyer był w Hogwarcie, to tylko w Slytherinie mógłby być. |
|
|
Hekate |
Wysłany: Śro 19:53, 22 Lis 2006 Temat postu: |
|
Żeby nie było - jestem i czytam, tylko nałożyłam sobie ograniczenia netowe i stąd opóźnienia w komentowaniu.
Weźcie ode mnie te skojarzenia!!! Dlaczego Nicholas przypomina mi... Sawyera? (przerażenie w oczach)
Oczywiście jak zwykle wspieram duchowo i czekam na ciąg dalszy. |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 22:14, 19 Lis 2006 Temat postu: |
|
No Bollywood to niestety nie jest, a Billowi do Szaruczka daleko. Ale i tak wklejam
XIII
Wrócili z Hogsmeade jako jedna z ostatnich par. Tuż przed ósmą przemykali się korytarzami, szukając wejścia do Komnaty Życzeń.
- To chyba było na tym korytarzu – mruknął Charlie i pociągnął Lorę w ciemny korytarz.
Przechodzili akurat koło drzwi od biblioteki. Dziewczyna usłyszała znajomy głos. Zatrzymała się nasłuchując. Skinęła Charliemu, żeby był cicho. Wyciągnęli różdżki.
- Masz rację. To wszystko nie ma sensu.
Nawet Charlie rozpoznał ten głos. Aislin.
- I założę się, że pocieszali się nawzajem - odpowiedział jej pewny siebie, męski głos.
Lin nic na to nie powiedziała. Drzwi się otworzyły i w świetle padającym z biblioteki Lora rozpoznała sylwetkę chłopaka, któremu dziś rano przyłożyła.
- To ten Ślizgon? - Chłopak wytężył wzrok. - Ja go znam - szepnął zdziwiony.
- Gra?
Charlie zaprzeczył ruchem głowy.
- Wydaje mi się, że widziałem go kilka dni temu z taką wysoką dziewczyną z twojego dormitorium. Tą w ciemnych włosach...
Lora wyprostowała się.
- Galopujące trolle! To moja wina! - uderzyła się w czoło otwartą dłonią.
Charlie, dotąd nie spuszczający wzroku z Lin, zmarszczył brwi i zerknął na Lorę.
- Twoja?
Dziewczyna przytaknęła.
- To ja ją namówiłam, że ma go uczyć. I co teraz?
Charlie zastanowił się przez chwilę.
- Wiesz, może i ty ją namawiałaś. Ale ona ma przecież swój rozum. Jakby nie chciała, nic by się nie stało.
- Nie. To przeze mnie. I teraz muszę to wszystko odkręcić.
Charlie uśmiechnął się. Choć nie raz denerwowało go, że jego dziewczyna musi myśleć za wszystkich dookoła, zwłaszcza za Lin, to właśnie dlatego...
Nic nie mówiąc, objął ją ramieniem i pocałował w policzek. Lora uśmiechnęła się mimo woli.
- Pomożesz mi?
Odetchnął.
- Kochanie, posłuchaj. Ja wiem, że najchętniej pogodziłabyś cały świat...
- Oj tam, zaraz cały - przerwała mu. - Na razie tych dwoje.
- Tylko właśnie z tym będzie problem - ciągnął chłopak. - Jeśli mój brat nie będzie tego chciał, żadna siła ich nie pogodzi.
- Ale przecież...
- Lorka, ty nie wiesz, jaki on potrafi być uparty! Kiedyś mama chciała obciąć mu włosy. I chociaż codziennie go męczyła, to on każdego dnia ze spokojem się nie zgadzał. W końcu mama się poddała - Lora wyczuła podziw w jego głosie. - Rozumiesz? Nawet nasza matka go nie złamała!
Dziewczyna otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale uciszył ją w bardzo miły sposób.
- Jak chcesz, to próbuj - powiedział po chwili. - Ale to i tak nic nie da.
Chwycił ją za rękę i poprowadził w stronę schodów.
- Lepiej zajmij się mną - dodał z łobuzerskim uśmiechem.
W dormitorium zjawiła się dość późno. Mimo to, sporo osób siedziało jeszcze w pokoju wspólnym, korzystając z ciepła bijącego z kominka. Jeden rzut oka wystarczył Lorze, by zauważyć, że Lin tu nie ma.
Przeszła nad rozłożonym w poprzek dywanu ciałem, nie zastanawiając się, do kogo może ono należeć. Zresztą kolor włosów i sweterka dość jednoznacznie wskazywał, że jest to Eloise.
W sypialni Aislin też nie było. Lora skierowała się do drzwi łazienki.
- Zajęte, nie widać? - Usłyszała burkliwy, znajomy głos.
- Musimy pogadać.
Lin siedziała na parapecie. Światło padające z płomyków unoszących się wokół padało na kartkę na jej kolanach. Lin zakryła obrazek dłońmi, ale Lora zwinnie go wyciągnęła.
Przedstawiał długowłosego chłopaka z dziewczyną, której rysów twarzy Lin nie zdążyła dorysować. Albo nie chciała.
- O czym? - spytała Lin niewinnie. - O pogodzie, Hogsmeade czy o Charliem?
- Bardzo ładny. - Lora oddała jej rysunek. - O tobie.
Lin prychnęła.
- To akurat nudny temat. - Usiadła jednak na przeciw niej i patrzyła pytająco.
Lora wzięła głęboki oddech i również zajęła miejsce na zimnym parapecie.
- Przepraszam.
Lin odwróciła głowę w jej stronę.
- Za co? - zdziwiła się.
- To ja cię namówiłam, żebyś się spotkała z tym Nicholasem.
Aislin spuściła głowę, uśmiechając się. Była tego świadoma, tylko czekała aż Lora się przyzna.
- Ale to wszystko nie dzieje się tylko przeze mnie - ciągnęła tamta matowym głosem. - Ty też masz swój rozum i czasem powinnaś z niego korzystać.
Lin zamurowało. Lora nigdy dotąd nie powiedziała jej czegoś takiego. Owszem, czasem ją krytykowała, ale... To zawsze ona rozwiązywała jej problemy. Teraz miało być inaczej, o czym przekonały ją kolejne słowa.
- Już raz was pogodziłam, a wy spieprzyliście sprawę. Charlie...
- Charlie? - Lin odzyskała mowę. - Po czyjej ty właściwie jesteś stronie?!
Lora wzruszyła ramionami. Mówiła to wszystko z ciężkim sercem. To nie była do końca prawda - chciała pomóc. Ale Charlie chyba ma rację. To oni, Bill i Aislin, muszą tego chcieć.
- Po niczyjej. Ja mogę tylko obserwować.
Lin patrzyła na nią wzrokiem pełnym złości. Czuła się oszukana, choć Lora tego rozumiała. To wszystko dzieje się na jej wyraźne życzenie, tak to przynajmniej wygląda. Zresztą - choć Lora nie zgadzała się ze swoim chłopakiem, to miał rację - to jest jej życie. I tylko od Aislin zależy, jak się potoczy.
Wyszła, zostawiając Lin ciemnej łazience. Światełka zgasły, a żadna z nich nie wyczarowała nowych. Lin o tym nawet nie pomyślała. Lora z trudem zwalczyła w sobie chęć wyciągnięcia różdżki.
"Niech uczy się samodzielności..."
***
Charlie siedział do późna w pustym pokoju. Jego jedynym towarzyszem był ogień. Siedział po turecku przed kominkiem. Na dywanie leżała książka ("Smoki walijskie - jak z bestii uczynić przyjaciela?"), ale w jego oczach odbijały się czerwone złote płomienie.
Nie położył się, bo... Przeklinał siebie w duchu. Miał zamiar zrobić to, czego zabronił Lorze. Czekał na starszego brata, żeby zrobić mu wykład na temat Aislin. Nie mógł uwierzyć, że tylko po to tutaj siedzi. Ale skoro to jedyny sposób, żeby jego dziewczyna poświęcała mniej uwagi swojej rozkapryszonej przyjaciółce...
Charlie obawiał się, że takie zachowanie na dłuższą metę może mieć złe skutki.
Skrzypnęły drzwi.
- A co ty tu robisz?
Bill zdziwił się, widząc młodszego brata o tej porze na dole. Hazel spojrzała na nich pytająco.
- Lepiej już idź do siebie, koleżanko - mruknął Charlie, nie odwracając się.
Bill uśmiechnął się jednym kącikiem ust; młodszy brat zachowujący się jak ojciec. Hazel posłuchała i poszła bez słowa.
- Bill, siadaj.
- Oczywiście, tatuśku - przytaknął.
Charlie odwrócił się. Teraz Bill dostrzegł na twarzy brata niezwykłą dla niego powagę.
- Coś się stało?
Charlie nie odpowiedział, zbierając się w sobie.
- No mów.
- Chodzi o Lin.
Bill zamknął oczy i głęboko odetchnął. Kto jak kto, ale on mógłby sobie oszczędzić wymówek. Pewnie jutro i tak czeka go ostra przeprawa z Lorą.
- To nie twoja sprawa - mruknął, bo Charlie wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
- Może i nie - przyznał tamten. - Ale przez was Lora nie gada o niczym innym, tylko o małej, biednej Aislin. Zwariować można!
Bill wzruszył ramionami.
- Ja nic na to nie poradzę. - Wstał i ruszył w stronę schodów, ale zatrzymał się w połowie drogi. - Zresztą niedługo na pewno jej się poprawi. Jak ten Ślizgon się nią zaopiekuje - dodał, wchodząc do góry.
Charlie wiedział, że tak będzie. Jego brat nigdy nikogo nie słuchał. Ani ojca, ani mamy, a już najmniej rodzeństwa. Owszem, po pomoc do niego każdy mógł przyjść. Ale on ze swoimi problemami zostawał sam.
Zamknął książkę, zaginając róg na stronie, na której skończył. Właściwie od razu mógł iść spać, czekał zupełnie bez sensu..
- Ale przynajmniej próboooo-oooowałeś, stary - pocieszył się, ziewając szeroko.
***
Owutemy czekające u końca maja każdego siódmoklasistę niemal każdego z nich przyprawiały o dreszcze, zawroty głowy i wymioty. W lżejszych przypadkach zmuszały do odwracania wzroku od wzywającego na błonia słońca i pogrążania się w nauce.
Jednak jak w każdej szkole, nawet mugolskiej szkole, tak i Hogwarcie zdarzały się przypadki, które niewiele sobie robiły "z tego szumu". Jednym z takich ewenementów był Nicholas von Click, Ślizgon z powołania i przyszły minister magii. Taki był przynajmniej najskromniejszy z jego zamiarów.
Wygrzewał się właśnie w promieniach kwietniowego słońca, planując, jakich kolorach urządzić gabinet. Najbardziej skłaniał się ku gustownej zieleni, okraszonej srebrnymi dodatkami, jednak pewny jeszcze nie był. Czerwień w połączeniu z czernią też brzmiała kusząco...
Poczuł na twarzy chłodny cień. Otworzył jedno oko i uśmiechnął w ten swój charakterystyczny, niebezpieczny i pociągający sposób.
- Mahoniowa ślicznotka! - Odgarnął ciemne włosy z policzka gestem, który niezmiennie wzbudzał pożądanie wśród rzeszy fanek. - Już myślałem, że nie przyjdziesz!
Dziewczyna obrzuciła najbliższe otoczenie podejrzliwym spojrzeniem. W zielonej trawie na pewno czaiło się mnóstwo małego, gryzącego paskudztwa, którego szczerze nie znosiła. W końcu rozłożyła kolory koc i usiadła na nim po turecku, patrząc Nicholasowi w oczy.
Chłopak oparł się na łokciach.
- Jak tak na mnie patrzysz, to aż się boję, Wild.
Aislin odetchnęła głęboko.
- Ty nie chcesz iść na celtologię - oświadczyła.
Chłopak uniósł brwi.
- Wiesz, nie tylko kobieta zmienną jest... - Znów się uśmiechnął.
- Wiesz, że na mnie twoje sztuczki nie działają, nie? - spytała z wyrzutem. - Masz mi wytłumaczyć, dlaczego, do ciężkiego hipogryfa, męczę się z tobą od tak dawna, skoro wcale tego nie potrzebujesz?!
Zmrużył oczy i zbliżył się do niej. Lin poczuła na sobie jego oddech.
- Nie możesz oprzeć się moim dołeczkom?
Lin uderzyła go dłonią po torsie. Delikatnie - tak, żeby nie bolało.
- Pytam na serio.
Teraz w jego oczach dostrzegła coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyła. To ciekawe - pomyślała - ile różnych póz może przybrać jeden człowiek.
- Na serio? - powtórzył. - Właściwie... Czemu nie? - Pogrzebał chwilę w torbie, na której przedtem opierał głowę i wyjął z niej wymiętoszony kawałek pergaminu.
Lin rozwinęła go z zaciekawieniem. Jednak w miarę, jak jej wzrok przebiegał linijkę po linijce, zaciekawienie ustępowało miejsca zdziwieniu, wstrząsowi, aż wreszcie wściekłości.
Uniosła znad pergaminu pełen niedowierzania wzrok, jednak złośliwy uśmiech nie znikał z twarzy chłopaka. Wręcz przeciwnie, wydawał się coraz bardziej z siebie zadowolony.
Nie odzywając się ani słowem, wstała i otępiała ruszyła wolnym krokiem w stronę zamku.
- Sama chciałaś znać prawdę, więc nie miej do mnie pretensji! - krzyknął za nią Nicholas.
Gdy usłyszała jego słowa zatrzymała się, sięgając po różdżkę. Jednak pod drzewem mignęła jej sylwetka wysokiego, długowłosego chłopaka. W towarzystwie dziewczyn. Bill i Hazel. Spuściła głowę, chcąc ukryć łzy, które nie wiadomo kiedy spłynęły po jej policzkach. Nie oglądając się za siebie, pobiegła do lasu.
Lora już dawno przestała wtrącać się w prywatne sprawy Aislin. Od ich rozmowy w walentynki, poruszyła temat Billa tylko raz w jej obecności. Wspomniała, że wyjeżdża w wakacje do Egiptu. Lin nie zareagowała, więc Lora nie ciągnęła tematu.
Prawdy o udziale Nicholasa w całej sprawie domyślała się tylko po części. Była przekonana, że Liv maczała w tym palce. Dało się to wyczytać w spojrzeniach, jakimi obrzucała Lin, siedzącą na parapecie ze swoim szkicownikiem. Jednak nigdy nie zdradziła ani słowa przy niej czy Lorze.
- Maleństwo - mówił kiedyś Charlie, bawiąc się jej dłonią. - Dajmy im czas.
Kiedy po kilku tygodniach nic się nie wyjaśniło, mówił:
- Może im to nie było pisane?
Lora uśmiechała się tylko, nie mogąc powstrzymać wyrzutów sumienia. I za plecami chłopaka, próbowała zmusić ich do rozmowy.
Jednak nawet ona się poddała. Raz omal nie doszło do katastrofy pomiędzy nią a Charliem, kiedy pokłóciła się z nim przy Lin i Billu. Miała nadzieję, że próbując ich pogodzić, sami się dogadają. Tylko nikt nie docenił jej poświęcenia, a Charlie przysiągł, że jeśli jeszcze raz zrobi coś takiego, to... Lepiej o tym nie myśleć.
Tego dnia również znalazła się na błoniach. Charlie miał wolne - dopiero co zagrali zwycięski mecz i Alan obiecał drużynie tydzień spokoju - więc wyszli przejść się w promieniach słońca.
- Nie chlap! Strasznie zimna ta woda! - krzyknęła Lora, zasłaniając się rękami przed niechcianym prysznicem.
Charlie cały się rozpromienił.
- To przynajmniej będę mógł cię ogrzać - Podbiegł do niej i objął ją ramieniem.
Lora zesztywniała.
- Hej, co...?
Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i zobaczył Aislin siedzącą obok Nicholasa. Jego imię już na dobre wyryło się w jego pamięci w każdej formie, za sprawą pokręconego życia tamtej świruski. I zaangażowania w to życie jego dziewczyny.
- Lora, proszę... - zaczął, ale przerwał, bacznie obserwując parę.
Lin przeczytała jakąś kartkę i odeszła. Kiedy Nicholas coś krzyknął zatrzymała się. Jednak po chwili pobiegła do lasu.
- Co ona robi? - zapytał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Lora szła w stronę Nicholasa.
- Chyba wystarczy nam już obserwacji - powiedziała. - Teraz naprawdę trzeba jej pomóc!
Po chwili oboje znaleźli się przy Nicholasie.
- Co ty znowu zrobiłeś?!
Chłopak wzruszył ramionami.
- Tylko to, czego chciała, kotek.
Charlie schylił się pergamin, który Lin porzuciła na kocu. Przebiegł go szybko wzrokiem i spojrzał na Nicholasa, wyciągając różdżkę.
- Ty...
Lora również spojrzała na kartkę.
Umowa, zawarta między Nicholasem von Click a Livien Triver.
Niżej podpisany Nicholas zobowiązuje się zrobić wszystko, co w jego mocy, by Aislin Wild rozstała sie i nigdy nie wróciła do Williama Weasleya. W zamian, Livien Triver zobowiązuje się zrobić wszystko, co tylko możliwe, by Slytherin wygrał w tym roku Puchar Quidditcha.
Podpisano...
Hazel długo nie mogła pogodzić się ze śmiercią rodziców. Nadal nie mogła myśleć o tym bez szybszego bicia serca. Jednak Bill robił wszystko, co w jego mocy, by dziewczyna nie została z tym ciężarem sama. Zdaniem niektórych, na przykład Lory, robił nawet więcej, niż było potrzeba.
Wieczory spędzane razem w pokoju wspólnym przypomniały Hazel dawne czasy. Nie tylko sprzed tamtego wypadku, ale także sprzed "czasów Lin".
Czy nadal miała nadzieję? Trudno powiedzieć.
Chwilami miała wrażenie, że Bill nie jest już tym samym chłopakiem, który kiedyś był jej tak bliski. Dawniejszy pasjonat teraz zmienił się w fanatyka. Doskonale wiedziała, że wkrótce się rozstaną, prawdopodobnie na zawsze. Bill wyjedzie na Wschód, a ona - do Bostonu. On ruszy na zew przygody, ona na najlepszą Akademię Magomedyczną; tą, w której uczyła się jej matka.
Bywały jednak chwile, że tamten dawny Bill powracał. Kiedy wychodzili na wieczorny spacer po błoniach, przeszłość czaiła się w jego uśmiechu. Były to jednak tak przelotne momenty, że Hazel nauczyła się panować nad swoimi uczuciami w takich chwilach.
Tego dnia również gdzieś głęboko krył się dawny przyjaciel. Zajadali właśnie ze śmiechem kanapki, które skrzaty zapakowały im w chusteczki. Z zawiązanymi oczami próbowali zgadnąć, jaką kanapkę właśnie jedzą.
- Auć! Ugryzłaś mnie!
Hazel uśmiechnęła się.
- To było zamierzone - mruknęła. - Taka gra wstępna.
Bill spoważniał.
- Hazel, ja...
- Przecież żartowałam!
Bill spojrzał na nią podejrzliwie, ale jej uśmiech rozwiał wszelkie wątpliwości.
- To się, moja panno, naraziłaś! - Mruknął, przewracając ją na koc.
Hazel wierciła się, próbując wyswobodzić się z jego uścisku.
- Łaskoczesz mnie! - Śmiała się, kręcąc głową. - Związałbyś te twoje kudły!
Nagle jakieś krzyki kazały im spojrzeć w stronę jeziora.
Lora i Charlie stali nad jakimś Ślizgonem z wyciągniętymi różdżkami. Nie dostrzegali twarzy tego chłopaka.
- Co to...? - Hazel podźwignęła się na łokciach, uderzając Billa czołem w nos. - Oj... Przepraszam! Nic ci nie jest?
Bill nie odpowiedział. Ruszył w stronę swojego brata. Hazel rozejrzała się dookoła i zobaczyła Lin, znikającą w Zakazanym Lesie. |
|
|
Hekate |
Wysłany: Nie 16:39, 12 Lis 2006 Temat postu: |
|
Gdyby to było bolly, to Bill ożeniłby się z Hazel (żeby jej nie zostawić na pastwę samotności - no wiesz, taki szlachetny), a Lin wyjechałaby do Irlandii. Potem Hazel by umarła, a po dziesięciu latach Bill odnalazłby jakimś cudem Lin i po wielu perypetiach żyliby długo i szczęśliwie (oczywiście miałaby wyjść za kogoś innego, już, już, wesele i... radykalna odmiana losów!)
Ale to nie jest bolly...
Dlatego jestem bardzo ciekawa co będzie dalej |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 11:23, 12 Lis 2006 Temat postu: |
|
Ugh... Jak ja kocham ten mój kompter i jego połączenie z internetem...
Może to któreś z moeratorów usunąc tak, żeby został tylko jeden wpis?
Ughrw...
Z góry dzięki |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 11:12, 12 Lis 2006 Temat postu: |
|
Jestem pełna nadziei, a jednocześnie i strachu, że cała to historia powoli dobiega końca.
Ale nawet teraz oni nie pozwalają mi nad sobą zapanować, ech...
XII
Powiedziała jej profesor McGonagall.
- Pani chyba żartuje.
Wzrok nauczycielki mówił jednak coś innego.
Odwróciła się i odbiegła.
Stała na cmentarzu. Ludzi podchodzili, ściskali jej dłoń, mówili formułkę i odchodzili. Bill stał za nią, trzymając nad jej głową wielki parasol.
Hazel poddawała się uściskom, potrząsaniom i pustym słowom, starając się nie myśleć o rodzicach. Jednak nad ich świeżym grobem okazało się to niemożliwe.
Poszli sobie. Szary tłum rozpływał się powoli, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Bill nie nalegał na powrót. Stał przy niej, nie odzywając się ani słowem. Kiedy się odwróciła, zobaczył w jej oczach pustkę.
- Chodźmy - szepnęła.
Objął ją. Nadal drżała, może z zimna, a może z innego powodu. Raczej wyczuwał, niż wiedział, żeby o nic nie pytać.
Ledwie doszli do przystanku, podjechał autobus.
Hazel źle się czuła. Bill nie miał sumienia, by zmuszać ją do powrotu do szkoły. Wysłał do dyrektora sowę, po czym odprowadził dziewczynę do łóżka.
- Nie chcę spać. Nie mogę - mówiła, ale położyła się.
McGonagall dała mu eliksir uspokajający, tak na wszelki wypadek. Do tej pory Hazel była silna, ale powrót do pustego domu mógł być zbyt dużym przeżyciem. Jak się okazało, nauczycielka miała rację.
Kiedy wreszcie usnęła, Bill zszedł do kuchni. Na dworze się ściemniało. Deszcz monotonnie bębnił o szyby, pogłębiając przygnębiające wrażenie tego lutowego wieczoru.
Spojrzał na kalendarz wiszący koło drzwi. Jutro czternasty lutego.
Nie tylko Hazel miała za sobą trudny dzień. Bill cały czas spychał gdzieś w głąb podświadomości myśli o Aislin, wydawały mu się śmieszne przy grobie rodziców dziewczyny. Jednak mimo usilnych starań, teraz myśli te powróciły ze zdwojoną mocą. Zacisnął zęby, przypominając sobie Ślizgona, z którym ją spotkał.
Nie pozwolił jej nic wyjaśnić... Ale co było do wyjaśniania? Oszukała go i tyle, sprawa jest jasna.
Trzymał w dłoni szklankę. Po jej ściance rozeszła się pajęczynka pęknięć.
***
Aislin gmerała łyżką w owsiance. Ponury nastrój nie opuszczał jej od dwóch dni. Od tego czasu nie rozmawiała z Billem.
Lora patrzyła na przyjaciółkę z niepokojem. Wiedziała, że stało się coś pomiędzy nią a Billem, choć nie dowiedziała się, o co poszło. Żadne z nich nie chciało o tym mówić. Wiedziała, bo Charliego wysłała na spytki, choć on też nie zdziałał za wiele.
- Ej, Lora, a tej co? - szepnęła Eloise, spoglądając na spuszczoną głowę Lin.
Przemknęło jej przez myśl, że sama chciałby wiedzieć...
- A co cię to interesuje? - Ale sztandarowa lalunia Ravencalwu nie powinna zawracać sobie tym pięknej główki.
Szczęk odkładanej gwałtownie łyżki. Lora i Eloise jednocześnie podniosły głowy, by zobaczyć wstającą Lin. Szła w stronę jakiegoś Ślizgona.
- Aislin! - krzyknęła z nią Lora, ale ona nie zareagowała.
Tymczasem ona wciąż miała przed oczami palący wzrok Billa. I to irytujące spojrzenie szarych oczu. Zresztą to nic dziwnego - ich właściciel bezczelnie się na nią gapił.
"Nie daj się, nie spuszczaj wzroku" - powtarzała sobie w myślach. Już prawie udało jej się ominąć go, jak jakiegoś zaplutego szczura – co najmniej, kiedy złapał ją za ramię.
- Zostaw mnie! - krzyknęła nieco histerycznie, zwracając tym uwagę kilku osób.
- Ciszej, dziewczyno - mruknął i pociągnął ją na korytarz, uśmiechając się uspokajająco wokół. - Przecież nie mam zamiaru cię zgwałcić. Teraz. - Dodał dodał po dłuższej chwili.
Lin szarpnęła się, wyciągając wolną rękę ku jego twarzy. Policzy się z tym przygłupem, zapamięta ją sobie. Jak jej życie miłe!
- Hej, hej! - Nicholas zaśmiał się i unieruchomił ją, mocno przytrzymując ręce. - Nie martw się, Bill nas nie zobaczy.
- Puszczaj, gnomie przerośnięty! - Lin spróbowała go kopnąć, ale zręcznie się odsunął, więc trafiła w ścianę.
Zabolało.
- Aleś ty ognista, wiewióreczko! - mruknął, uśmiechając się bezczelnie. - To jak z dzisiejszą lekcją? - szepnął jej do ucha.
Drzwi Wielkiej Sali otworzyły się i wyszła zza nich grupa dziewczyn w puchońskich szatach. Kiedy zobaczyły tę dość osobliwą parę, taktownie spojrzały na ogołoconą ścianę naprzeciwko.
- W twoich snach - syknęła, nadal próbując się uwolnić.
Nicholas przytrzymał ją mocniej, jeszcze bardziej wykręcając jej dłonie. Lin zagryzła wargi.
- Tym razem Bill nam nie przeszkodzi, skoro zajmuje się Hazel, maleństwo.
Lin nawet nie zdążyła się oburzyć, za nazwanie jej maleństwem. Po prostu zamarła, słysząc słowa chłopaka. Nicholas uśmiechnął się nieznacznie, widząc jej zaskoczenie.
- Ojej, nie wiedziałaś? - spytał nieco zbyt teatralnie. - Są teraz w jej domu, pod Cambridge.
Aislin odwróciła się powoli i utkwiła w nim wzrok bez wyrazu.
- To co, o szóstej w bibliotece? - zapytał.
Odeszła, potrącana przez ludzi wychodzących z Wielkiej Sali. Odprowadził ją wzrokiem do schodów.
- Coś ty jej powiedział?
Spojrzał w bok. Stała przy nim pulchna Krukonka z burzą loków na głowie. O ile się dobrze orientował, spotykała się z młodszym Weasleyem.
- Całą prawdę. - Wzruszył ramionami. - Ktoś musiał jej powiedzieć, jak jej ukochany czerwonowłosy spędza dni. I z kim – dodał znacząco.
"Co one w sobie mają, że tak pociągają te gryfońskie lwiątka?" - zdążył pomyśleć, zanim nie skręcił się z bólu. Dziewczyna z całej siły uderzył go pomiędzy oczy.
- Zgłupiałaś?! A to za co? - zapytał z wyrzutem.
- Źle ci z oczu patrzy. No i jesteś Ślizgonem. - Dziewczyna wzruszył ramionami i odeszła, nie odwracając się ani razu.
- Cholera, czemu one są takie popieprzone? - mruknął spadkobierca dziedzictwa wielkiego Salazara i zdecydował sie ulotnić, zanim zleci się całe stado tych "popieprzonych". Przy okazji machnął różdżką, zamrażając sok dyniowy, rozlany w głównym holu.
No co? Przecież musiał jakoś odreagować!
Aislin biegła do wieży. Po drodze ocierając łzy, które niespodziewanie pojawiły się na jej policzkach. Dlaczego? Przez kogo?
Pociągnęła ponuro nosem i zatrzymała się przed tajnym wejściem. Była sobota, za chwilę ruszy wycieczka do miasteczka. W środku z pewnością napatoczy się na mnóstwo ludzi. A z załzawionych oczu musiałaby się gęsto tłumaczyć.
Usiadła więc w rogu za zbroją Harmunda III Silnego, pogromcy powstania goblinów.
Właściwie czym tu się przejmować? Że jej chłopak pociesza swoją najlepszą koleżankę z wieży?
Ale ona się w nim podkochuje – odezwał się głosik w jej głowie.
- Spieprzaj. - Lin zamknęła oczy, próbując o tym nie myśleć. - W końcu to kwestia zaufania.
Tak sobie wmawiaj. Tylko on już ci nie ufa, złotko.
- Zamknij się.
- Lin. - Rozległ się spokojny głos obok niej. - Do kogo ty mówisz?
Lora.
Musiała nie usłyszeć jej kroków.
- Tak tylko... - mruknęła niewyraźnie w odpowiedzi.
Lora wciąż uważnie się jej przyglądała.
- No co? Nawet ja mam czasem ochotę na rozmowę z kimś inteligentnym.
Przyjaciółka prychnęła.
- Taa... I świetnie sobie partnera dobrałaś.
Lin skuliła się nieświadomie.
- Lepiej nie poruszaj ze mną tematu partnerów.
Aislin nie widziała Lory, ale z ciszy, jaka zapadła po tym wyznaniu domyśliła się, że coś się szykuje. I jak to zwykle bywało - i tym razem Lora jej nie zawiodła.
- Oczywiście. I będziesz się teraz nad sobą użalać, tak? - W głosie Lory dało się wyczuć sporo uszczypliwości. - Och, jaka to jestem biedna! - pisnęła.
- A co ty możesz wiedzieć... - zaczęła Lin, podnosząc na nią zaczerwienione oczy.
- O, nie. - Lora pokiwała palcem. - Na mnie takie sztuczki nie działają! Zachowujesz się jak jakaś roztrzęsiona lalunia! Zamiast z nim normalnie pogadać, ty szlajasz się po korytarzach...
- Billa nie ma w szkole.
- I jeszcze ryczysz po... - Lora przerwała, kiedy dotarły do niej słowa Lin. - Fakt. Zapomniałam. Ale jak wróci, znów będziesz...
Aislin ponownie spojrzała na Lorę, co natychmiast tamtą uciszyło.
- Zapomniałaś?! - Lin wstała, zaciskając dłonie w pięści.
Lora automatycznie się cofnęła.
- To znaczy, że wiesz? - Spokój w jej głosie był pozorny. W oczach dziewczyny płonął gniew.
- Wiem.
Lin skuliła się i spojrzała niewyraźnie na przyjaciółkę. Tamta nie unikała jej wzroku.
- Ale to i tak nie tłumaczy... - zaczęła niepewnie, ale Lora nie dała jej dokończyć.
- Tak samo, jak nic nie tłumaczy twojego uciekania od problemów.
- Ja wcale nie... - Lin umilkła, stłumiona spojrzeniem brązowych oczu. - A może nie każdy jest taki jak ty? Że wali prawdę prosto z mostu?
- Szkoda. Od razu życie stałoby się łatwiejsze.
Cała Lora. Jej szczerość da się jeszcze znieść. Ale czy ona nie może zrozumieć, że ludzie są różni?
Widocznie nie może - odpowiedziała sama sobie.
- I znowu to robisz! - krzyknęła za nią tamta. - Czemu choć raz nie możesz zachować się jak normalna, racjonalna Krukonka?
Lin wzruszyła obojętnie ramionami. Lora odetchnęła, policzyła do dziesięciu i ruszyła za nią. Doścignęła Lin, gdy ta wchodziła do pokoju wspólnego.
- Posłuchaj...
Dziewczyna odwróciła się. Lora zamilkła, kiedy zobaczyła autentyczną złość w jej oczach.
- Ty posłuchaj - zaczęła stanowczo. - Idź, spotkaj się z Charliem i lećcie do Hogs. Ja nie mam zamiaru słuchać ani twoich pouczeń, ani nieudolnych pocieszeń, ani miłosnego świergotu.
- Ale... - Lora nie dawała za wygraną.
Lin nie odwracając się weszła na schody. Pomachała Lorze i skręciła w bok. Przynajmniej sypialnia jest teraz pusta. Choć przez kilka godzin będzie miała spokój.
Trzasnąwszy drzwiami, usiadła na parapecie. Przez chwilę nasłuchiwała, ale na schodach nie rozległy się znajome kroki. Spuściła głowę zawiedziona. Myślała, że może...
"Ale przynajmniej okazało się, kto jest dla niej ważniejszy" pomyślała z goryczą.
Dziwisz się? Po tym, co jej powiedziałaś?
- Już chociaż ty się zamknij!
- Mówię ci, Charlie, miałam ochotę pójść za nią i walnąć w nią jakimś mocnym zaklęciem!
Butelka kremowego piwa ze stukotem uderzyła w gruby, drewniany stół. Lora i Charlie zajęli jeden z niewielu wolnych stolików w barze Madame Rosmerty. Chłopak wpatrywał się w Lorę z uśmiechem, zdając się jej wcale nie słuchać.
- Charlie!
Potrząsnął głową i wyprostował się.
- Lorka - zaczął, próbując ją udobruchać. - Ja wiem, że to dla ciebie ważne, dla mnie zresztą też, bo to ewentualnie będzie moja... eee... Jak to się nazywa? Żona brata?
- Szwagierka - podpowiedział męski głos zza jego pleców.
Charlie odwrócił się i uderzył siedzącego za nim chłopaka w splot słoneczny.
- Alan - pisnął przy tym. - Ty niedobry chłopcze!
Lora uśmiechnęła się. Jak dzieci, zupełnie jak dzieci. Machnęła ręką na obojętność Charliego w kwestii problemów Lin. Zresztą ona powinna sama się nimi zająć.
- No - Charlie przypomniał sobie widocznie, o czym mówił. - Więc to może i jest moja...
- Szwagierka - wtrącił Alan.
- Dziękuję - mruknął kurtuazyjnie Weasley. - Ale mimo to, jej wahania nastrojów, mówiąc delikatnie, nie leżą w kwestii moich zainteresowań.
Lora pokręciła głową i już otwierała usta, by coś powiedzieć, kiedy odezwał się Alan.
- Mówicie o połowicy Billa?
- Nie, kotek - mruknął Charlie. - Mówimy o dziewczynie, która miała pecha wiązać się z moim bratem i teraz to do niej dotarło.
- Czyli o Aislin - wtrąciła Lora.
Alan podrapał się po głowie.
- No, to raczej na odwrót - zaciamkał, przeżuwając kawałek trudnej do zidentyfikowania substancji.
Lora spojrzała na niego z zainteresowaniem.
- Na odwrót?
- Czyli że najpierw do niej dotarło, ale mimo to się z nim związała? - zapytał Charlie, zaglądając do butelki Lory, w poszukiwaniu resztek kremowego piwa.
- Nie, matole! - zdenerwował się Alan, plując wokół kawałeczkami orzechów.
Lora uznała, że lepiej będzie, jeśli usunie się nieco z drogi amunicji Alana.
- Że raczej on ma pecha. Zresztą teraz ich związek już chyba należy do przeszłości... - zastanowił się, sięgając po butelkę w rękach Weasleya.
- Alan. O czym ty do cholery mówisz?
Nawet Charlie zainteresował się słowami swojego kapitana.
- Tu i tak nic nie ma - mruknął, kiedy Alan przechylił butelkę.
Chłopak odstawił ją z brzękiem na stół i spojrzał poważnie na Lorę. W końcu z tych dwojga, to ona wyglądała rozsądniej.
- W sumie to niewiele wiem. Tylko tyle, że twoja przyjaciółka spotyka się z jakimś Ślizgonem.
Wzruszył ramionami.
Rozległy się dzwoneczki, ktoś otworzył drzwi. Alan uniósł głowę i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Chyba muszę was zostawić, maluchy. - Zarzucił szalik na ramię i wstał wyprostowany. - Na razie, maluchy.
W drzwiach knajpy stała blondynka z dużymi, niebieskimi oczami. Wyraźnie kogoś szukała. Kiedy zauważyła Alana, na jej policzki wypełzł rumieniec, skromnie spuściła powieki i tak czekała, aż on do niej dołączy.
Jednak para pozostawiona przy stoliku nie zwróciła na to uwagi.
- Ze Ślizgonem? - Lora powtórzyła słowa Alana.
- Aislin? - Charlie zamyślił się. - No, to się nie dziwię, że Bill wolał pojechać z Hazel.
Słowa chłopaka zwróciły myśli Lory w inną stronę.
- Właśnie, Lin też coś o niej mówiła... - powiedziała, marszcząc brwi i spojrzała na Charliego.
Ten wytrzymał jej spojrzenie. Odczekał chwilę, aż w końcu powiedział jej, co się stało.
***
Hazel stała pośrodku ciemnego pokoju. W ręku trzymała swojego osiołka, ukochaną zabawkę z dzieciństwa. Zza okna dobiegało żałosne zawodzenie, gałęzie uderzały w szybę.
Odwróciła się. Za nią w bujanym fotelu siedział Bill, ale na nią nie patrzył. Obracał w dłoni kawałek papieru.
- Nie żyją. Mała sama Hazel. Nie żyją...
Jakiś głos powtarzał te słowa jak mantrę, w rytm kołysani pamiętanej z dzieciństwa. Rozejrzała się przestraszona, ale nikogo nie zobaczyła.
Nagle na miejscu, w którym siedział Bill, pojawili się rodzice. Nienaturalnie wysocy, trupio bladzi. Wyciągali ku niej długie, szponiaste dłonie.
Poczuła, że spada w ciemność...
Obudziła się z krzykiem.
Poczuła, że obejmują ją czyjeś ramiona. Znajomy zapach...
Uspokajała się.
- Bill - szepnęła. - Wracajmy.
Poczuła, jak kiwa głową.
Siedzieli tak całą noc. Hazel udało się nawet zdrzemnąć, bez dręczących koszmarów. Bill kołysał ją jak małe dziecko, głaszcząc po głowie. |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 11:08, 12 Lis 2006 Temat postu: |
|
Jestem pełna nadziei, a jednocześnie i strachu, że cała to historia powoli dobiega końca.
Ale nawet teraz oni nie pozwalają mi nad sobą zapanować, ech...
XII
Powiedziała jej profesor McGonagall.
- Pani chyba żartuje.
Wzrok nauczycielki mówił jednak coś innego.
Odwróciła się i odbiegła.
Stała na cmentarzu. Ludzi podchodzili, ściskali jej dłoń, mówili formułkę i odchodzili. Bill stał za nią, trzymając nad jej głową wielki parasol.
Hazel poddawała się uściskom, potrząsaniom i pustym słowom, starając się nie myśleć o rodzicach. Jednak nad ich świeżym grobem okazało się to niemożliwe.
Poszli sobie. Szary tłum rozpływał się powoli, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Bill nie nalegał na powrót. Stał przy niej, nie odzywając się ani słowem. Kiedy się odwróciła, zobaczył w jej oczach pustkę.
- Chodźmy - szepnęła.
Objął ją. Nadal drżała, może z zimna, a może z innego powodu. Raczej wyczuwał, niż wiedział, żeby o nic nie pytać.
Ledwie doszli do przystanku, podjechał autobus.
Hazel źle się czuła. Bill nie miał sumienia, by zmuszać ją do powrotu do szkoły. Wysłał do dyrektora sowę, po czym odprowadził dziewczynę do łóżka.
- Nie chcę spać. Nie mogę - mówiła, ale położyła się.
McGonagall dała mu eliksir uspokajający, tak na wszelki wypadek. Do tej pory Hazel była silna, ale powrót do pustego domu mógł być zbyt dużym przeżyciem. Jak się okazało, nauczycielka miała rację.
Kiedy wreszcie usnęła, Bill zszedł do kuchni. Na dworze się ściemniało. Deszcz monotonnie bębnił o szyby, pogłębiając przygnębiające wrażenie tego lutowego wieczoru.
Spojrzał na kalendarz wiszący koło drzwi. Jutro czternasty lutego.
Nie tylko Hazel miała za sobą trudny dzień. Bill cały czas spychał gdzieś w głąb podświadomości myśli o Aislin, wydawały mu się śmieszne przy grobie rodziców dziewczyny. Jednak mimo usilnych starań, teraz myśli te powróciły ze zdwojoną mocą. Zacisnął zęby, przypominając sobie Ślizgona, z którym ją spotkał.
Nie pozwolił jej nic wyjaśnić... Ale co było do wyjaśniania? Oszukała go i tyle, sprawa jest jasna.
Trzymał w dłoni szklankę. Po jej ściance rozeszła się pajęczynka pęknięć.
***
Aislin gmerała łyżką w owsiance. Ponury nastrój nie opuszczał jej od dwóch dni. Od tego czasu nie rozmawiała z Billem.
Lora patrzyła na przyjaciółkę z niepokojem. Wiedziała, że stało się coś pomiędzy nią a Billem, choć nie dowiedziała się, o co poszło. Żadne z nich nie chciało o tym mówić. Wiedziała, bo Charliego wysłała na spytki, choć on też nie zdziałał za wiele.
- Ej, Lora, a tej co? - szepnęła Eloise, spoglądając na spuszczoną głowę Lin.
Przemknęło jej przez myśl, że sama chciałby wiedzieć...
- A co cię to interesuje? - Ale sztandarowa lalunia Ravencalwu nie powinna zawracać sobie tym pięknej główki.
Szczęk odkładanej gwałtownie łyżki. Lora i Eloise jednocześnie podniosły głowy, by zobaczyć wstającą Lin. Szła w stronę jakiegoś Ślizgona.
- Aislin! - krzyknęła z nią Lora, ale ona nie zareagowała.
Tymczasem ona wciąż miała przed oczami palący wzrok Billa. I to irytujące spojrzenie szarych oczu. Zresztą to nic dziwnego - ich właściciel bezczelnie się na nią gapił.
"Nie daj się, nie spuszczaj wzroku" - powtarzała sobie w myślach. Już prawie udało jej się ominąć go, jak jakiegoś zaplutego szczura – co najmniej, kiedy złapał ją za ramię.
- Zostaw mnie! - krzyknęła nieco histerycznie, zwracając tym uwagę kilku osób.
- Ciszej, dziewczyno - mruknął i pociągnął ją na korytarz, uśmiechając się uspokajająco wokół. - Przecież nie mam zamiaru cię zgwałcić. Teraz. - Dodał dodał po dłuższej chwili.
Lin szarpnęła się, wyciągając wolną rękę ku jego twarzy. Policzy się z tym przygłupem, zapamięta ją sobie. Jak jej życie miłe!
- Hej, hej! - Nicholas zaśmiał się i unieruchomił ją, mocno przytrzymując ręce. - Nie martw się, Bill nas nie zobaczy.
- Puszczaj, gnomie przerośnięty! - Lin spróbowała go kopnąć, ale zręcznie się odsunął, więc trafiła w ścianę.
Zabolało.
- Aleś ty ognista, wiewióreczko! - mruknął, uśmiechając się bezczelnie. - To jak z dzisiejszą lekcją? - szepnął jej do ucha.
Drzwi Wielkiej Sali otworzyły się i wyszła zza nich grupa dziewczyn w puchońskich szatach. Kiedy zobaczyły tę dość osobliwą parę, taktownie spojrzały na ogołoconą ścianę naprzeciwko.
- W twoich snach - syknęła, nadal próbując się uwolnić.
Nicholas przytrzymał ją mocniej, jeszcze bardziej wykręcając jej dłonie. Lin zagryzła wargi.
- Tym razem Bill nam nie przeszkodzi, skoro zajmuje się Hazel, maleństwo.
Lin nawet nie zdążyła się oburzyć, za nazwanie jej maleństwem. Po prostu zamarła, słysząc słowa chłopaka. Nicholas uśmiechnął się nieznacznie, widząc jej zaskoczenie.
- Ojej, nie wiedziałaś? - spytał nieco zbyt teatralnie. - Są teraz w jej domu, pod Cambridge.
Aislin odwróciła się powoli i utkwiła w nim wzrok bez wyrazu.
- To co, o szóstej w bibliotece? - zapytał.
Odeszła, potrącana przez ludzi wychodzących z Wielkiej Sali. Odprowadził ją wzrokiem do schodów.
- Coś ty jej powiedział?
Spojrzał w bok. Stała przy nim pulchna Krukonka z burzą loków na głowie. O ile się dobrze orientował, spotykała się z młodszym Weasleyem.
- Całą prawdę. - Wzruszył ramionami. - Ktoś musiał jej powiedzieć, jak jej ukochany czerwonowłosy spędza dni. I z kim – dodał znacząco.
"Co one w sobie mają, że tak pociągają te gryfońskie lwiątka?" - zdążył pomyśleć, zanim nie skręcił się z bólu. Dziewczyna z całej siły uderzył go pomiędzy oczy.
- Zgłupiałaś?! A to za co? - zapytał z wyrzutem.
- Źle ci z oczu patrzy. No i jesteś Ślizgonem. - Dziewczyna wzruszył ramionami i odeszła, nie odwracając się ani razu.
- Cholera, czemu one są takie popieprzone? - mruknął spadkobierca dziedzictwa wielkiego Salazara i zdecydował sie ulotnić, zanim zleci się całe stado tych "popieprzonych". Przy okazji machnął różdżką, zamrażając sok dyniowy, rozlany w głównym holu.
No co? Przecież musiał jakoś odreagować!
Aislin biegła do wieży. Po drodze ocierając łzy, które niespodziewanie pojawiły się na jej policzkach. Dlaczego? Przez kogo?
Pociągnęła ponuro nosem i zatrzymała się przed tajnym wejściem. Była sobota, za chwilę ruszy wycieczka do miasteczka. W środku z pewnością napatoczy się na mnóstwo ludzi. A z załzawionych oczu musiałaby się gęsto tłumaczyć.
Usiadła więc w rogu za zbroją Harmunda III Silnego, pogromcy powstania goblinów.
Właściwie czym tu się przejmować? Że jej chłopak pociesza swoją najlepszą koleżankę z wieży?
Ale ona się w nim podkochuje – odezwał się głosik w jej głowie.
- Spieprzaj. - Lin zamknęła oczy, próbując o tym nie myśleć. - W końcu to kwestia zaufania.
Tak sobie wmawiaj. Tylko on już ci nie ufa, złotko.
- Zamknij się.
- Lin. - Rozległ się spokojny głos obok niej. - Do kogo ty mówisz?
Lora.
Musiała nie usłyszeć jej kroków.
- Tak tylko... - mruknęła niewyraźnie w odpowiedzi.
Lora wciąż uważnie się jej przyglądała.
- No co? Nawet ja mam czasem ochotę na rozmowę z kimś inteligentnym.
Przyjaciółka prychnęła.
- Taa... I świetnie sobie partnera dobrałaś.
Lin skuliła się nieświadomie.
- Lepiej nie poruszaj ze mną tematu partnerów.
Aislin nie widziała Lory, ale z ciszy, jaka zapadła po tym wyznaniu domyśliła się, że coś się szykuje. I jak to zwykle bywało - i tym razem Lora jej nie zawiodła.
- Oczywiście. I będziesz się teraz nad sobą użalać, tak? - W głosie Lory dało się wyczuć sporo uszczypliwości. - Och, jaka to jestem biedna! - pisnęła.
- A co ty możesz wiedzieć... - zaczęła Lin, podnosząc na nią zaczerwienione oczy.
- O, nie. - Lora pokiwała palcem. - Na mnie takie sztuczki nie działają! Zachowujesz się jak jakaś roztrzęsiona lalunia! Zamiast z nim normalnie pogadać, ty szlajasz się po korytarzach...
- Billa nie ma w szkole.
- I jeszcze ryczysz po... - Lora przerwała, kiedy dotarły do niej słowa Lin. - Fakt. Zapomniałam. Ale jak wróci, znów będziesz...
Aislin ponownie spojrzała na Lorę, co natychmiast tamtą uciszyło.
- Zapomniałaś?! - Lin wstała, zaciskając dłonie w pięści.
Lora automatycznie się cofnęła.
- To znaczy, że wiesz? - Spokój w jej głosie był pozorny. W oczach dziewczyny płonął gniew.
- Wiem.
Lin skuliła się i spojrzała niewyraźnie na przyjaciółkę. Tamta nie unikała jej wzroku.
- Ale to i tak nie tłumaczy... - zaczęła niepewnie, ale Lora nie dała jej dokończyć.
- Tak samo, jak nic nie tłumaczy twojego uciekania od problemów.
- Ja wcale nie... - Lin umilkła, stłumiona spojrzeniem brązowych oczu. - A może nie każdy jest taki jak ty? Że wali prawdę prosto z mostu?
- Szkoda. Od razu życie stałoby się łatwiejsze.
Cała Lora. Jej szczerość da się jeszcze znieść. Ale czy ona nie może zrozumieć, że ludzie są różni?
Widocznie nie może - odpowiedziała sama sobie.
- I znowu to robisz! - krzyknęła za nią tamta. - Czemu choć raz nie możesz zachować się jak normalna, racjonalna Krukonka?
Lin wzruszyła obojętnie ramionami. Lora odetchnęła, policzyła do dziesięciu i ruszyła za nią. Doścignęła Lin, gdy ta wchodziła do pokoju wspólnego.
- Posłuchaj...
Dziewczyna odwróciła się. Lora zamilkła, kiedy zobaczyła autentyczną złość w jej oczach.
- Ty posłuchaj - zaczęła stanowczo. - Idź, spotkaj się z Charliem i lećcie do Hogs. Ja nie mam zamiaru słuchać ani twoich pouczeń, ani nieudolnych pocieszeń, ani miłosnego świergotu.
- Ale... - Lora nie dawała za wygraną.
Lin nie odwracając się weszła na schody. Pomachała Lorze i skręciła w bok. Przynajmniej sypialnia jest teraz pusta. Choć przez kilka godzin będzie miała spokój.
Trzasnąwszy drzwiami, usiadła na parapecie. Przez chwilę nasłuchiwała, ale na schodach nie rozległy się znajome kroki. Spuściła głowę zawiedziona. Myślała, że może...
"Ale przynajmniej okazało się, kto jest dla niej ważniejszy" pomyślała z goryczą.
Dziwisz się? Po tym, co jej powiedziałaś?
- Już chociaż ty się zamknij!
- Mówię ci, Charlie, miałam ochotę pójść za nią i walnąć w nią jakimś mocnym zaklęciem!
Butelka kremowego piwa ze stukotem uderzyła w gruby, drewniany stół. Lora i Charlie zajęli jeden z niewielu wolnych stolików w barze Madame Rosmerty. Chłopak wpatrywał się w Lorę z uśmiechem, zdając się jej wcale nie słuchać.
- Charlie!
Potrząsnął głową i wyprostował się.
- Lorka - zaczął, próbując ją udobruchać. - Ja wiem, że to dla ciebie ważne, dla mnie zresztą też, bo to ewentualnie będzie moja... eee... Jak to się nazywa? Żona brata?
- Szwagierka - podpowiedział męski głos zza jego pleców.
Charlie odwrócił się i uderzył siedzącego za nim chłopaka w splot słoneczny.
- Alan - pisnął przy tym. - Ty niedobry chłopcze!
Lora uśmiechnęła się. Jak dzieci, zupełnie jak dzieci. Machnęła ręką na obojętność Charliego w kwestii problemów Lin. Zresztą ona powinna sama się nimi zająć.
- No - Charlie przypomniał sobie widocznie, o czym mówił. - Więc to może i jest moja...
- Szwagierka - wtrącił Alan.
- Dziękuję - mruknął kurtuazyjnie Weasley. - Ale mimo to, jej wahania nastrojów, mówiąc delikatnie, nie leżą w kwestii moich zainteresowań.
Lora pokręciła głową i już otwierała usta, by coś powiedzieć, kiedy odezwał się Alan.
- Mówicie o połowicy Billa?
- Nie, kotek - mruknął Charlie. - Mówimy o dziewczynie, która miała pecha wiązać się z moim bratem i teraz to do niej dotarło.
- Czyli o Aislin - wtrąciła Lora.
Alan podrapał się po głowie.
- No, to raczej na odwrót - zaciamkał, przeżuwając kawałek trudnej do zidentyfikowania substancji.
Lora spojrzała na niego z zainteresowaniem.
- Na odwrót?
- Czyli że najpierw do niej dotarło, ale mimo to się z nim związała? - zapytał Charlie, zaglądając do butelki Lory, w poszukiwaniu resztek kremowego piwa.
- Nie, matole! - zdenerwował się Alan, plując wokół kawałeczkami orzechów.
Lora uznała, że lepiej będzie, jeśli usunie się nieco z drogi amunicji Alana.
- Że raczej on ma pecha. Zresztą teraz ich związek już chyba należy do przeszłości... - zastanowił się, sięgając po butelkę w rękach Weasleya.
- Alan. O czym ty do cholery mówisz?
Nawet Charlie zainteresował się słowami swojego kapitana.
- Tu i tak nic nie ma - mruknął, kiedy Alan przechylił butelkę.
Chłopak odstawił ją z brzękiem na stół i spojrzał poważnie na Lorę. W końcu z tych dwojga, to ona wyglądała rozsądniej.
- W sumie to niewiele wiem. Tylko tyle, że twoja przyjaciółka spotyka się z jakimś Ślizgonem.
Wzruszył ramionami.
Rozległy się dzwoneczki, ktoś otworzył drzwi. Alan uniósł głowę i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Chyba muszę was zostawić, maluchy. - Zarzucił szalik na ramię i wstał wyprostowany. - Na razie, maluchy.
W drzwiach knajpy stała blondynka z dużymi, niebieskimi oczami. Wyraźnie kogoś szukała. Kiedy zauważyła Alana, na jej policzki wypełzł rumieniec, skromnie spuściła powieki i tak czekała, aż on do niej dołączy.
Jednak para pozostawiona przy stoliku nie zwróciła na to uwagi.
- Ze Ślizgonem? - Lora powtórzyła słowa Alana.
- Aislin? - Charlie zamyślił się. - No, to się nie dziwię, że Bill wolał pojechać z Hazel.
Słowa chłopaka zwróciły myśli Lory w inną stronę.
- Właśnie, Lin też coś o niej mówiła... - powiedziała, marszcząc brwi i spojrzała na Charliego.
Ten wytrzymał jej spojrzenie. Odczekał chwilę, aż w końcu powiedział jej, co się stało.
***
Hazel stała pośrodku ciemnego pokoju. W ręku trzymała swojego osiołka, ukochaną zabawkę z dzieciństwa. Zza okna dobiegało żałosne zawodzenie, gałęzie uderzały w szybę.
Odwróciła się. Za nią w bujanym fotelu siedział Bill, ale na nią nie patrzył. Obracał w dłoni kawałek papieru.
- Nie żyją. Mała sama Hazel. Nie żyją...
Jakiś głos powtarzał te słowa jak mantrę, w rytm kołysani pamiętanej z dzieciństwa. Rozejrzała się przestraszona, ale nikogo nie zobaczyła.
Nagle na miejscu, w którym siedział Bill, pojawili się rodzice. Nienaturalnie wysocy, trupio bladzi. Wyciągali ku niej długie, szponiaste dłonie.
Poczuła, że spada w ciemność...
Obudziła się z krzykiem.
Poczuła, że obejmują ją czyjeś ramiona. Znajomy zapach...
Uspokajała się.
- Bill - szepnęła. - Wracajmy.
Poczuła, jak kiwa głową.
Siedzieli tak całą noc. Hazel udało się nawet zdrzemnąć, bez dręczących koszmarów. Bill kołysał ją jak małe dziecko, głaszcząc po głowie. |
|
|
Hekate |
Wysłany: Nie 17:40, 08 Paź 2006 Temat postu: |
|
Sasasa, no, dziękuję uprzejmie, Diruś - chciałam przeszkód na drodze Miłości, to je dostałam Nie sądziłam tylko, że to nastąpi tak szybko.
Prawda, jaki urok mają Ślizgoni? Wybitny i niepowtarzalny. Ale coś mi się wydaje, że z Nicholasa, to niezła szuja, a nie tylko pozer. Cóż, ta postać ma ogromny potencjał...
Swoją drogą jaki ten Bill brutalny!... |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 17:29, 08 Paź 2006 Temat postu: |
|
O, proszę. Miesiąc posuchy, a teraz dwa w jednym. no no...
XI
- Szykujesz coś na walentynki?
Aislin nie podniosła głowy. I bez tego wiedziała, kto pyta. A rozmowa z tą osobą była ostatnią rzeczą, o jakiej teraz marzyła.
- Spadaj, Eloise - rzuciła.
Lora posunęła w kierunku natrętnej blondynki grubą książkę.
- Słyszałam, że masz problemy z historią magii.
Eloise odgarnęła loki za ucho, nieudolnie naśladując Liz, prychnając pogardliwie.
- No tak. - Zauważyła Lora. - Ciebie i tak się pozbędą z Hogwartu, żeby mieć spokój. Nie masz się czym martwić.
Eloise zmarszczyła brwi. Ironia Lory widocznie do niej nie dotarła, bo z obrażoną miną odeszła w stronę kanapy. Lora patrzyła na nią rozbawiona, aż tamta w końcu poszła do sypialni.
Lin nie zwracała na to uwagi, próbując zapamiętać daty powstań olbrzymów.
- Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia... - zaczęła Lora
- Nie.
- Aislin, jak możesz być tak egoistyczna i nieczuła? Czy ja jestem tamtą wiedźmą? Zawsze byłaś taka - samolubna, wyniosła...
Lin trzasnęła książką.
- Dobra! - Wiedziała, że jeśli jej nie wysłucha, będzie tak gadać cały dzień. - O co chodzi?
Lora wyszczerzyła zęby.
- Jak wszyscy wiemy, jesteś zafascynowana Irlandią. Świetnie znasz obyczaje, wierzenia, czary...
- Lorka, nie denerwuj mnie.
- Jak się okazało, nie ty jedna. Jest taki Ślizgon... - Lora wyciągnęła notes i odszukała odpowiednią stronę. - Nicholas von Click.
Lin uśmiechnęła się.
- To wcale nie jest zabawne. - Pouczyła ją przyjaciółka, chichocząc. - Również wybiera się na celtologię i uznał, że potrzebuje korepetycji.
Aislin błyskawicznie spoważniała.
- I ja mam go uczyć?!
Lora znów przerzuciła kilka kartek.
- Jesteś jedyną osobą, która byłaby w stanie podjąć się tego zadania - oznajmiła.
- Ty chyba śnisz!
Jak się okazało - sen Lory stał się rzeczywistością. Kilka dni później Lin siedziała w bibliotece i czekała na "herr Nicholasa", jak go nazywała w myślach. Miała spędzić ten wieczór z Billem, ale wypadł mu niespodziewany trening. Lora wykorzystała okazję, choć jak udało jej się namówić Lin - tego sama zainteresowana nie była świadoma. W każdym razie, znajdowała się teraz w najciemniejszym zakątku biblioteki, próbując wtopić się w ścianę.
Siedziała tyłem do drzwi, więc nie widziała, jak pojawił się w nich wysoki brunet. Rozejrzał się, a kiedy dostrzegł jedyną dziewczynę siedzącą samotnie, ruszył ku niej pewnym krokiem.
- Wild? - zapytał, zatrzymując się tuż za nią.
Dziewczyna podskoczyła przestraszona. Buteleczka z atramentem potoczyła się po stole, spadła na podłogę i potłukła się z brzękiem.
- Reparo!
Aislin odwróciła się. Tuż za nią stał wysoki brunet i z nonszalanckim uśmiechem bawił się różdżką.
- Pytałem, czy nazywasz się Wild.
Skinęła głową i odwróciła się szybko, by nie zdążył zauważyć jej zmieszania.
Kiedy trafiła do Hogwartu była, jak większość pierwszoroczniaków, jedenastolatką o wielkich, przestraszonych oczach. Oczy te, w szarym i jednolitym tłumie, wypatrzyły dumnego i pewnego siebie młodzieńca już na ceremonii przydziału. Trafił do Slytherinu i w ten sposób zakończyła się jej pierwsza młodzieńcza miłość. I zapomniała o wszystkim po kilku tygodniach.
Dlatego przeżyła szok, że jej pierwszy ukochany został jej uczniem. Odetchnęła z ulgą, kiedy uświadomiła sobie, że on o niczym nie wiedział.
- No, no, no - pokiwał głową z uznaniem. - Weasley ma gust, muszę przyznać.
Lin zazgrzytała zębami ze złości.
- Nie twój interes.
W tej chwili wiele by dała, by być choć trochę tak złośliwa jak Liz; albo chociaż Lora.
Bill nie poszedł na trening. Nie, nie okłamał Liz; początkowo takie miał plany. Jednak zmieniły się, kiedy na kilka minut przed zbiórką do pokoju wspólnego weszła zapłakana Hazel.
Łzy na jej policzkach to nieczęsty widok, zwłaszcza w miejscu publicznym. Dlatego zatrzymał dziewczynę w drzwiach i zaprowadził do swojej sypialni.
Nie nalegał. Nie wypytywał, co się stało. I tak nie powie, jeśli nie będzie chciała. Wiedział jednak, że stało się coś poważnego i ktoś powinien przy niej być. Przekleństwo odpowiedzialności.
Jednak mu powiedziała.
Przytulił ją i pozwolił się wypłakać. Jej ciałem wstrząsały spazmy, drobną piąstką uderzała jego pierś, a on gładził ją delikatnie po włosach.
W tej właśnie chwili w drzwiach sypialni pojawił się Simon.
- Weasley, ja rozumiem, że Charlie... - zaczął krzykiem, ale szybko umilkł. - Eee...
Sytuacja, w której zastał tę parę w pokoju, była dość krępująca. Hazel i Bill przytulający się w sypialni... To nie oznaczało niczego dobrego. Wycofał się z pokoju, zanim któreś z nich zdążyło zareagować. I natychmiast wyrzucił tą scenę z pamięci. Lepiej, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Zwłaszcza Aislin.
Hazel z czasem się uspokoiła. Bill nie poszedł już na trening, tylko odprowadził dziewczynę do jej łóżka (sekretny schodek jest niezawodny). Przyniósł jej z kuchni herbatę z rumem, ojciec pił taką przy narodzinach każdego dziecka.
Kiedy Hazel zasnęła, usiadł przed kominkiem. Mógł na spokojnie pomyśleć. Rodzice Hazel zginęli w wypadku samochodowym. Nie wiedział, co przyjaciółka może czuć w takiej chwili. Zdawał sobie jednak sprawę, że to najgorszy moment. Nie wyobrażał sobie wkraczania w dorosłość bez podpory w rodzicach. Sam z tego nie potrzebował, w końcu zawsze był samodzielny i robił co chciał, ale myśl, że mógłby ich teraz stracić...
Musiał wyjść. Śmiech kolegów i wesoło trzaskający ogień nie poprawiały mu nastroju. Opowie o wszystkim Lin, ona zrozumie. Chociaż... Hazel by tego nie chciała.
Zatrzymał się i spojrzał na błonia. Wieczorny zmierzch okrył je szarością. Zakazany las falował delikatnie pod wpływem wiatru, wiecznie zielone świerki i jodły, teraz grafitowo ciemne, sprawiały przerażające wrażenie kontrastując ze śniegiem.
Wstrząsnął się.
Lin pewnie uczy się w bibliotece. Posiedzi z nią.
- Zwariowałeś?! Lepiej się zajmij tą książką!
Nicholas przed chwilą zaproponował swojej nauczycielce wspólne spędzenie walentynkowego popołudnia. W Lin wezbrała ochota, by trzasnąć go książką w ten pusty łeb.
- Weasley może iść z nami, taki trójkącik... - Nicholas mruknął do niej znacząco.
Tego dla Aislin było z wiele. Zebrała książki, zwinęła pergamin i wstała z hałasem, ściągając do stolika bibliotekarkę. Ta wyprosiła ich oboje.
Lin szybko ruszyła do wyjścia, ale Nicholas nie pozostał długo w tyle. Dogonił ją tuż za drzwiami biblioteki i złapał za ramię.
- No, nie unoś się tak! - Powiedział, nachylając się ku niej. - Czy ja powiedziałem cos złego?
Zobaczyła, jak jego twarz coraz bardziej się zbliża i w ostatniej chwili spojrzała w bok. Poczuła jego usta na policzku. Podniosła na niego wściekłe oczy, ale on patrzyła gdzieś za nią.
- To na razie, kotek - mruknął i odszedł.
Lin odwróciła się i zobaczyła jak Nicholas mija wściekłego Billa.
Aislin wydała przerażony pisk, uświadamiając sobie, co chłopak widział. Jego mina potwierdziła jej obawy.
- Bil... - zaczęła, ale on nie dał jej dokończyć.
Podszedł do niej i mocno chwycił ją za ramiona. Nigdy jeszcze nie widziała go tak rozgniewanego.
- I może powiesz mi, że to twój nowy przyjaciel? - syknął przez zęby.
Pchnął ją na ścianę. Odszedł, nie oglądając się za siebie. Lin osunęła się na podłogę, nieświadoma, że powtarza gest Hazel sprzed kilku miesięcy.
Bill poszedł jednak na trening. Znajdował się na boisku jakieś pół godziny, ale chłopcy przyznali, że było to najbardziej zaciekłe pół godziny w historii ich drużyny.
W szatni Bill nie odzywał się do nich ani słowem, zresztą zaraz gdzieś się ulotnił. Simon spojrzał porozumiewawczo na Charliego. Coś się zaczęło.
"Albo skończył" - pomyślał Charlie, patrząc na drzwi, za którymi zniknął jego brat. |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 11:39, 08 Paź 2006 Temat postu: |
|
Podtytuł odnosi się absolutnie tylko do części światecznej! Ni tylko Ty nie umiesz się z nimi rozstać... : ) |
|
|
Hekate |
Wysłany: Nie 11:27, 08 Paź 2006 Temat postu: |
|
Hmmm, mam nadzieję, że podtytuł "ostatnia" nie dotyczy całości opowiadania, tylko części świątecznej? Bo szkoda by mi było rozstawać się z Lin i resztą gromady
Może by tak jeszcze odciągnąć w czasie happy end, w którego istnienie nie wątpię ani przez chwilę? Podręczyć jeszcze Billa i Lin? Ha! (zaciera łapki)
Hazel w dalszym ciągu mi żal, lubię paskudnicę, a jak! No i Lorę, Lora od początku stoi w moim rankingu na pierwszym miejscu
Swoją drogą zatęskniłam do Gwiazdki. I mam wielką ochotę na piernik. |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 11:07, 08 Paź 2006 Temat postu: |
|
X
Opowieści świątecznej część trzecia - ostatnia.
Jaskrawofioletowy autobus zahamował z piskiem na skraju szerokiej drogi. Czarodziej w żółtej szacie zatrzymał się na szybie, oddzielającej kierowcę od reszty pasażerów. Szybie magicznie wzmocnionej, na wszelki wypadek.
- Ho-oooogwart! – zaciągnął donośnie konduktor w fioletowej czapce.
Aislin podniosła się z miejsca dopiero, gdy pojazd się zatrzymał, dzięki czemu uniknęła upadku na wątpliwej czystości podłogę.
- Panience pomóc? - Konduktor oblizał palce, przed chwilą jadł smażonego ślimaka, i wyciągnął ku niej dłoń.
Lin spojrzała na nią z trudnym do ukrycia obrzydzeniem.
- Obejdzie się.
Drzwi jeszcze się za nią nie zamknęły, gdy pojazd znikł w chmurze błyszczącego pyłu.
"Tandeta."
Zakazany Las. To właśnie na jego skraju zatrzymał się autobus. Lin obrzuciła drzewa podejrzliwym spojrzeniem. Nie podzielała sympatii Charliego Weasley'a do włóczenia się po lesie. Skoro został zakazany, to chyba musiały być jakieś powody, prawda? Obawiała się, że któryś z nich zaraz stanie jej na drodze.
Musiała jednak iść. Przecież nie będzie tu tak stać i czekać na nie wiadomo co. Zwłaszcza, że zza tych drzew rozlegają się jakieś trzaski.
Odgarnęła grzywkę z czoła ("Trzeba podpytać Lorę o jakieś zaklęcie skracające włosy. A może loczki?") i ruszyła przed siebie, starając się nie rozglądać na boki. Trzaski - początkowo tłumaczyła sobie, że to urojenia - stawały się coraz wyraźniejsze. Nieświadomie sięgnęła po różdżkę.
- Aislin?
Aż odskoczyła. Odwróciła się szybko, trzymając różdżkę w pogotowiu.
- Hazel?! A co ty tutaj robisz?
Między drzewami stała, w dżinsach i cienkiej bluzce, przyjaciółka Billa. Włosy miała w nieładzie, oczy podkrążone, a w zaczerwienionych dłoniach trzymała kilka szyszek.
- Chciałam... - Odrzuciła szyszki i włożyła ręce do kieszeni bluzy. - Wyszłam się przejść, ale chyba zabłądziłam.
Lin zdjęła szalik i owinęła nim szyję dziewczyny. Hazel otworzyła szeroko oczy.
- Skąd masz ten szalik?
Aislin dopiero teraz zauważyła, że nie miała na sobie zwykłego czarno niebieskiego szala, lecz ten w gryfońskich barwach.
Od mojego faceta! krzyczał chochlik w jej głowie.
- Znalazłam w pociągu. - Skłamała, ignorując to upierdliwe stworzenie.
Hazel posłała jej badawcze spojrzenie piwnych oczu, ale nic nie powiedziała. Szły milcząc. Hazel patrzyła na czubki swoich butów. Aislin o nic nie pytała, zadowolona, że nie idzie sama. We dwójkę zawsze jakoś raźniej.
- Jak święta? - Przerwała ciszę Hazel.
Lin zastanowiła się chwilę. Nie mogła jej chyba powiedzieć, że Wigilię spędziła z Billem i jego rodziną. Skoro ją z nim rzeczywiście coś łączyło... Przecież nie może zachować się jak Liv.
Nie musiała myśleć zbyt długo nad odpowiedzią, bo sama Hazel ją w tym wyręczyła.
- Pewnie nie najlepiej - zaczęła cicho. Lin jej nie przerywała, dla własnego bezpieczeństwa. - To jak u mnie. Słuchaj - Hazel zatrzymała się i stanęła na przeciwko Lin. - Wiem, że on spotyka się z tą Krukonką...
Lin przestraszyła się. Hazel wyglądała, jakby w tej chwili gotowa była na wiele.
- Niekoniecznie spotyka... - zaczęła, ale tamta nie dała jej dokończyć.
- Nie przerywaj mi - Hazel spojrzała na niebo. - Nienawidzę niebieskiego koloru, wiesz? Od jakichś pięciu miesięcy. A to przez nią. Tą głupią, wścibską dziewuchę! Po cholerę pchała się między mnie i niego?
- Hazel, ja nie chciałam...
- Nie przerywaj mi! - W oczach dziewczyny pojawił się dziwny blask. - I przekaż tej swojej Lorze, że nie będzie miała łatwo!
I odbiegła, powiewając złoto czerwonym szalikiem. Aislin patrzyła na pozostawione na śniegu śladu zdumionym wzrokiem. Lora i Bill? Nie, no... Nie, Bill zdecydowanie nie jest...
Wróciła pamięcią do wieczora sprzed kilku dni. Gdy razem z Lorą usiadły przy stoliku Hazel, ta obrzuciła je nienawistnym spojrzeniem. Aislin wzięła do spojrzenie do siebie, ale Hazel przecież równie dobrze mogła patrzeć na Lorę.
- O żesz!
Pobiegła w stronę zamku, nie zwracając już uwagi na szmery i trzaski między drzewami.
Lora spokojnie czytała "Tysiąc i więcej legend celtyckich", które Lin podarowała jej na Gwiazdkę. Aislin miała wiele denerwujących cech, ale tylko jedna doprowadzała Lorę do iście szewskiej pasji. Otóż panna Wild miała dziwny zwyczaj - próbowała zarażać swoimi pasjami przyjaciół. Najpierw Lora dostała bloczek rysunkowy, który tuż po Nowym Roku przeznaczyła na praktyczny notatnik dziennikarski. Potem nastąpiło kilka lat magii druidzkiej i obyczajów szmaragdowej wyspy. Kiedy rok temu Lin podarowała przyjaciółce przewodnik po Irlandii Północnej, Lora odetchnęła z ulgą, że zapasy zostały już wyczerpane. Dlatego kiedy zobaczyła pod choinką paczkę dziwnie przypominającą książkę, zrobiło jej się słabo. Jednak zielono brązowa okładka ją zaintrygowała. I teraz Lora musiała przyznać, że chociaż raz Lin całkiem dobrze trafiła z prezentem.
Zwłaszcza zainteresowała ją historia Midira i Etain. Nie, żeby historia tej trudnej miłości wydała się jej romantyczna. Czym jest rozdzielenie na tysiąc lat w porównaniu do ukochanej zamienionej najpierw w kałużę, potem w fioletową muchę i do tego porywaną przez wiatr?
Lora mogła spokojnie zaśmiewać się przy perypetiach ulubionych bohaterów Aislin, skoro ona siedziała teraz daleko za morzem, u swojej babci w Dublinie. Dlatego też, gdy trzasnęły drzwi i w pokoju wspólnym pojawiła się Lin z zarumienionymi policzkami i rozwianym włosem, Lora trochę się przestraszyła.
- Słuchaj! - Lin nie dała jej dojść do słowa i nie zdejmując kurtki, mówiła. - Wracałam tym pokręconym autobusem. Wysadzili mnie na skraju lasu i... - Przerwała, by złapać oddech.
Lora machnęła różdżką i na stole pojawiła się butelka wina o smaku truskawkowego toffi. Lin nalała odrobinę do kieliszka, spróbowała i pokiwała głową z uznaniem.
- No - kontynuowała już spokojniej, rozpinając płaszcz. - Jak tak szłam tą drogą, spotkałam Hazel. - Zaczerpnęła powietrza. - Czy ty masz coś do Billa?
Lora spojrzała na Lin, jakby ta żartowała. I wybuchła donośnym śmiechem.
- Do Billa? - spytała z niedowierzaniem. - Do tego gryfońskiego wypłosza? Do członka tego latającego gangu? - zachichotała. - Zresztą przy tobie nie miałabym szans.
Aislin spuściła wzrok, czując jak potężny rumieniec wypełza jej na policzki.
- A ty skąd się tu w ogóle wzięłaś? - spytała Lora, uświadamiając sobie, że Lin dopiero co wyjechała.
- Jakby ci to powiedzieć...
- Najlepiej wprost.
Lin powoli obracała w dłoni kieliszek z czerwonym płynem. Nie wiedziała, jak ma właściwie zacząć. Wzięła duży łyk i jednym tchem streściła wydarzenia ostatnich dni. Lora słuchała wszystkiego z tajemniczym uśmiechem.
- A prezent od Billa? Podobał ci się? - zapytała, kiedy Lin skończyła swoją opowieść.
Ta aż się zakrztusiła.
- Skąd wiesz?!
- Od źródła.
- Bill ci powiedział?
Tym razem to Lora się zarumieniła. Aislin zmarszczyła brwi - Lorze nieczęsto się to zdarzało.
- Czli... - wymruczała.
- Kto?
Lora wzięła głęboki oddech i również dopiła swój kieliszek.
- Charlie.
W tym momencie spokój pokoju wspólnego zakłóciła grupa hałaśliwych czwartoroczniaków, którzy z torbami pełnymi słodyczy z Miodowego Królestwa rozsiedli się przed kominkiem.
Lora kiwnęła głową w stronę drzwi.
- Umówiłam się z Noxem, muszę iść - rzuciła i szybko wstała z fotela.
- A nie powiesz mi czegoś więcej o...
Lora uciszyła ją wzrokiem.
- Kiedy indziej.
Blisko pół roku temu, w drodze do Hogwartu dzieląc przedział z Williamem Weasleyem, Aislin Wild nawet się nie spodziewała, że Nowy Rok przywita właśnie z nim. Z nim oraz z resztą swoich przyjaciół. Gdyby rok temu ktoś jej powiedział, że zaprzyjaźni się z gryfońską drużyną quidditcha, wyśmiałaby tą osobę.
Charlie i Lora zajęli jedyną kanapę, więc cała reszta musiała zadowolić się poduszkami, rozsianymi po Pokoju Życzeń. Lora postarała się o radio, choć zapomniała o kasetach. CRR miała sylwestrową przerwę w audycji, musiano zadowolić się względną ciszą.
- A pamiętacie, jak wygraliśmy z wami rok temu? - roześmiał się Charlie. - Tamtej flądrze prawie rozkwasiłeś nos tłuczkiem, Alan! - Klepnął po plecach swojego kapitana z taką siłą, że ten omal nie udusił się domową nalewką z porzeczek.
- Szkoda, że tylko prawie - wymruczała Aislin do kubka gorącej irish coffee.
Poczuła, jak ktoś delikatnie gładzi ją po włosach.
- Znów tak ładnie pachną - usłyszała szept Billa. - Co to za zapach?
- Morska trawa. Takie ziołowe eksperymenty to konik mojej babci.
- Tej z Irlandii? Mówiłaś, że to mugolka.
Lin uśmiechnęła się.
- Bo to jest mugolka.
Wstała, poprawiając sztruksową spódnicę. Pomysł Lory, tak jak i spódniczka. Aislin nie posiadała żadnej w swojej garderobie. Choć musiała przyznać, że ta jest całkiem przyjemna.
- Idziesz gdzieś? - Bill również wstał.
- Zaraz wrócę - odparła i dodała, gdy chłopak już otwierał usta, żeby coś powiedzieć. - Sama.
Musiała wyjść. Kiedyś uciekała w ten sposób przed wścibskimi spojrzeniami. Teraz nie było takiej potrzeby, ale... To silniejsze od niej. Zresztą ludzie miewają gorsze nawyki.
Opuściła pokój życzeń. Powietrze na korytarzu było lodowato zimne, ale nie cofnęła się po kurtkę. Uznawszy, że gruby sweter od babci wystarczy ("Skoro ta twoja szkoła taka stara, to musi być w niej zimno"), ruszyła do wyjścia.
Wszędzie panowała cisza. Lin uśmiechnęła się - balowicze w wieżach całkiem dobrze znali się na zaklęciach wyciszających. Przez okna wpadał blask księżyca. Gwiazdy migotały radośnie, zwiastując słoneczny noworoczny poranek.
Tymczasem Lin znalazła się na dole, tuż przy frontowych drzwiach. Już miała je uchylić, kiedy usłyszała za plecami czyjeś kroki. Odwróciła się szybko, modląc się w duchu, by nie był to Filch.
Można powiedzieć, że miała szczęście. Za nią stała Hazel.
- Eee...
- Oszczędź sobie - syknęła przez zęby dziewczyna, chwytając ją mocno za ramię.
Lin próbowała się wyswobodzić, z marnym skutkiem.
- Gdzie oni są? - Oczy Hazel błyszczały podejrzanie. - Zresztą nie mów, idziemy!
Poągnęła Lin, ale ta zdążyła złapać klamkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, wpadło lodowate powietrze, ale klamki nie puściła. Zacisnęła tylko zęby - poczuła ból, jakby ramię miało jej wyskoczyć ze stawu.
- Zostaw mnie! - krzyknęła.
Hazel obejrzała się. Lin wykorzystała moment i wyswobodziła się z jej uścisku.
- Bill spotyka się ze mną, nie z Lorą - powiedziała ciszej.
Hazel na chwilę znieruchomiała. Potem wyciągnęła różdżkę i skierowała ją na Lin. Ta sięgnęła odruchowo do kieszeni, w której zawsze nosiła różdżkę. Jednak sweter od babci takiej nie posiadał. Różdżka leżała pewnie gdzieś w pokoju życzeń.
Hazel wystrzeliła jasnożółty promień. Lin udało się schylić, poczuła tylko jak zaklęcie zmierzwiło jej włosy. Hazel nie traciła okazji. Po chwili Lin nie mogła się ruszyć. Zamknęła oczy, oczekując kolejnego ataku, lecz ten nie nastąpił.
Hazel leżała nieruchomo na ziemi. Jej różdżka gdzieś zniknęła.
- Teraz masz wobec mnie dług. - Rozległ się nosowy głos.
Koło drzwi do Wielkiej Sali stała Liz, bawiąc się różdżką Gryfonki.
- Nawet wiem, jak go spłacisz. - Dodała.
Lin odgarnęła grzywkę i wyprostowała się. Liz miłosiernie zdjęła z niej zaklęcie unieruchomienia.
- Nie licz na to, że będę twoim szpiegiem. Nie jestem Eloise - dodała buńczucznie.
Liz uśmiechnęła się z wyższością.
- Za kilka dni zmienisz zdanie - oznajmiła.
- Odwal się. Nie wtrącaj się do mojego...
Nie dokończyła. Na schodach stał Bill. Patrzył to na Liz, to Aislin. W końcu utkwił wzrok w dziewczynie leżącej na ziemi.
- O, jest i nasz Romeo. - Liz też go zauważyła. - To ja może zostawię was samych.
Kiedy mijała Billa, podała mu różdżkę Hazel.
- Oddaj swojej drugiej dziewczynie, jak już oprzytomnieje. - I odeszła.
Przez drzwi nadal wpadało zimne powietrze. Lin drżała na całym ciele. Bill minął ją i pochylił się nad nieprzytomną Hazel. Bez słowa wziął ja na ręce i odszedł.
Lin nie odezwała się ani słowem. Patrzyła tylko za odchodzącym chłopakiem. Kiedy znikł za zakrętem, zamknęła drzwi i poszła do dormitorium Krukonów. Nie chciała psuć innym tego wieczoru. A obawiała się, że w powietrzu wisi kłótnia.
Nie mogła zasnąć. Siedziała w pokoju wspólnym i patrzyła na płomienie ognia. Nie umiała zrozumieć Billa, ale najgorsze, że nie wiedziała, o co sama jest zła. Że zaniósł nieprzytomną przyjaciółkę do skrzydła szpitalnego? Przecież ona zarobiłaby tak samo ona.
Jej myśli przerwało skrzypnięcie. W tajnym wejściu do dormitorium, tym znajdującym się tuż obok kominka, stał Bill.
- Przepraszam - powiedział. - Lora dopiero... Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- O czym?
- Jak to o czym? - Bill podszedł i schylił się nad nią. - O wszystkim. O Hazel, o planach tej...
- Liz - podpowiedziała Lin.
Bill podciągnął ją do góry i objął.
- Przecież to nie tylko twoje problemy.
Lin położyła mu dłonie na piersi.
- I myślisz, że "przepraszam" wystarczy?
Bill uśmiechnął się i szepnął jej coś do ucha. Położyła mu głowę na ramieniu.
- Tak, to chyba wystarczy.
Dopiero teraz zauważyła, że przejściu stali również Lora i Charlie. Uśmiechnęli się do niej szelmowsko i zamknęli drzwi. Po chwili Lin usłyszała dobiegający zza nich śmiech i odgłosy kroków.
"Nie ma co - pomyślała. - Dobrały się te dwa chochliki." |
|
|
Hekate |
Wysłany: Nie 22:37, 10 Wrz 2006 Temat postu: |
|
Już wiem, już wiem skąd te kolory! Wiem z czym mi się kojarzą! To jasne i oczywiste, z "Czasem słońce, czasem deszcz" (powiedziała Hekate, ostatnimi czasu maniaczka bollywoodzkich, kiczowatych, uroczych, baśniowych, kolorowych, roztańczonych i rozśpiewanych produkcji. I owszem, więcej epitetów nie było pod ręką )
Dalej będę słodzić, a co! To moje ukochane fanfikowe opowiadanie, naprawdę. Może nie jakieś specjalnie głębokie, nie psychologizujące, ale takie lekkie i zgrabne, że nie sposób nie wpaść po uszy. Bo potrzeba czasem odprężenia. I dalej kompletnie nie rozumiem dlaczego pod "Duszkiem" tak mało komentarzy...
Aaa, fragment irlandzki cudny! Ty to chyba naprawdę jesteś maniaczką Irlandii |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 17:16, 10 Wrz 2006 Temat postu: |
|
Jak mówiłam - się nadrobi. Bez zbędnego gadania, bo i po co język strzępić.
Trwajmy w oczekiwaniu na część trzecią. O ile dobrze pójdzie - przez tydzień.
Przecież-Wiecie-Kto.
IX
Opowieści świątecznej część druga
Morze szumiało uspokajająco. Fale rozbijały się o rufę statku "Irish Spirit", zmierzającego wprost do dublińskiego portu . Pokład był niemal zupełnie wyludniony, przy burcie stała tylko dziewczyna w żółtym płaszczu i z wielką torbą na plecach. Marynarze przechodzący obok niej co jakiś czas próbowali zwrócić na siebie jej uwagę, lecz żadnemu się to nie udawało. Dziewczyna oparta o drewnianą belkę patrzyła przed siebie, nie zważając na wiatr i zimno. W końcu był to grudzień, pewnie dlatego większość pasażerów kryła się w swoich kajutach.
Aislin Wild myślami była daleko stąd, na rozświetlonej sali w największej europejskiej szkole magii. Bal skończył się zaledwie kilka godzin temu; do tej pory nie miała czasu, żeby przemyśleć parę rzeczy. Na przykład słowa szeptane przez Billa podczas tańca.
Zrobiło jej się gorąco na samo wspomnienie. Dłonie nieświadomie zacisnęła na balustradzie tak mocno, że zbielały jej knykcie. A na jej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech.
- Nie jest pani zimno?
Patrzyły na nią uważnie oczy szare jak chmury na niebie.
- Proponuję wejść do środka. - Mężczyzna, czy raczej chłopak, bo nie mógł być od niej dużo starszy, w czarnej, marynarskiej kurtce podążył spojrzeniem za jej wzrokiem. - Dobrze pani patrzy, tam jest ląd. Do domu na święta?
Lin kiwnęła głową.
- Można tak powiedzieć.
Marynarz uniósł głowę i wziął głęboki oddech.
- Czuje pani? Tak pachnie tylko tutaj. - Na jego twarzy zagościł błogi uśmiech, oczy miał przymknięte. - Pływałem już po wielu morzach, ale tylko koło Lambay Island tak intensywnie czuć morską trawę.
- Ale przecież jest zima - zdziwiła się Lin.
- Właśnie to jest takie niezwykłe.
Teraz Lin również poczuła. Słodki, ale nie intensywny, trochę chłodny, zapach. Koszyczki, które babcia wyplatała, pachniały tak samo.
- Już niedługo będziemy w Dublinie. Pani na stałe mieszka w Anglii?
- Właściwie w Szkocji. Na stancji.
Syrena pokładowa zatrąbiła ogłuszająco. Chłopak odszedł bez pożegnania, wygwizdując skoczną melodię. Lin odwróciła się za nim. Jednak straciła zainteresowanie marynarzem, kiedy w oddali zamajaczyło jej znajome wybrzeże.
- Kotku! Tu jestem!
Kiedy "Irish Spirit" dobił do brzegu, pierwszym, co zobaczyła dziewczyna, był wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu i niebieskiej czapce. Tuż obok niego stała starsza kobieta, machająca dłonią w pomarańczowej rękawiczce. Rękawiczki dobrane zostały do szalika w tym samym odcieniu i ciemnofioletowego płaszcza. Naprawdę, babcia mogłaby bardziej dobierać kolory do swojego wieku.
Ledwie Aislin zeszła z pokładu, już znalazła się w ciepłych objęciach babci. Pachniało od niej drożdżówką. I miętą - to zapewne przez gumę w ustach starszej pani.
- Nareszcie! Już myślałam, że utopiliście się gdzieś tam! - Babcia machnęła ręką w stronę morza.
Mężczyzna wziął od Lin torbę, mimo jej stanowczych sprzeciwów. Babcia odsunęła ją od siebie na długość ramienia i przyjrzała się jej badawczo.
- Zapuszczasz włosy? Zawsze mówiłam, że w dłuższych byłoby ci...
- Już nie, babciu - Lin odgarnęła z czoła za długą grzywkę. Rzeczywiście, przydałoby się je trochę skrócić. - To tylko na bal...
Te cztery słowa wystarczyły, by babcia wydała z siebie okrzyk radość ("Moja kruszynka na prawdziwym balu!") i zaczęła wyciągać z Lin szczegóły na temat jej sukienki.
W trakcie opowiadania, Lin przelotnie spojrzała na pokład. Tuż przy burcie stał znajomy marynarz - z ziemi wydawał się o wiele wyższy - i uniósł dwa palce do czapki.
- Salutuje ci, no proszę! - Babcia uśmiechnęła się znacząco. - A z kim byłaś na tej zabawie?
Odeszli. Lin w objęciach szczęśliwej babci, mężczyzna z plecakiem na ramieniu i reszta pasażerów; wszyscy odprowadzani wzrokiem marynarza na pokładzie.
- Cieszysz się, że wracasz do normalności, prawda?
Kiwnęła głową, choć świat babci nie był dla niej normalny. Orientowała się w nim całkiem nieźle, w końcu jej ojciec nie był czarodziejem. Ale różdżka wiele ułatwia - na przykład gotowanie. Jeden z jej nocnych koszmarów. Przepisy równie skomplikowane jak te na eliksirach. Mąka, cukier i sól, których za nic nie umiała rozróżnić bez próbowania. Tak samo jak wiele przypraw w babcinej kuchni.
- W domu czeka na ciebie ktoś jeszcze.
- Tata? - Starała się nie okazywać radości. Nieskutecznie.
Babcia, siedząca obok kierowcy, zobaczyła jej twarz w lusterku.
- Nie - odparła. - Judith.
Lin jęknęła cicho. Jechała do babci z nadzieję, że odpocznie od swoich "ulubionych" współlokatorek, a tu się okazuje, że na końcu wędrówki czeka na nią mugolska mutacja Liv i Eloise. Czy one już zawsze będą ją prześladować?
- Alex uznała, że Judy i ty spędzacie ze sobą za mało czasu i trzeba to naprawić - kontynuowała babcia. - Ona się nawet cieszy na to spotkanie.
- Ale czemu mnie nikt nie zapytał o zdanie?!
Babcia strapiła się. Całym sercem rozumiała Lin, ale w słowach jej córki było sporo racji. Aislin i Judith są w w tym samym wieku, a prawie wcale się nie znają. Starsza pani inaczej określiłaby stosunki panujące między jej wnuczkami, ale nie chciała niszczyć utopijnej wizji Alex.
- Kotku, rozumiem, że możesz czuć się... oszukana. - Lin z trudem przełknęła to słowo z ust babci. - Ale może jak się lepiej poznacie...?
- Tylko ja wcale nie chcę się z nią poznawać!
Nieważne, czy Aislin chciała tego, czy nie, w przytulnej kuchni siedziała Judith. Kiedy ostatnio się widziały, miały po trzynaście lat, pryszcze na nosie i takie same sukienki. To o nie wybuchła wielka awantura, po której rodzina na jakiś czas postanowiła je od siebie odseparować. Judith wyjechała do bostońskiej szkoły z internatem, a rok później również jej rodzice przeprowadzili się do Stanów. Co się stało, że ona przyjechała - Lin nie chciała wiedzieć. Wystarczyło, że musiała znosić to spojrzenie bladoniebieskich oczu, śledzące każdy jej ruch; jakby tylko czekały na jakiś błąd.
I ku największej udręce Lin - jej kuzynka gotowała wręcz wyśmienicie.
- Zrobiłam wam obiad, pomyślałam, że będziecie głodni - powiedziała dziewczyna, kiedy tylko wrócili z dworca.
Na stole czekało parujące spaghetti. Aislin uśmiechnęła się ciepło, przypominając sobie, z kim ostatnio jadła to danie. Babcia musiała ten uśmiech zrozumieć nieco opacznie, bo zaniepokojenie na jej twarzy ustąpiło radosnemu zdziwieniu.
- Widzisz, nie jest tak źle - szepnęła wnuczce do ucha i posadziła ją naprzeciwko Judith.
Posiłek przebiegał we względnym spokoju, jeśli nie liczyć kąśliwej uwagi Lin na temat zbyt ostrego sosu. Judith nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się tajemniczo. Pod koniec uczty do kuchni wtoczyło się olbrzymie cielsko na czterech łapach.
Lin odrzuciła widelec i błyskawicznie podciągnęła nogi.
- O, chyba się jeszcze nie znacie - Judith uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją. - To Dropsik. Dropsik - zwróciła się do grubego basseta - przywitaj się z naszą kochaną kuzyneczką.
Pies obrzucił zebranych nieprzytomnym spojrzeniem, wyszczerzył żeby i - po dokładnym zbadaniu swojej pustej miski - wycofał się z kuchni. Lin odprowadziła do przerażonym wzrokiem.
- Wspaniałe święta się zapowiadają - mruknęła do swojego talerza.
Jej przeczucie się sprawdziło. Mimo usilnych starań babci, dziewczyny nie umiały dojść do porozumienia. Zaczęło się oczywiście od całkiem niewinnego Dropsika.
- Przecież nic ci nie zrobił! - krzyczała Judith do zamkniętych drzwi.
- Bo mu uciekłam! - dobiegł zza nich stłumiony głos Lin.
Judith przytrzymała wyrywającego się psa.
- Przed psem się nie ucieka! To naturalne, że cię będzie gonił!
- Tak samo naturalne będzie, jak mnie ta bestia zeżre?!
Skończyło się na kilku siniakach i zadrapaniach, które babcia opatrywała, kiwając głową z dezaprobatą.
- Najpierw sukienka, teraz pies... Czy wy już nie możecie znaleźć sobie solidniejszych powodów do awantur? Ja wiem? Może jakaś historia miłosna? Bo to się już robi nudne.
Babcia z ciężkim sercem patrzyła na zachowanie dziewczyn. Ale co mogła zrobić? Obiecała sobie, że do ich wychowania nie będzie się wtrącać. No i proszę, jakie ziółka jej dzieci wyhodowały. Oczywiście, skrytykowała szkoły z internatem, tylko ani Martin, ani Alex nie chcieli tego słuchać. Zresztą w przypadku Lin decyzję podjęła jej matka. Alex widocznie nie chciała być gorsza.
Poranek wigilijny w domu starszej pani Wild przebiegał wyjątkowo spokojnie. Wnuczki po ostatniej kłótni zawarły niemy pakt, co ocaliło ich babcię od porannego bólu głowy. Ciemne chmury pojawiły się podczas zmywania po obiedzie.
- To czego oni cię właściwie uczą w tej szkole?
Lin poprosiła babcię o wyjaśnienie, czym właściwie był ten cały mur berliński, o którym tyle mówili w mugolskim radiu. Judith to usłyszała.
- Czegoś, czego i tak nie zrozumiesz.
- Czyli na przykład czego? - dociekała Judith.
Aislin rozczapierzyła nad kuzynką palce.
- Jak w butelce zamknąć sławę, jak uwarzyć mądrość oraz jak uniknąć śmierci.
Judy przez chwilę była wyraźnie przestraszona, ale w końcu wybuchła śmiechem. Dropsik, zwabiony do kuchni niecodziennymi odgłosami, warknął ponuro na Aislin. Dziewczyna zamarła. Nie lubiła psów. Mówiąc szczerze - miała lekką fobię. Dlatego zanim Dropsik się do niej zbliżył, wykonała szybki zwrot i umknęła do swojego pokoju.
Święta z Judith i tym... tym... O nie! Już woli je spędzić w Hogwarcie, z dala od śliniących się psich morderców.
Oparła się plecami o drzwi, wzięła głęboki oddech. Postanowiła - wraca do Szkocji. Zdjęła z szafy plecak i zaczęła pakować swoje rzeczy. W tym momencie do pokoju weszła babcia.
- Co ty robisz?
- Nie widać? - parsknęła Lin. - Pakuję się.
Babcia pokiwała głową ze zrozumieniem. Nie było sensu jej powstrzymywać. I tak zrobi po swojemu. Zresztą pani Wild zrobiłaby na jej miejscu tak samo.
- Odwieźć cię do portu?
Aislin spojrzała na babcię zaskoczona.
- Nie będziesz mnie przekonywać, żebym została?
- A zostałabyś?
Lin spuściła głowę.
- Nie.
Babcia uśmiechnęła się. Podeszła do wnuczki i mocno ją uścisnęła. Lin poczuła zapamiętany z dzieciństwa zapach - lawendowych perfum babci. To jej coś przypomniało. Wyjęła spod łóżka grubą paczkę.
- Miałam dać ci go wieczorem, ale...
- Dziękuję, kotku! - Babcia od razu zabrała się rozpakowywania prezentu.
Lin ją powstrzymała.
- Do wieczora. - Zagroziła palcem.
- Ja też mam coś dla ciebie.
Lin wzięła małą paczuszkę w ciemnym papierze. Spojrzała na babcię, ta pokiwała głową. Kiedy rozerwała opakowanie, jej oczom ukazał się długi łańcuszek, z wisiorkiem wykonanym z ametystu.
- Śliczny! Dzię...
- Rodzinna pamiątka. - Na chwilę w oczach babci pojawił się dziwny blask. Tylko na chwilę. - Ale musisz już iść, ostatni statek odpływa za piętnaście minut.
Nie popłynęła statkiem. Kiedy tylko kierowca babci zobaczył, jak znika na pokładzie, odszedł. Lin zeszła z powrotem i deportowała się, schowana na kontenerami. Nie lubiła tego sposobu komunikacji i korzystała z niego jak najrzadziej, ale tym razem nie miała wyboru.
Pewnie z powodu małej praktyki, wylądowała w śmierdzącej stercie śmieci za dworcem King's Cross.
Przeklinając tych, którzy zwozili odpadki w to miejsce, otrzepała się i za pomocą zaklęcia odświeżającego pozbyła się z płaszczyka rybiego zapachu.
Zamierzała dostać się do Hogwartu pociągiem, w końcu aportacja w tamtym miejscu jest niemożliwa. Dlatego lekko się poirytowała, kiedy barierka na peron 9 i 3/4 i nie chciała się otworzyć. Im dłużej próbowała ją sforsować, tym bardziej się denerwowała. I tym dziwniej patrzył na nią konduktor.
W końcu zrezygnowała z próby przedostania się na peron i usiadła na brudnej, odrapanej ławce, zastanawiając się - co dalej?
- Aislin?!
Nie zdążyła się nawet do końca zorientować w swojej sytuacji, kiedy usłyszała znajomy głos. Jeszcze zanim zobaczyła, do kogo należał, zrobiło jej się cieplej.
- Miałaś być w Dublinie! - Bill wyłonił się zza grupki kilku dziewcząt w ciepłych kożuchach i podszedł do Lin.
- Ale jestem tutaj - parsknęła opryskliwie. Przestraszyła się, że on zauważy, jak ucieszyła się na jego widok.
- Zamierzasz spędzić Wigilię na dworcu? - Podszedł do niej ze strapioną miną. Objął ją, cała trzęsła się z zimna.
- Nie zamierzam, ale chyba nie mam innego wyboru.
Bill zaśmiał się cicho. Kiedy ją do siebie przytulił, zapachniało lawendą. Lubił te kwiaty, jak jego matka. Pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Lin zesztywniała, ale się nie wyrywała.
Dobry znak - uśmiechnął się niedostrzegalnie.
- Wyboru rzeczywiście nie masz - powiedział stanowczo. - Idziemy.
Aislin nie oponowała. Chochlik, który obudził się w niej w tamtym dziwnym pokoju, wyraźnie pokraśniał z zadowolenia. W ramionach Billa było ciepło i... bezpiecznie. Może nie ma sensu przed tym uciekać?
Nie dowie się, jeśli tego nie sprawdzi. |
|
|
yadire |
Wysłany: Nie 17:10, 10 Wrz 2006 Temat postu: |
|
Jak to miło wiedzieć, że ktoś czyta! Hekate, Twoje komentarze sprawiają, że aż chce się pisać : ).
Miałam to napisać wcześniej. Ale Damian znów zabrał się za naprawianie komputera. I jak to ma w zwyczaju - popsuł. A jest w technikum informatycznym... Współczuję tamtym nauczycielom. Ale w każdym jestem mu wdzięczna, bo losy Lin, Lory i całej reszty zaczęły nabierać wyraźnych konturów.
Indżoj!
yadire
PS. Ten rozdział może nie przeraża długością, ale to się nadrobi.
y.
VIII
Opowieści świątecznej część pierwsza.
Wijące się serpentyny strzelające z pochodni na ścianach nieogarniętym strumieniem. Lodowe konfetti zmieniające się powoli w różnokolorową breję na parkiecie. Strzępy kolorowego materiału i kawałki połamanych obcasów. Tak mniej więcej wyglądała Wielka Sala po balu siódmoklasistów.
- Skrzaty zaraz się za-aaa to wezmą. - Lora nie powstrzymała ziewnięcia, patrząc na pobojowisko. - Idziemy, co?
Aislin siedziała na krześle, masując obolałe stopy.
- Gdzie ty zniknęłaś na cały wieczór? - zapytała Lora, nie patrząc na przyjaciółkę.
Policzki dziewczyny poczerwieniały. Lora pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Pewnie nasz rudy przyjaciel znów dawał ci się we znaki.
Lin mruknęła coś pod nosem i wstała. Lora, wcale nie zdziwiona jej milczeniem, raz jeszcze spojrzała na salę i ruszyła za Lin. Po takim wieczorze przyda się trochę snu.
"Grupa dekoratorów przeszła chyba samą siebie" pomyślała Aislin, wchodząc do sali. Choć uczestniczyła w przygotowaniach, efektu końcowego nie doczekała. Nie widziała wcześniej szklanych pochodni połyskujących jasnym, prawie białym ogniem. Kiedy podeszła, dostrzegła z zaskoczeniem, że dekoracja wykonana jest z lodu. Kilka godzin temu sufit Wielkiej Sali zasnuty był, jak niebo na zewnątrz, ciężkimi chmurami. Teraz na granatowym niebie lśniły gwiazdy. Stoły czterech domów znikły, zastąpiły je kilkuosobowe stoliki, ustawione w okręgu dookoła parkietu.
Podchodząc z trudem do swojego miejsca - mówiła Lorze, że te obcasy trzeba usunąć, ale ona nie dała się przekonać - pośliznęła się na małej kulce. Przed upadkiem uratowała ją Lora, w ostatniej chwili chwytając ją za rękę.
Wdzięczność, która wykwitła na twarzy Lin, po chwili zmieniła się w zdecydowanie antagonistyczne uczucie. Kiedy podniosła wzrok, patrzyły wprost w ciemnobrązowe oczy najstarszego Weasley'a.
- Zabiję cię - syknęła przez zaciśnięte zęby do Lory.
Całe to "przedstawienie", jak bal określała Hazel - z którą Lin zadziwiająco szybko znalazła wspólny język - przebiegał w miarę spokojnie. A przynajmniej mieścił się w granicach oczekiwań Aislin. Do czasu.
Dochodziła jedenasta. Lora już dawno gdzieś przepadła, zostawiając pogrążone w rozmowie Lin i Hazel.
- Wiesz, ja wcale nie miałam zamiaru brać w tym wszystkim udziału - Hazel machnęła ręką, wskazując na parkiet. - To Bill mnie namówił. Pewnie żeby ta jego Krukonka była zazdrosna. - Urwała nagle, spoglądając gdzieś w bok.
Aislin zamarła na chwilę. Przypomniały się jej notatki Eloise. Ona się w nim podkochiwała! To by wiele wyjaśniało. Na przykład minę tej Gryfonki, kiedy Lora i Lin przysiadły się do ich stolika. Ten mord w piwnych oczach...
Nie przesadzaj, nie ona jedna cię nie lubi - odezwał się wewnętrzny głosik.
- Hazel, zatańczymy? - Wysoki blondyn, znany Aislin z widzenia, podawał dłoń dziewczynie.
Hazel odetchnęła z ulgą. "Zanim coś powiesz, pomyśl. Zwłaszcza dziś."
- Jasne! - Podała chłopakowi rękę, uśmiechając się szeroko gdy zobaczyła zbliżającego się Billa. Minęła go lekkim krokiem, w ogóle na niego nie patrząc.
Aislin przeciągnęła się, rozprostowując obolałe nogi. Pięciocentymetrowe obcasy nieprzywykłym stopom mogą nieźle dać się we znaki. Aislin na własnej skórze to odczuwała.
- Może je zdejmiesz?
Aislin błyskawicznie podciągnęła nogi pod krzesło i usiadł prosto. Bill przysunął jedno z krzeseł bliżej i usiadł obok.
- Polubiłyście się z Hazel? - spytał zdziwiony.
- Właściwie to się za bardzo nie znamy - mruknęła Lin i porwała ze stołu szklankę z rurką.
Łyknęła potężnie i zakrztusiła się. Cokolwiek znajdowało się w tej szklance, nie nadawało się do picia. Chyba że ktoś miał kompletnie nieczułe gardło i przełyk.
Bill podał jej sok dyniowy.
- I jak mam cię nie lubić, skoro mnie ciągle ratujesz? - mruknęła bardziej do siebie niż do Bila..
- To może po prostu mnie polub? - Lin musiała w tej chwili przyznać rację głosikowi, który oznajmiał, że uśmiech tego chłopaka jest uroczy.
Sama nieświadomie też się uśmiechnęła. To najwyraźniej ośmieliło Billa, bo poprosił ją do tańca.
- Chyba nie - zaoponowała niepewnie. - Te buty nie są zbyt... Co ty robisz?!
Bill klęknął przed nią, zwracając tym uwagę przechodzących dziewczyn.
- Skoro to jedyny powód... - Zdjął pantofelek z jej nogi. - ...to jakoś temu zaradzimy - dokończył, zdejmując drugi.
Lin zacisnęła usta. Oczyma wyobraźni widziała uśmiechy Liz i Eloise. A w myślach słyszała ich docinki.
A jak długo jeszcze będziesz się z nimi widywać? Sześć czy siedem lat?
"No nie... Tylko jakieś sześć miesięcy..."
Wiem. To była taka ironia.
- To jak z tym tańcem?
Nawet nie próbuj odmawiać!
- Zresztą... - Bill wzruszył ramionami. - Co ty masz do gadania?
Lin gotowa była przyznać, że ten szelmowski uśmiech już gdzieś widziała. No tak, Lora.
The Banshees, bardzo popularna grupa muzyczna, w swoim repertuarze posiadała głównie piosenki skoczne. Ballad zasadniczo nie lubili, choć prawa rynku (i wydawca) nakazały im kiedyś jedną nagrać. I właśnie wtedy, gdy Bill Weasley namówił do tańca Aislin Wild, The Banshees zdecydowali się ją zagrać.
- Dobry znak, nie? - mruknął Bill, przytulając ją do siebie.
Aislin od tej bliskości aż zrobiło się gorąco. Początkowo poruszała się sztywno jak kłoda, ale w końcu ośmieliła się objąć chłopaka. Położyła głowę na jego ramieniu i tak kołysali się razem w rytm smętnej melodii, nie dostrzegając smutnego spojrzenia Hazel, szerokiego uśmiechu Lory i zaskoczonej miny Charliego Weasleya*.
Aislin chłodziła rozpalone policzki w otwartym oknie. Na dworze powoli się przejaśniało. Do wschodu słońca pozostało co prawda sporo czasu, ale czerń nocy ustępowała już powoli szarości poranka.
Święta bez śniegu.
- Herezja.
Lin chuchnęła w skostniałe z zimna dłonie. Nie zamykając okna podeszła do szafy i z samej góry ściągnęła kolorowy plecak. Jednym ruchem różdżki spakowała najpotrzebniejsze ciuchy i ruszyła do łazienki.
Chętnie wzięłaby gorącą kąpiel w poziomkowej pianie, ale za godzinę miała statek i musiała się spieszyć. Dlatego ograniczyła się do szybkiego prysznica.
Wyszła, starając się nie trzaskać drzwiami. Miała wyjątkowo dobry humor i nawet Liz nie mogłaby jej go popsuć. Jednak lepiej, żeby nie miała do tego okazji. Ogień w kominku dawno wygasł, wznieciła go zaklęciem.
"Niech mają" - uśmiechnęła się.
Pod oknem skrzaty ustawiły sporych rozmiarów choinkę. Nie przyozdobiły jej, wiedziały, że Krukoni wolą zrobić to sami. Lin włożyła pod drzewko paczkę owiniętą w czarno niebieski papier.
Nie ociągając się dłużej zeszła na dół. Przechodząc przez hol nie mogła się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do Wielkiej Sali. Pomieszczenie, jeszcze kilka godzin temu przypominające arenę po walce olbrzymów, teraz wyglądało jak co dzień.
"Te maluchy są naprawdę niesamowite..."
Stała tak jeszcze chwilę, wspominając wczorajszy wieczór. Wkrótce ruszyła szybkim krokiem do wyjścia. Musiała przejść prawie kilometr, zanim mogła bezpiecznie się teleportować; choć w jej wypadku określenie "bezpieczna teleportacja nie miało racji bytu. |
|
|