Hekate |
Wysłany: Nie 13:16, 13 Maj 2012 Temat postu: |
|
Betowała Vianne. Uściski!
*
[…] Życie Pana jest wiecznym czuwaniem
Wśród niewysłowionych problemów
W pustym raju cokolwiek się stanie
Zawsze stanie się przeciw Niemu […]
J. Kaczmarski „Pusty raj”
Nigdy nie miał problemów ze zdrowiem. Jego organizm, nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach (a było takich wiele, szczególnie w ostatnich latach), pracował sprawnie niczym szwajcarski zegarek, którego nie trzeba nakręcać. Dlatego, gdy z wiekiem zaczęły doskwierać mu rozmaite problemy natury zdrowotnej, z bólem pleców włącznie, był szczerze zaskoczony, że ciało odważyło się na otwarty bunt. Nie bardzo umiał sobie poradzić z nową sytuacją. Oczywiście zdawał sobie wiedział, że nie jest nieśmiertelny, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że walka z własnymi organami wewnętrznymi może być trudniejsza od walki z poplecznikami Toma Riddle’a. A w dodatku z góry skazana na porażkę.
W połowie schodów musiał się zatrzymać, żeby złapać oddech. Jego serce, które kiedyś wytrzymywało kilkudziesięciokilometrowe marszruty i biegi, teraz biło z rozpaczliwą nieregularnością, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Albusowi zakręciło się w głowie. Minerwa powiedziałaby zapewne, że to przez koszmarne nawyki żywieniowe – a raczej przez brak jakichkolwiek nawyków – i miałaby rację, chociaż nie do końca. Bo tak naprawdę Albus Dumbledore po prostu się bał. Wydarzenia ostatnich dni tak dalece nadwyrężyły jego system nerwowy, że nie pomagały już żadne „wspomagacze”, ani magiczne, ani farmaceutyczne – stres i chroniczny brak snu zaczęły odbijać się na zdrowiu dyrektora Hogwartu. Jeszcze trochę i po prostu umrę – myślał, kurczowo trzymając się poręczy. Usiłował uspokoić oddech. Na szczęście jego zmaltretowane serce zgodziło się na rozejm, zdołał więc w końcu wdrapać się na górę i po chwili, niezauważony przez nikogo, zniknął w jednym z korytarzy. Nie paliła się tutaj ani jedna pochodnia, ale Albus znał drogę na tyle dobrze, że bez problemu omijał wszystkie przeszkody.
Klucze, bardziej z sentymentu niż z rzeczywistej potrzeby, zawsze nosił przy sobie, dlatego teraz bez problemu dostał się do pokoju, który nadal pachniał dobrym tytoniem i whisky. Meble odrobinę się zakurzyły, ale poza tym, palarnia nie zmieniła się ani trochę, nawet pudełka z cygarami leżały na swoich miejscach. No tak, nikt ich nie podwędził, bo nikt z aktualnej kadry nie pamiętał o istnieniu tego pomieszczenia – w Hogwarcie wiele było takich zapomnianych zakątków. Albus westchnął i nalał sobie whisky ze stojącej na stole butelki. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy znajome głosy i do palarni wpadną za moment przyjaciele sprzed lat, spierając się o jakąś teorię z dziedziny ekonomii albo prawa handlowego, ale to tylko wiatr targał okiennicami. Dyrektor usiadł na kanapie i, odganiając natrętne myśli, siedział tak przez ładnych kilka minut, wpatrując się w stojący w kącie, zabytkowy zegar. Potem zrezygnował z jakichkolwiek pozorów i ułożył się wygodnie, wyciągając nogi i podkładając ręce pod głowę. Był tak zmęczony, że nawet gdyby bardzo się starał, nie potrafiłby zasnąć.
Zaledwie pół godziny temu okłamał swoich współpracowników: pozwolił im uwierzyć, że wie, co robi, i że mogą bez obaw zająć się tym, do czego są powołani – wbijaniem wiedzy do nastoletnich głów. Nawet głos mu przy tym nie zadrżał. Niestety, sam siebie oszukać nie zdołał, bo doskonale wiedział, w jak trudnym położeniu się znaleźli, i to w dodatku z jego winy. Ale czy było inne wyjście? Miał pozwolić Riddle’owi na przejęcie Hogwartu? Na urządzenie prywatnego poligonu na terenie szkoły? Niedoczekanie. Zrobił dokładnie to, co musiał zrobić, a ponieważ nie miał zbyt wiele czasu do namysłu, dał się przy okazji wmanewrować w sytuację, z której nie było wyjścia. Klasyczny pat. Każdy ruch wydawał się błędny, niebezpieczny albo po prostu głupi, a co najgorsze, wstrzymywanie się od jakiegokolwiek ruchu także nie wchodziło w grę. Nie miał złudzeń, chłopcy Riddle’a prędzej czy później (raczej prędzej, jak można było przypuszczać) odnajdą zamek – Gadamer był mistrzem w swoim fachu. Poza tym Albus nie mógł bez końca ukrywać Hogwartu za podszewką rzeczywistości, bo jego magiczne moce miały swoje granice. Wyczerpany organizm ciągle mu o tym przypominał.
Leżał na kanapie, palił cygaro i usiłował dojść do ładu z własnymi myślami. Spójrz na to jak na partię szachów – powtarzał sobie. – Wyłącz emocje. Kiedyś to potrafił, dlatego był takim dobrym magiem i jednocześnie tak dobrze radził sobie w Cambridge, a potem na froncie, ale to było tak dawno, że sam zaczynał wątpić w prawdziwość własnej przeszłości. Teraz trzęsły mu się ręce, oczy zachodziły mgłą, a w głowie raz po raz wybuchały bomby – widział w swoim życiu wiele strasznych rzeczy, dużo straszniejszych niż atak na Hogsmeade, ale trawiona przez ogień wioska to był cios w samo serce. Bolało bardziej niż rana zadana szrapnelem.
A teraz chcieli negocjować. Przysłać delegację. Albus spodziewał się, że do tego dojdzie, złamał przecież po drodze wszystkie możliwe paragrafy, porywając kilkadziesiąt osób, miał jednak nadzieję, że zyska trochę więcej czasu, żeby zdobyć poparcie. I przygotować linię obrony. Nie był ślepy, widział przecież, co się dzieje pod jego własnym dachem – młodzież kopiowała zachowanie dorosłych, hormony kipiały, a agresja sięgała zenitu. Trudno zapanować nad takim żywiołem! Postawił więc, na wpół intuicyjnie na wpół świadomie, na pełną izolację, wychodząc z założenia, że ogień pod przykrywką zgaśnie szybciej. Przeżył dwie wojny światowe, kilka zamachów stanu i rewolucję, dlatego nie miał ochoty oglądać swoich uczniów, mordujących się nawzajem w imię jakichś poronionych idei. Chciał oszczędzić im tego wszystkiego, czego jemu nie oszczędzono. Nawet, jeśli musiałby w tym celu przewrócić do góry nogami całe brytyjskie prawodawstwo i wspiąć się na sam szczyt politycznej obłudy.
– Tak myślałam, że cię tu znajdę.
Albus nie zdziwił się zbytnio, widząc w palarni Minerwę McGonagall, ta kobieta znała go lepiej, niż ktokolwiek na świecie. Z żyjących – dopowiedział w myślach i ogarnął go znajomy smutek. Usiadł i zgasił cygaro. Postanowił, że dokończy je później, w bardziej sprzyjających okolicznościach, gdy problemy zostaną rozwiązane, a rzędy dusz ocalone przed zakusami zła. Albo lepiej w ogóle daruje sobie palenie, to przecież taki zgubny nałóg.
– Jak myślisz, kogo tu przyślą? – zapytał w końcu, obserwując Minerwę, która ze szklaneczką whisky zawędrowała aż do regału i właśnie wyciągała z rzędu jakieś stare tomiszcze. Od razu rozpoznał okładkę – „Kapitał” Marksa. Książka była tania, kiepskiej jakości, dlatego czas odcisnął na niej swoje piętno: kartki pożółkły, a litery ledwo dawało się odcyfrować. Albus swego czasu bawił się w introligatora, robiąc porządki z prywatnym księgozbiorem, ale zadanie go przerosło, więc machnął w końcu ręką i zostawił sprawy swojemu biegowi. Nie darzył już Marksa zbytnią sympatią. Dlatego wyniósł go w końcu do palarni i ustawił między Wolterem a „Nowym Wspaniałym Światem” Aldousa Huxleya, skazując tym samym na zapomnienie.
– Gdyby poczytali twoje notatki na marginesach, zamknęliby cię w więzieniu – mruknęła Minerwa, pozornie ignorując pytanie przyjaciela. Przewróciła jeszcze kilka kartek i odłożyła książkę na miejsce. Potem podeszła do stołu i usiadła w fotelu, naprzeciwko Albusa. Jak zwykle odniósł wrażenie, że przewierca go wzrokiem na wskroś i skanuje myśli. Trudno było mieć przed nią jakiekolwiek sekrety. – Poza tym powinieneś używać ołówka… łatwiej znika w pomroce dziejów. Chociaż księgi ponoć nie płoną, więc nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia.
– Minnie, proszę cię…
– Na pewno nie przyślą Gadamera. – Natychmiast weszła mu w słowo. – Ani Rosiera. Na to nie licz.
– Cóż, akurat z tego powodu mogę się jedynie cieszyć. Wcale nie mam ochoty ich oglądać.
– Sądzę, że przyślą Malfoya albo Lestrange’a. Albo obu naraz. To nie będzie przyjemna rozmowa.
Pokiwał głową. Też tak sądził. Niestety.
– Poradzę sobie. I z jednym, i z drugim. Wiesz o tym.
– Obawiam się, że nie masz innego wyjścia – odparła Minerwa z powagą. Albus zauważył, że w jej ciemnych włosach pobłyskuje o wiele więcej srebrnych nitek niż przed tygodniem. – Mam nadzieję, że naprawdę istnieje jakiś plan. Albus, siedzimy na beczce prochu! Dosłownie. Nie wiem, czy do twojej wieży z kości słoniowej docierają odgłosy ze świata zewnętrznego, ale ja się tu muszę zmagać z bandą wystraszonych i mocno wkurzonych dzieciaków. W końcu ktoś komuś wpakuje nóż między żebra. Albo urządzi w piwnicy izbę tortur.
– To co? Mam ich uzbroić i wysłać na wojaczkę, żeby się pozbyli nadmiaru energii? – Zapytał, zanim zdążył się powstrzymać. Nie chciał być sarkastyczny, ale coraz gorzej nad sobą panował. Nie umiał grać przed Minerwą niewzruszonego stoika, od razu wyczułaby kłamstwo.
– I tak w końcu pójdą. – Jego wybuch nie zrobił na niej żadnego wrażenia. – Czy tego chcesz, czy nie. Mamy wojnę, wiesz? A my jesteśmy już trochę za starzy na rzucanie się z szablami na czołgi.
– Nie. – Albus bezwiednie zacisnął dłonie w pięści. – Nie – powtórzył stanowczo. – Jeszcze za wcześnie na takie wnioski. Mamy szansę zapobiec temu szaleństwu. Nie patrz tak na mnie – uśmiechnął się lekko. – Nie jestem naiwnym optymistą, jak trzeba będzie, to zacznę ich szkolić. Przecież nie pozwolę, żeby uczniów zarżnięto jak barany prowadzone na jatkę! Ale jeszcze nie teraz, Minnie. Teraz powalczymy słowem i zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Przyniosę ci coś do jedzenia. – Minerwa powoli wstała z miejsca i otrzepała szatę z niewidocznego pyłku. Nie skomentowała. Nie było już nic do dodania. – A potem powinieneś się przespać. W takim stanie nie nadajesz się do niczego, a już do paktowania z Malfoyem na pewno.
Wyszła z pokoju, nie czekając na odpowiedź – drzwi cicho załkały, bo od dawna nikt nie oliwił zawiasów. Albus wiedział, że nie udało mu się przekonać przyjaciółki, z nich dwojga to ona była odważniejsza i, jak na córkę generała przystało, nie miała problemu z podejmowaniem trudnych decyzji. Natomiast on, stary belfer, zawsze szukał kompromisów, które zwykle stawiały go w sytuacji co najmniej dwuznacznej moralnie. Czy to tylko złudzenie, czy zegar – pamiątka po wuju, który pół życia spędził w Indiach, budując drogi i mosty – naprawdę zaczął tykać o wiele głośniej, niż przed chwilą? Dyrektor nie mógł tego znieść, dźwięk uporczywie przesuwających się wskazówek doprowadzał go do szału. W końcu nie wytrzymał, zerwał się z kanapy i zatrzymał wskazówki, a mechanizm, obrażony z powodu złego traktowania, zachrzęścił złowrogo i umilkł raz na zawsze. Niestety, niewiele to pomogło, bo Albus nadal słyszał jego tykanie, tym razem we własnej głowie.
– Jeżeli się nie uda, to naprawdę zacznę ich szkolić – powiedział głośno, jakby chciał się przygotować na taką ewentualność. – Porozmawiam z pułkownikiem Mallorym. Zorganizuję kursy. To się da załatwić.
Problem w tym, że wcale nie chciał niczego załatwiać.
Rozmasował kark i wyrzucił z głowy niechciane myśli, usiłując skupić się na priorytetowej kwestii. Po chwili spostrzegł, że technika medytacji, którą wypracował pod Verdun, znowu zaczyna działać, a emocje podporządkowują się prymatowi umysłu. Dobrze, bardzo dobrze, byle tak dalej! Gdy po dwudziestu minutach do palarni wróciła Minerwa, niosąc tacę z kanapkami i kubkiem herbaty, zastała swojego kolegę przy biurku, piszącego coś z zapałem na płachcie pergaminu. Nawet jej nie zauważył. Uśmiechnęła się pod nosem i zostawiła kolację na komódce, z nadzieją, że gdy Albus skończy pracować, zdecyduje się jednak coś przekąsić. Co prawda herbata będzie już wtedy zimna jak lód, ale zawsze można ją podgrzać zaklęciem, albo po prostu zaparzyć świeżą
Zanim poszła do siebie na górę, zabrała z półki „Kapitał” Marksa. Właściwie bez powodu. Być może doszła do wniosku, że skoro i tak nie uda jej się zasnąć, równie dobrze może poczytać do poduszki coś zabawnego. Na przykład zapiski Albusa na marginesach. Albo istniał inny powód, którego nie potrafiłaby zwerbalizować, nawet, gdyby bardzo chciała. W każdym razie książka zniknęła z palarni i nikt jej więcej nie widział.
*
Cudownie – pomyślała z niechęcią, gdy przy drzwiach prowadzących do starej sali teatralnej zobaczyła Jima Pottera. Na odwrót było za późno, zdążył ją zauważyć. Nonszalancko opierał się o ścianę, ubrany w absolutnie nieprzepisową, skórzaną kurtkę (Skąd on ją wytrzasnął, do diabła? Musiała kosztować majątek.) a w jego dłoni pobłyskiwał Złoty Znicz. Uśmiechnął się na jej widok – ale jakoś inaczej niż zwykle, bez entuzjazmu, jakby wcale nie ucieszył się z tego spotkania. Zdziwiła się trochę, nie dała jednak tego po sobie poznać, miała co innego na głowie. Musiała jak najszybciej znaleźć Severusa Snape’a.
– Widziałeś może Snape’a? – zapytała od niechcenia, z ociąganiem wspinając się na półpiętro. – Wsiąkł jak kamień w wodę. Obiecał, że poprowadzi kółko z eliksirów.
– A czy ja wyglądam na jego niańkę? Pewnie zaszył się w jakimś lochu i segreguje szczurze truchła. Zapytaj kogoś w zielonej koszuli, na pewno udzieli ci wyczerpującej odpowiedzi.
Ten ton…! To nie był kolejna, głupia odzywka Pottera, to była ewidentna zaczepka. Lily uniosła brwi do góry i bezwiednie wymacała w kieszeni różdżkę, z którą ostatnio się nie rozstawała, wytrwale ćwicząc zaklęcia obronne. Co on znowu kombinuje? Zdawała sobie sprawę, że to chore, przecież należeli z Potterem do jednego domu, chodzili razem na zajęcia, a jednak instynkt kazał jej mieć się na baczności.
Odkąd wybuchły zamieszki, Hogwart stał się zupełnie innym miejscem: nieprzewidywalnym i o wiele groźniejszym niż przed wakacjami; z duszą na ramieniu przemierzała korytarze, za każdym zakrętem wypatrując niebezpieczeństwa. Ludzie także się pozmieniali, Jim Potter był tego najlepszym przykładem. I nie chodziło tylko o to, że od paru miesięcy nie zaprosił jej na randkę – to akurat wcale jej nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, była bardzo zadowolona, bo ileż można walczyć z niechcianym absztyfikantem? Nie chodziło nawet o zjadliwą ironię, która zupełnie do Jima nie pasowała. Zmiany były o wiele poważniejsze i sięgały głębiej, ukryte pod warstewką pozorów, która z każdym dniem robiła się coraz cieńsza, i Lily nie miała wątpliwości, że pewnego dnia zniknie zupełnie. Pozostawiając po sobie… no właśnie, co? Nie podobał jej się kierunek tej metamorfozy, dlatego na wszelki wypadek starała się trzymać od Pottera i jego kumpli jak najdalej. Najczęściej po prostu schodziła im z drogi.
Nie tym razem.
– Daruj sobie – warknęła. – Właśnie pobiłeś rekord w byciu dupkiem. A teraz zejdź mi z drogi, bo tarasujesz przejście.
– To idź innym korytarzem.
Coś było zdecydowanie nie tak, Jim wyglądał jak człowiek trawiony gorączką. Oczy mu błyszczały, na czole lśniły krople potu. Czy jej się wydawało, czy na jasnej koszuli, widocznej spod kurtki, czerwieniło się coś, co przypominało plamy krwi? Idiotko, to na pewno jakiś wzór albo sprośny napis, przecież to… Potter. On lubi takie rzeczy. Nie ma się czym przejmować. A jednak nie mogła odpędzić niepokojących myśli, szczególnie, że z sali teatralnej zaczęły dobiegać dziwne dźwięki – jakby ktoś zrzucił z dużej wysokości ciężki przedmiot, na przykład wazon, a potem zajął się tłuczeniem o ścianę kompletu talerzy. Twarz Jima stężała – był kiepskim aktorem i nie potrafił zbyt długo udawać, że nic się nie dzieje, skoro się działo, bardzo szybko wypadał z roli. Lily, nie wiedzieć czemu, poczuła ulgę z tego powodu. Szybko podeszła do drzwi i chwyciła klamkę.
– Zostaw. – Nie spodziewała się kontrataku, i to był błąd, bo Jim zareagował błyskawicznie. Aż krzyknęła z zaskoczenia. Przyciągnął ją do siebie i trzymał tak mocno, że nie mogła się ruszyć, właściwie nawet nie próbowała, bo nieoczekiwany kontakt fizyczny zupełnie ją oszołomił. Dopiero po dłużej chwili, podczas której za ścianą rozbito, sądząc po dźwiękach, kolejny serwis talerzy na dwanaście osób, była w stanie pozbierać myśli. Szarpnęła się raz, drugi, ale nie udało jej się wyswobodzić. Ostrzeżenie, że zaraz zacznie wrzeszczeć, nie przyniosło żadnych rezultatów.
– Nie zaczniesz – usłyszała szept Jima. Czuła jego oddech na policzku. Nie bała się, to za duże słowo, była raczej… zirytowana, że ktoś śmiał jej się sprzeciwić. Nie była do tego przyzwyczajona.
– Cholerny… Potter! – Ze złością wypluła z siebie słowa, zła, że jej ciało reaguje na dotyk Jima. Szarpnęła się raz jeszcze, bardziej pro forma, niż z rzeczywistym zamiarem zrobienia przeciwnikowi krzywdy. Chłopak był silniejszy od niej, to nie ulegało wątpliwości, nie miała z nim większych szans. Gdyby tylko mogła sięgnąć różdżkę…! – Co ty sobie wyobrażasz? I tak się… dowiem. Wszystkiego. To będzie twój… koniec, ty żałosny dupku!
Jim chciał rzucić jakąś ripostę, ale nie zdążył, bo w tym samym momencie otworzyły się drzwi, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie, i stanął w nich półnagi Syriusz Black w koronie z błyszczącego papieru na głowie, dzierżąc w objęciach coś, co w niedalekiej przeszłości mogło być krzesłem. Czy może raczej stołkiem o rustykalnym rodowodzie. Lily aż zatchnęło z oburzenia, Syriusz zawsze działał na nią jak płachta na byka. Mogła się spodziewać, że to właśnie on stał za tym wszystkim, ten człowiek był kompletnie niezrównoważony! A od czasu, gdy razem z Jimem i Remusem wrócili do Hogwartu po ataku śmierciożerców na Hogsmeade, przechodził sam siebie – zachowywał się jak ćpun na odwyku. Kto wie, co wymyślił tym razem?
– Skąd macie klucz? – To było pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy. Poczuła, że uścisk Jima traci na sile, więc skorzystała z okazji i wyplątała się z jego objęć. Niestety, Syriusz tarasował sobą przejście do klasy, więc nie zdołała zajrzeć do środka. – Kto tam jeszcze jest? Co wy tam wyprawiacie?
– Ha, nie bez powodu zrobili ją prefektem – mruknął Syriusz, wymieniając z Jimem porozumiewawcze spojrzenie. – Wieszczę jej karierę prawniczą.
– Ty nie wieszcz, tylko się ubierz, idioto – mruknął Jim. – Lily, szukałaś Snape’a, prawda? Bądź tak miła i poszukaj go w drugiej części zamku.
– Nie. – Rozzłościła się na dobre. – Nigdzie nie pójdę. No… chyba, że do McGonagall, może ona zrobi z wami porządek. Zostaw to krzesło, Black, czyś ty do reszty zdurniał? Przecież to mienie szkoły!
– W dupie mam mienie szkoły – odparł Syriusz z udawanym spokojem. – Tak jak i twoje zdanie na ten temat, Evans. Zabieraj stąd ten swój kościsty tyłek, ale już! Jim – zwrócił się do przyjaciela – poromansujesz później, teraz jesteś nam potrzebny w środku. Chodź.
Jim wyglądał na skonfundowanego, jakaś jego część za wszelką cenę chciała zostać na korytarzu. W końcu jednak wcisnął ręce do kieszeni kurtki i wślizgnął się do klasy między futryną a ramieniem Syriusza, nie zaszczycając Lily ani jednym spojrzeniem. Dziewczyna poczuła, że robi jej się na przemian gorąco i zimno, na twarzy pojawiły się rumieńce wściekłości. Nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa.
– A spróbuj tylko zawiadomić McGonagall… – Syriusz zacisnął palce na brutalnie oderwanej od krzesła poręczy. Jego oczy były tak ciemne, że niemal czarne. Znacząco popatrzył na dziewczynę, jakby usiłował przepalić ją wzrokiem na wskroś, potem zainteresował się czymś innym – a raczej kimś, kto właśnie wyłonił się z półmroku i podążał w ich kierunku. – O, chyba znalazła się zguba. – Uśmiechnął się nieładnie, szczerząc zęby jak wilk. Lily szybko się odwróciła, żeby sprawdzić, kto idzie, i w tym samym momencie drzwi zamknęły z trzaskiem, odgradzając ją od tajemnicy Huncwotów. Potem zniknęły: zlały się z rdzawym tłem ściany, wpełzły między szczeliny cegieł, rozpłynęły się w powietrzu. Stara sala teatralna, pełna gratów, od lat nieużywanych dekoracji i poszarzałych od kurzu, nadgryzionych przez mole płacht materiału, zmieniła miejsce pobytu. Albo w ogóle przestała istnieć.
– Lily? – Severus zmarszczył brwi, wyglądał na zaniepokojonego. – Stało się coś?
Nie odpowiedziała, pokręciła tylko głową.
*
Coś uderzyło o dno umywalki – krwawa smuga przecięła pożółkłą od detergentów porcelanę, a niewielki przedmiot wirował przez chwilę jak bączek–zabawka, żeby w końcu znieruchomieć w pobliżu odpływu. Danny wziął go do ręki i obejrzał w skupieniu, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół. Potem wyrzucił. Szczęka pulsowała tępym bólem; w kącikach warg zbierała się krew, czuł w ustach jej słonawy posmak. Umył twarz zimną wodą, ale niewiele to pomogło, nadal wyglądał jak ofiara niedouczonego kata – którą zresztą był, chociaż wcale się o to nie prosił.
Trzeba przyznać, nieźle go urządzili. Gnoje. Ostatni raz takie cięgi dostał jako trzynastolatek – nie miał doświadczenia, więc nie dość, że dał się sprowokować, to jeszcze źle ocenił swoje siły, co w konsekwencji zaprowadziło go na salę operacyjną. Obiecał sobie wtedy, zaciskając zęby z bólu, że nigdy nie popełni podobnego błędu i następnym razem będzie wiał, ile sił w nogach, zamiast bawić się w kamikadze. Oczywiście złamał słowo, łamał je niemal każdego dnia, nie bacząc ani na własne zdrowie, ani na ewentualne problemy z wymiarem sprawiedliwości, ale nigdy nie pozwolił sobie na bezsilność wobec prześladowców. Aż do dzisiaj. To prawda, ich było czterech a on jeden, gdyby się jednak naprawdę uparł, mógłby porządnie zaleźć im za skórę, w końcu nie raz brał udział w takich bijatykach. Właściwie nie miał pojęcia, dlaczego tego nie zrobił. Dlaczego się nie bronił. Żeby coś udowodnić? Zrozumieć? Osiągnąć masochistyczną katharsis…? Przetarł lustro dłonią i spojrzał w oczy swojemu odbiciu. Powody nie były istotne, przynajmniej nie w tym momencie. Liczył się tylko efekt końcowy i plany, które dojrzały między jednym ciosem a drugim, i które trzeba było jak najszybciej wprowadzić w życie.
– Wypij – powiedział Severus Snape i postawił na brzegu umywalki flakonik z jakąś miksturą. Danny zamknął oczy. Nie komentuj – poprosił kolegę w duchu. – Skoro już za mną przylazłeś, to okay, ale błagam cię, nie komentuj, bo będę musiał cię uderzyć. A nie mam na to siły.
Snape wzruszył ramionami.
– Dobrze ci zrobi – burknął. – Gorzkie, ale skuteczne. Sam warzyłem.
– Dzięki.
Jednym haustem opróżnił buteleczkę, nie pytając nawet, co zawiera – gdyby Snape zamierzał go otruć, zrobiłby to dawno temu, miał wiele okazji. Wywar faktycznie smakował paskudnie, Danny o mało nie zwymiotował. Chwilę później poczuł się jednak lepiej: rany wewnątrz ust zaczęły się zasklepiać, krew nie spływała już do gardła, a opuchlizna trochę się zmniejszyła. Pomacał językiem dziurę po zębie, potem dziąsła w pobliżu. Bolało jak cholera, prawdopodobnie odłamek kości skaleczył tkankę. Trzeba będzie go wyciągnąć – pomyślał bez emocji – bo wda się zakażenie i wszystko diabli wezmą. Nie mam czasu na wielogodzinne seanse u dentysty.
– Nic ci nie będzie. – Snape poprawił na ramieniu pasek od skórzanej torby, w której nosił podręczniki oraz, przede wszystkim, pudełko z fiolkami i rozmaitymi półproduktami popakowanymi w woreczki i szklane pojemniki. Ten człowiek nigdy nie rozstawał się ze swoim podręcznym laboratorium chemicznym i gdyby tylko chciał, mógłby wysadzić w powietrze połowę Hogwartu wraz z zawartością, Danny nie miał co do tego wątpliwości. Właściwie to dziwne, że nie wciągnąłem go do interesu – przemknęło mu przez głowę. – Heroinę też na pewno potrafiłby wyprodukować.
– Przeżyję – powiedział głośno, niemal przekonująco, i jeszcze raz obmył twarz. Od lodowatej wody zrobiło mu się zimno; nie miał na sobie nawet bluzy z długim rękawem, wszystko zostało… tam. W tamtym pokoju. Nie mógł opanować drżenia, przedramiona momentalnie pokryła gęsia skórka. – Szkoda tylko, że chuje zepsuli mi T-shirt. Byłem do niego bardzo przywiązany.
– Może dobrze, że zepsuli – mruknął Snape. – Gustem to ty nigdy nie grzeszyłeś, O’Neil.
– I kto to mówi!
– Oczywiście nie wybierasz się do lekarza. – Severus nie zapytał, po prostu stwierdził fakt. – A skoro masz w dupie fachową pomoc, to bądź łaskaw udać się do pokoju na własnych nogach, bo nie zamierzam cię tam znowu zanosić. I postaraj się nie spotkać nikogo po drodze.
Danny chciał się uśmiechnąć, ale przecenił skuteczność mikstury przeciwbólowej, więc z uśmiechu wyszedł żałosny grymas. Mimo zimna, które niemal odbierało mu zdolność formułowania myśli, zdjął nadpaloną i cuchnącą koszulkę, żeby przyjrzeć się klatce piersiowej – sińce były nader efektowne, podobnie jak drobne ślady oparzeń, pokrywające ciało od brzucha aż po jabłko Adama. Snape miał już wyjść, ale zatrzymał się przy drzwiach z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a potem zawrócił i postawił na umywalce drugą buteleczkę. O wiele większą niż ta pierwsza.
– Unikaj ludzi, O’Neil – powiedział z naciskiem. – Najlepiej w ogóle nie wychodź z lochów. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Danny nie zareagował, przynajmniej nie od razu. Dopiero po chwili odwrócił się od lustra i popatrzył na współlokatora niezapuchniętym okiem – drugie nie nadawało się do użytku, widział przez nie tylko smugi światła i surrealistyczne plamy. Raczej nie było uszkodzone, wymagało po prostu kilkudniowej rekonwalescencji.
– Mam dosyć, Sev – odezwał się w końcu, nieco zduszonym głosem. No rzesz kurwa, jeszcze trochę i się rozpłaczę. – Niech się dzieje, co chce, ja wysiadam. I nikt mnie nie powstrzyma, nawet Drops!
– Ta, jasne. Chciałbym zobaczyć to twoje wysiadanie. – Snape odruchowo zironizował, to była jego taktyka obronna. Nie potrafił traktować O’Neila na serio. Gdyby raz tak zrobił, musiałby radykalnie przewartościować swoje poglądy, a nie miał na to najmniejszej ochoty. – Chyba z kolejki górskiej. W trakcie jazdy. Nie rób z siebie ofiary, O’Neil, po prostu zaprowadź swoje zwłoki na dół, do łóżka. I pogadaj z Regulusem o Heiddegerze, czy o czym wy tam ciągle mamroczecie po nocach. Wszystko jedno. Muszę wracać na kółko, bo te głąby zrobią sobie beze mnie krzywdę. Ślimak gdzieś się zapodział, nie ma ich kto popilnować. Tylko Evansówna jako-tako radzi sobie z eliksirami, reszta nie odróżnia kompotu od grzybków halucynogennych, sięgając po twoją terminologię. Może być niefajnie.
– Ale ja mówię serio, naprawdę zamierzam stąd spieprzyć. Mam nawet plan…
– Bo co? – przerwał mu. – Bo paru kolesi w zielonych koszulach sprało cię po mordzie? Od razu chcesz rzucać szkołę? Genialne, O’Neil, przechodzisz dzisiaj sam siebie.
– To nie byli zieloni, Sev. – Danny wybuchnął w końcu, zły, że kolega sprowadza wszystko do najprostszego mianownika. – To ty jesteś zielony, do cholery, teraz już prawie oficjalnie! Przecież nie zaprzeczysz. – Sev milczał, zaciskając usta w wąską linię. – No właśnie. Więc nie pieprz głupot i nie udawaj obrońcy uciśnionych. Właśnie o to chodzi, Sev, że to nie byli zieloni, że teraz to jeden pierun, kto jest po jakiej stronie. Szlag trafił podziały, wszyscy są tak samo pierdolnięci! Nie widzisz tego? Prędzej czy później my też dołączymy do tego korowodu, o ile już nie dołączyliśmy, a ja nie chcę – rozumiesz? – nie mam zamiaru zabijać innych ludzi. Mogę ich kantować, mogę ich, kurwa, wykorzystywać, ale nie będę nikogo mordował, bo ja nie jestem mordercą, Sev. Nie chcę się przekonywać, do czego jestem zdolny, wcale mnie to nie interesuje. Dlatego zwijam się stąd. Nie tylko z Hogwartu, w ogóle z kraju. Mogę łowić śledzie, wszystko mi jedno, sprzedawać wódkę w tawernie. Ale tutaj nie zostanę, w dupie mam łomot flagi i inne patriotyczne pierdoły, nie będę walczyć i koniec. To ostateczna… – Rozkaszlał się tak bardzo, że rozbolały go wszystkie żebra. Bardzo prawdopodobne, że któreś było złamane. – … decyzja.
Snape milczał. Bardzo długo. Słychać było tylko ciężki oddech Danny’ego i wodę kapiącą z kranu, odgłosy szkolnego życia tutaj nie docierały. Ściany były zbyt grube, a nieczynna łazienka za bardzo oddalona od uczęszczanych korytarzy, żeby mógł się tutaj przedostać jakikolwiek dźwięk z zewnątrz. Nawet gdybym krzyczał jak potępieniec, nikt by mnie nie usłyszał. Snape mógłby mnie po prostu załatwić Avadą, a moje zwłoki znaleziono by dopiero po wielu godzinach. Lub tygodniach. O ile w ogóle.
– Okay. – Severus z ulgą wypuścił powietrze, jakby wcześniej długo wstrzymywał oddech. – Jak sobie chcesz. – I wyszedł, tak po prostu, przyciskając do siebie torbę z ukochanymi chemikaliami. Danny stracił rezon, zawahał się, a jego ciało momentalnie poddało się nastrojowi – nie był w stanie utrzymać się na nogach, więc usiadł na mokrej podłodze, kontemplując kafelki, ozdobione roślinnymi motywami. Może jednak powinien przejść się do pielęgniarki? Żebra naprawdę mogły być połamane, oddychanie sprawiało mu ból – a do tego oko z każdą minutą puchło coraz bardziej i nie widział już nawet tych irytujących plam, jak z obrazu surrealisty na dragach, została jedynie ciemność. Nie chciał oślepnąć. Nie chciał, żeby kość przebiła mu płuco. Ale przede wszystkim nie chciał spotkać Remusa, który od jakiegoś czasu leżał w skrzydle szpitalnym, i na pewno zapytałby, co się stało, Danny, bracie, kto ci to zrobił, i któremu trzeba by było powiedzieć prawdę.
*
– No i gówno nam z tego przyszło – zauważył Jim Potter i przejął od Syriusza butelkę podejrzanie wyglądającej wódki. Nie lubił wódki, wolał kolorowe drinki z parasolkami, ale przecież nie mógł nie wypić, skoro wszyscy patrzyli. Marny mój los – pomyślał z melancholią, krzywiąc się niemiłosiernie. Nie miał pojęcia, skąd Syriusz wytrzasnął to obrzydlistwo, i chyba nie chciał wiedzieć – zalatywało bagnem i powodowało natychmiastowe skręty kiszek. Najchętniej rozbiłby tę nieszczęsną flaszkę na głowie swojego najlepszego przyjaciela, ale wolał nie ryzykować. Poza tym bimber, cokolwiek by o nim nie powiedzieć, był genialnym lekiem na rozdygotane nerwy, a Jim, odkąd skończyli „spotkanie” w sali teatralnej, z trudem utrzymywał je na wodzy.
Łyknął raz jeszcze i oczywiście się zakrztusił, ku wyraźnej radości kolegów, szczególnie Franka Longbottoma. Otarł usta wierzchem dłoni. Kręciło mu się w głowie.
– Ano gówno – niechętnie zgodził się Syriusz. W jego włosach nadal połyskiwała tandetna korona z papieru, znaleziona pośród rekwizytów teatralnych. Wyglądał w niej cokolwiek surrealistycznie, żeby nie powiedzieć… przerażająco, i chyba taki był jego zamysł. Demoniczny image Syriusza Blacka, odsłona pierwsza. – Wróciliśmy do punktu wyjścia. Burza mózgów, panowie! Musimy szybko opracować plan B.
Tak, Syriusz coraz bardziej Jima przerażał, a wszystko zaczęło się od pamiętnej walki ze śmierciożercami na obrzeżach Hogsmeade. Udało im się, co prawda, wyjść z tej afery bez poważnych obrażeń, uratowali nawet Lunatyka (a w każdym razie przetransportowali go w jednym kawałku aż pod mury Hogwartu), ale potem coś się zaczęło między nimi psuć. Nie czuli się w swoim towarzystwie tak swobodnie, jak kiedyś, Jim miał wrażenie, że Syriusz wcale nie chce nim rozmawiać. To było dziwne. Nienaturalne. Może gdyby Remus nie wylądował w skrzydle szpitalnym, byłoby inaczej, może zrozumiałby, co się dzieje i zapobiegł zbliżającej się katastrofie, ale niestety, od dłuższego czasu nie mieli z nim kontaktu. Nadchodziła pełnia. Jim zaczynał się gubić. Wiedział tylko jedno – nie podobało mu się to, co zrobili O’Neilowi i wolałby w przyszłości nie brać udziału w podobnych akcjach.
– Zamach na Dumbledore’a? – zasugerował, pół żartem pół serio, Longbottom, który, podobnie jak Syriusz, bardzo się ostatnio zmienił. – Można by to jakoś zaaranżować…
Peter nie wytrzymał, parsknął cicho i popukał się w czoło. Siedział w kącie na ziemi, obejmując rękami kolana, i wydawał się trochę nieobecny, chociaż tak naprawdę uważnie słuchał wszystkich rozmów. Cienie pod jego oczami coraz bardziej się pogłębiały. Jim dobrze wiedział, że od jakiegoś czasu jego przyjaciel praktycznie nie sypia; całe noce przewraca się z boku na bok, a gdy nie może wytrzymać z własnymi myślami, sięga po książkę i czyta aż do świtu. Jeżeli tak dalej pójdzie, to się wykończy. – Jim badawczo popatrzył na Petera, ale tamten szybko odwrócił wzrok. Zawsze był skryty, nie mówił publicznie o tym, co go bolało. Właściwie, co zakrawało na paradoks, biorąc pod uwagę lata znajomości, wspólny pokój i tysiące przegadanych godzin, prawie wcale go nie znali. Może tylko Remus… Do diabła, Lunatyk, dlaczego cię tutaj nie ma?
– Świetny pomysł, Franko – zakpił Fabian Prewett, ich „nadworny ironista”. – Zaatakujmy najlepszego czarodzieja naszych czasów, no jasne, przecież to bułka z masłem! A może lepiej wsypmy mu do herbaty trutkę na szczury? Na pewno się nie zorientuje... Chyba doszczętnie cię pojebało, Longbottom, odłóż lepiej tę butelkę, bo alkohol zabija szare komórki. A ty musisz oszczędzać, niewiele ci ich zostało.
– Dzięki, dupku – obraził się Frank. – Masz może lepszy pomysł?
– Może i mam.
– Tak, jasne – skrzywił się i pokazał mu środkowy palec. – A Dumbledore może i jest najlepszym czarodziejem wszechczasów, geniuszem różdżki i tak dalej, tu pada setka tytułów naukowych, ale przy okazji straszny z niego tchórz, konserwa i staroć. Już chyba to jego ptaszydło jest odważniejsze od niego, kiedyś o mało nie wydziobało mi oka! – Tak, Jim pamiętał tę sytuację, Frank założył się z Syriuszem, że ukradnie Dumbledore’owi cygara. Ku jego zaskoczeniu, gabinet dyrektora był otwarty, a dostępu do niego nie broniła żadna magiczna bariera. Mimo to jednak, wyprawa po złote runo zakończyła się klęską, bo feniks Fawkes był skuteczniejszy od pitbulla i pogonił Franka aż miło. Pół Hogwartu umierało potem ze śmiechu, a Longbottom przez rok pracował charytatywnie w szkolnej sowiarni, przeklinając na czym świat stoi Syriusza, własną głupotę i wszystkie ptaki świata. Nabawił się przy tym alergii na pierze, która męczyła go aż do dzisiaj. – Wiecie co, powinniśmy się nazwać Gangiem Feniksa, to takie… motocyklowe. No sami powiedzcie!
– A widziałeś ty kiedyś motocykl z bliska? – mruknął Peter, wpatrując się w swoje paznokcie.
– Ja widziałem – powiedział Syriusz spokojnie, nie dopuszczając Longbottoma do głosu. – Nie tylko widziałem, ale i jeździłem, fajna zabawa. Nazwa też fajna. Chociaż trochę niepoważna.
– Niepoważna? A co ty byś niby chciał? Związek Bojowników Pierza? A może zakładamy partię?
– Lepiej zakon – zauważył Gideon Prewett, który dotąd nie zabierał głosu. – Zakony wytrzymują dłużej niż partie.
– Święta racja, Giddy, mistrzu propagandy. – Syriusz uśmiechnął się, otaczając ramieniem siedzącego najbliżej Pottera. Jim wzdrygnął się mimowolnie, nie spodziewał się takiego gestu. – I jak, Rogacz, pasuje? Zostajemy zakonnikami?
– Czemu nie – odparł Jim nieswoim głosem. Było mu trochę niedobrze, trudno powiedzieć, czy przez alkohol, czy z jakiegoś innego powodu. – Ale jak zaczniesz o świcie odprawiać modły, to osobiście wykopię cię z pokoju przez okno. A wtedy nawet magochirurdzy ci nie pomogą.
*
Londyn
To był najzwyczajniejszy w świecie czwartek, dzień ani lepszy, ani gorszy od kilku poprzednich. Zrobiło się, co prawda, strasznie zimno, więc Ann Lupin wyciągnęła z szafy zimowe palto, ale poza tym – nihil novi sub sole, odgłosy magicznych rewolucji nie docierały do mugolskiego Londynu. Ann miała dosyć polityki, przestała nawet prenumerować gazety, od czasu do czasu kupowała tylko Timesa, żeby nie wypaść z wprawy. I tyle. Działalność Toma Riddle’a, jakkolwiek kontrowersyjna i, jak na jej gust, przesadnie brutalna, niezbyt ją przerażała – ot kolejny krzykacz, którego prędzej czy później zastąpi kolejny, jeszcze bardziej kontrowersyjny i w dodatku lepiej wypromowany. Zawsze tak było.
Może gdyby mieszkała w którejś z magicznych dzielnic, jak jej znajomi z pracy, inaczej zapatrywałaby się na pewne sprawy. Od lat przebywali jednak z Johnem w „najniezwyklejszym ze zwyczajnych światów”, daleko od głównego nurtu. Gdyby chciała się przeprowadzić gdzie indziej, prawdopodobnie jej mąż nie wyraziłby sprzeciwu… o ile miałby gdzie malować, to było dla niego najistotniejsze. Pytał ją nawet tuż po ślubie, czy nie będzie tęsknić za „swoimi” („bo przecież moglibyśmy wynająć mieszkanie gdzieś na Lefajach, mówiłaś, że tam mieszka wiele mieszanych małżeństw”), ale ona nie miała na to ochoty, skanseny wcale jej nie bawiły. Wystarczyło, że stykała się z czarodziejami na co dzień w pracy, bliższe kontakty na gruncie prywatnym nie były jej potrzebne do szczęścia. To tutaj, w Londynie bez różdżek i proszku Fiuu, żyli jej przyjaciele i ich rodziny, to tutaj robiła zakupy, plotkowała u fryzjera i popijała zimne piwo w jednym z ulubionych pubów. Była bardzo zadowolona ze swojego życia.
Gdy wychodziła tego dnia do pracy, John jeszcze spał, bo do późnej nocy pracował nad obrazem, który zamówiła jedna z galerii. Zwinął się w kłębek na swojej połowie łóżka, przykryty kołdrą aż po brodę, i posapywał cicho; sen wygładził zmarszczki na jego czole. Ann nie chciała go budzić, ostatnio nie sypiał najlepiej, więc każda godzina odpoczynku była dla niego na wagę złota, dlatego pocałowała go tylko w czubek głowy i wybiegła z mieszkania. W kuchni zostawiła lekki bałagan, bo nie chciało jej się sprzątać po śniadaniu, a w przedpokoju nadal walały się letnie buty, które dawno temu należało popakować w kartony i znieść do piwnicy. Muszę się zabrać za porządki, bo w przeciwnym razie pająki nas zeżrą – pomyślała z lekką ironią, przekręcając kluczyk w stacyjce. Na balkonie wyewoluowała już chyba nowa forma życia…
Nawet przez myśl jej nie przeszło, że po raz ostatni wyjeżdża z parkingu swoją „zieloną strzałą” i włącza się do ruchu, na wstępie łamiąc kilka podstawowych zasad drogowych. Jak zwykle wybrała skróty, żeby ominąć poranne korki, więc na miejscu znalazła się dziesięć minut przed czasem i zdążyła jeszcze kupić drożdżówkę w pobliskiej piekarni. W drzwiach zderzyła się z Agnes, sekretarką dyrektora, więc do budynku weszły już we dwie, przerzucając się najnowszymi informacjami z życia szpitala. Niestety, znowu planowano cięcia, brakowało pieniędzy. Pracownicy, którzy nie posiadali umów na stałe, drżeli o swój los – a nawet szczęśliwcy na etatach mieli pewne obawy, bo w końcu „nigdy nic nie wiadomo”, a już na pewno nie „w czasach takich, jak te”. Dotyczyło to jednak przede wszystkim administracji niższego rzędu i mniej wykwalifikowanego personelu medycznego, Ann, jako księgowa, w dodatku zastępczyni kierowniczki, była w miarę bezpieczna. Kogo jak kogo, ale księgowej nie mogą teraz zwolnić – pomyślała, niezbyt uważnie słuchając paplania swojej towarzyszki. Rozstały się dopiero na drugim piętrze: Ann skręciła do swojego pokoju, a Agnes udała się wprost do gabinetu dyrekcji. Trzasnęły drzwi, zapachniało kawą. Dzień pracy można było uznać za rozpoczęty.
Do południa nic nie odbiegało od normy, chociaż Ann dręczył dziwny niepokój – miała wrażenie, że o czymś zapomniała, na przykład o wyłączeniu żelazka z prądu. Jakie żelazko, do diabła – skarciła się w myślach. – Ostatnio użyłaś go pół roku temu, jak musiałaś wyprasować kieckę przed wernisażem Johna! To całkiem bez sensu. Zirytowana odłożyła pióro i przygryzła dolną wargę, usiłując sobie przypomnieć, czy na pewno popłaciła wszystkie rachunki. Oczywiście, że popłaciła, w sprawach finansowych była skrupulatna aż do bólu, w przeciwieństwie do Johna. Popadam w paranoję – wytłumaczyła sobie i sięgnęła po kubek z kawą, zdziwiona, że jej szefowa nie wpadła jeszcze na pogawędkę. Drugie śniadanie zawsze jadały wspólnie, a dochodziło już wpół do pierwszej.
No cóż, widocznie nie ma ochoty na towarzystwo. – Ann wzruszyła ramionami i wyjęła z reklamówki drożdżówkę. To było naprawdę dziwne. Przez cały ten czas, od rana aż do chwili obecnej, nikt, absolutnie nikt nie zajrzał do jej pokoju: ani kurier z pocztą, ani szefowa, ani żadna z koleżanek-uzdrowicielek. Nawet szpitalny prawnik, który od dłuższego czasu usiłował z nią flirtować – co Ann niezmiernie bawiło – nie zadał sobie trudu, żeby wpaść na chwilę, niby pod pretekstem uzgodnienia jakiejś „palącej” kwestii. Czyżby dyrektor urządził spotkanie, a o niej jednej po prostu zapomniał? A może wybuchła zaraza i wszyscy pracownicy wymarli albo uciekli, gdzie pieprz rośnie?
Idę na zwiady – zdecydowała w końcu i wyszła z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Zaczęła, oczywiście, od sąsiedniego gabinetu, w którym „stacjonowała” jej szefowa, ale był zamknięty na głucho. W środku jazgotał telefon, dźwięk brzmiał tak donośnie, że przedostawał się na korytarz. Nikt nie podnosił słuchawki. Ann pokręciła głową z niedowierzeniem i zapukała do dwóch kolejnych pokojów – bez rezultatu, tutaj także nikogo nie było. Czyli jednak jakieś zebranie – pomyślała, coraz bardziej zdenerwowana. Co się tu dzieje? Dlaczego nikt mnie nie poinformował?
Na hallu jak zwykle kręciło się mnóstwo ludzi: czekali na wizyty, usiłowali się zarejestrować lub po prostu towarzyszyli bliskim, którzy zapadli na jakąś chorobę i potrzebowali specjalistycznej pomocy. Ann, na widok znajomej magomedyczki, skinęła głową i uśmiechnęła się szeroko, ale Emily szybko zniknęła za zakrętem – czekali na nią pacjenci – nie miała czasu na rozmowę z koleżanką. Przynajmniej tutaj wszystko wygląda normalnie – pani Lupin uspokoiła się odrobinę, jednak minutę później ciśnienie znowu jej podskoczyło, bo zobaczyła dyrektora w towarzystwie dwóch mężczyzn z charakterystycznymi emblematami na piersi. Śmierciożercy. Nie podobało jej się, że publicznie obnoszą się z bronią, na terenie szpitala było to całkowicie niedopuszczalne. Aż dziw, że strażnicy nie zareagowali, nie powinni w ogóle wpuścić ich do budynku!
– Co się tu dzieje? – zapytała jednego z ochroniarzy, który stał w pobliżu, opierając się o ścianę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie spuszczał wzroku ze śmierciożerców, jakby chciał ich zamordować samym spojrzeniem. – Steve? Dlaczego na moim piętrze nikogo nie ma? Coś się stało?
Lubiła Steve’a, dobrze się ze sobą dogadywali. Gdyby nie wypadek, podczas którego uszkodził lewą nogę, prawdopodobnie przyjęliby go do Akademii Aurorów – kontuzja nie była zbyt uciążliwa, ale rekruterzy z miejsca dyskwalifikowali takie przypadki. Dlatego został strażnikiem. Nie skarżył się na swój los, Ann wiedziała jednak dobrze, że oddałby wszystko, żeby wstąpić do Akademii. Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat.
– Steve? – powtórzyła, sądząc, że za pierwszym razem jej nie usłyszał. – Co tu…
– Przenoszą nas do getta – przerwał jej. – Na twoim miejscu zacząłbym się pakować.
– Dokąd? – Nie zrozumiała. – Ale niby z jakiej racji? Ten budynek jest całkiem nowy, rok temu oddali go do użytku po generalnym remoncie. Dyrektor nigdy się na to nie zgodzi.
– Nie? – Dopiero teraz na nią popatrzył. – To gdzie, w takim razie, podziali się pracownicy administracji? Powiem ci, przygotowują teren. Za kilka dni medycy też się przeprowadzą. To trochę potrwa, wiesz, będą problemy z niektórymi pacjentami, ci obłożnie chorzy mogą po drodze wykorkować… ale śmierciożercy liczą się ze stratami, nie będą zdziwieni.
– Przestań.
Dyrektor wyglądał na zdenerwowanego, chociaż próbował to ukryć – Ann nigdy nie widziała go w takim stanie. Zazwyczaj był bardzo spokojny, nawet wtedy, gdy musiał wykonywać trudne zabiegi w warunkach polowych. Nigdy nie zadrżała mu ręka, nigdy nie podniósł głosu, był ich ostoją i buforem bezpieczeństwa. Szanowała go za to. Tym razem jednak sytuacja musiała wyglądać dramatycznie, bo z trudem nad sobą panował, jego zamaszyste gesty wyrażały desperację. Usiłował wytłumaczyć coś śmierciożercom, szczególnie temu wysokiemu o brzydkiej, chudej twarzy zawodowego kilera, który patrzył na starego lekarza z góry, nie zaszczycając go ani jednym słowem. Mówił za to, i to dużo, ten drugi oficer, młodszy, niemal nastolatek. Miał w sobie coś z Remusa – podobny kolor włosów, sylwetkę… Nic dziwnego, że wysłano go do szpitala w roli negocjatora, budził mimowolną sympatię i prawdopodobnie świetnie umiał to wykorzystać.
– Walden Macnair – mruknął Steve, bardziej do siebie niż do koleżanki. – To bydlę wszędzie się wepchnie.
– A ten drugi?
– Nie mam pojęcia, pewnie synalek któregoś z notabli.
Dyskusja, sądząc po reakcji dyrektora, zakończyła się fiaskiem. Archibald opuścił ręce i pochylił lekko głowę – Ann pomyślała, że w jednej chwili postarzał się co najmniej dziesięć lat, jeśli nie więcej. Całkowicie się poddał. Młody śmierciożerca zasalutował mu przepisowo, posyłając promienny uśmiech, natomiast Walden Macnair po prostu odwrócił się i wyszedł. Nikt z pacjentów nie zwrócił na tę scenę uwagi, jakby nic ważnego się nie wydarzyło, ot wymiana zdań z przedstawicielami nowego porządku. Może przyszli tutaj, żeby zasięgnąć medycznej porady? Kto wie…? Ann bardzo chciałaby w to uwierzyć, ale niestety, nie była naiwna i od razu zrozumiała, że nad Szpitalem Świętego Munga zawisło niebezpieczeństwo – jak miecz, gotowy w każdej chwili obciąć im wszystkim głowy. Dyrektor stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, wpatrując się w półotwarte drzwi wejściowe, potem powoli ruszył w kierunku schodów. Minął ją bez słowa, zatopiony we własnych myślach.
– Archibaldzie? – zaryzykowała, chwytając go za rękaw białego fartucha. Zatrzymał się, nieco zdezorientowany. – Może mogłabym jakoś pomóc? Może…
– A co ty tu jeszcze robisz, Ann? Powinnaś pojechać do Lefajów pierwszym transportem. Odkąd teleportacja jest zabroniona, mamy same kłopoty, mogliby chociaż na dzisiaj dać nam dyspensę.
– To znaczy, że to prawda? Przenosimy szpital? – Nie mogła w to uwierzyć, to się nie działo naprawdę.
– Chwileczkę… – Dyrektor nareszcie spojrzał na nią przytomniej, w jego oczach pojawiła się troska. – Ann, moja kochana, czy ty przypadkiem nie mieszkasz w mugolskim Londynie?
– A co to ma do rzeczy, dyrektorze?
Archibald nie zdołał odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ na hallu znowu pojawili się śmierciożercy, tym razem co najmniej dwudziestu, pod wodzą Macnaira, który gestem nakazał im, co mają robić. Rozumieli się bez słów. Natychmiast podzielili się na grupy i rozproszyli po budynku; cały szpital dudnił od ich kroków, pacjenci, zdenerwowani, zrywali się z ławek. Teraz nie dało się już udawać, że nic się nie dzieje, pozory zostały ostatecznie zburzone. Ann zrobiło się słabo, miała jak najgorsze przeczucia.
– Pani Ann Lupin? – To był ten młody śmierciożerca, ten, który tak bardzo przypominał Remusa. Stał tuż obok, a w ręku trzymał kartkę papieru, zapewne listę z nazwiskami, i długopis. Popatrzył na nią pytająco. Skinęła głową, bo nie mogła wydobyć z siebie głosu. – O, to cudownie! – ucieszył się szczerze. – Zapraszam do samochodu, podwieziemy panią do nowej kwatery! Bardzo przyjemne miejsce, będzie pani miała blisko do pracy.
Poszukała wzrokiem dyrektora, ale ten był już w pobliżu recepcji i ani razu nie odwrócił się za siebie; wkrótce straciła go z oczu. Tym razem nie mogła liczyć na jego pomoc. Steve natomiast, przywołany przez jednego z ludzi Macnaira, pomagał właśnie pakować sprzęt medyczny na ciężarówkę. Była zdana sama na siebie.
– Ale ja mam gdzie mieszkać, poruczniku. – Nareszcie odzyskała głos. W dodatku zagotowało się w niej z wściekłości. – I mój dom bardzo mi się podoba. Podobnie jak mojemu mężowi, z którym umówiłam się po pracy na obiad, więc, jeśli pan pozwoli…
– Bardzo mi przykro, pani Lupin – przerwał jej, chociaż nadal był wyjątkowo uprzejmy – ale jest pani na liście. O, proszę, tu jest odpowiedni dokument. Z mocy prawa wszyscy członkowie magicznej społeczności, do tej pory zamieszkujący wrogie terytorium, narażeni na ataki ze strony mugoli i magokomunistów, dla własnego bezpieczeństwa muszą się przenieść do wyznaczonych kwater.
– Przecież to jakiś absurd – zdziwiła się szczerze, bo dawno już nie słyszała podobnych bzdur. Czy ten człowiek naprawdę wierzył w to, co mówił, czy usiłował zrobić z niej idiotkę? – Jakie znowu ataki? Mieszkam w spokojnym miejscu, a z okolicznymi pijaczkami sama sobie potrafię poradzić. Czasem myją mi nawet samochód za kilka drobniaków i butelkę piwa.
– Nalegam. – Porucznik nie dał się przekonać. Uśmiechał się, ale w jego oczach błysnęło coś twardego. Zrozumiała, że nie ma z nim żartów. – Nalegam, żeby poszła pani wraz ze mną do samochodu. Stoi na podjeździe tuż przed szpitalem.
– A jeśli nie pójdę, to co? – zapytała zaczepnie, krzyżując ręce na piersi. W głowie miała pustkę.
– W takim wypadku będę musiał użyć siły. Dostałem jasne instrukcje od swojego dowódcy.
Muszę zawiadomić Johna i Remusa. Ostrzec ich.
– A rzeczy? Przecież nie mam ze sobą nic na zmianę, żadnych ubrań, żadnych sprzętów domowych. Poza tym muszę zadzwonić do męża, jest malarzem, spakowanie wszystkich obrazów zajmie dużo czasu, trzeba będzie wynająć firmę przewozową, to są ogromne płótna, farby, wszystko bardzo kosztowne… – W ustach miała tak sucho, jakby ostatnią szklankę wody wypiła co najmniej przed miesiącem. – Nie możemy się przeprowadzić ot tak, w ciągu godziny! Na jakim świecie pan żyje?!
– Jak dojedziemy na miejsce, napisze pani do męża wiadomość. Na pewno dostarczymy ją pod wskazany adres. Proszę, pani przodem. Czas nagli.
Nie miała wyjścia, musiała opuścić budynek szpitala wraz z młodym oficerem. Jej znajomi – nie wszyscy, głównie pracownicy administracji, obok niej przeszły, na przykład, dwie przestraszone kadrowe, referując coś ponuro wyglądającemu śmierciożercy – robili dokładnie to samo. Kątem oka spostrzegła swój samochód, stał niedaleko na parkingu, i gdyby tylko udało jej się tam dobiec, mogłaby… Nie zdążę – pomyślała i zacisnęła dłonie w pięści. – Zastrzeli mnie, jeśli tylko zrobię krok w niewłaściwym kierunku. Boże, Ann, co ci się roi w głowie, przecież nie można człowieka tak po prostu zastrzelić! A jednak nie pobiegła do samochodu, za bardzo się bała. Posłusznie poszła za porucznikiem Asherem (tak zwracali się do niego inni śmierciożercy) i wsiadła do jednego z wielu, bliźniaczo do siebie podobnych, czarnych samochodów.
– Cześć, Helen! – Ann ucieszyła się na widok koleżanki, która siedziała już na tylnym fotelu ich „limuzyny” i czekała na odjazd, nerwowo obgryzając wypielęgnowane paznokcie. Nie przepadała za wyniosłą panią rzecznik, ale tym razem z ulgą przyjęła jej towarzystwo. Razem zawsze raźniej. Swoją drogą, nie miała pojęcia, że Helen także mieszka w mugolskiej dzielnicy, nigdy nie rozmawiały ze sobą na ten temat. A może jechała po prostu do nowego szpitala, żeby sprawdzić, jak wygląda sytuacja, i w razie czego nie dać się zaskoczyć dziennikarzom? To było o wiele bardziej prawdopodobne.
– Dobrze cię widzieć – powiedziała Helen i, ku zaskoczeniu Ann, mocno ścisnęła jej dłoń. – To wszystko jest przerażające. Mam nadzieję, że pozwolą mi chociaż zadzwonić do męża.
A jednak.
– Ja też.
Wkrótce dokooptowano im jeszcze jedną pasażerkę, recepcjonistkę Adele, która zanosiła się od płaczu. Nie mogły jej uspokoić. Za kierownicą zasiadł śmierciożerca w randze kaprala, obwiązany szalikiem i milczący jak grób, a obok nich usadowił się Asher, który zakomenderował odjazd. Zawarczały silniki i po chwili kolumna samochodów ruszyła w nieznanym kierunku.
cdn |
|
Hekate |
Wysłany: Śro 18:47, 29 Lut 2012 Temat postu: |
|
*
Po raz kolejny zerknęła na zegarek i zaklęła w duchu. Akcja niebezpiecznie się przedłużała, już godzinę temu powinni się ze wszystkim uporać, wrócić do domów i zająć się przygotowaniami do balu, a tymczasem końca tej mordęgi nie było widać. Kilka kamienic nadal płonęło. Stała w dość dużej odległości od epicentrum pożaru, ale i tak docierał do niej przykry zapach spalenizny; słyszała krzyki i dalekie odgłosy bijatyk. Miała tego serdecznie dosyć. Czemu ci głupi ludzie nie mogli po prostu pogodzić się z nieuniknionym?
– Waldi, ja wracam – oświadczyła w końcu kategorycznie i podniosła z ziemi torbę. – To będzie trwało z miliard lat, nie zdążę się przebrać! Już od godziny powinnam konwersować o sztuce z pieprzonym Rosierem, nie wspominając o tym, że obiecałam Narcyzie wsparcie duchowe. Ona tam umrze na zawał, jeśli zaraz nie przyjdę. Organizowanie imprez zawsze strasznie ją stresowało.
Walden Macnair wzruszył ramionami. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała niczego. Bella nie raz zastanawiała się, czy ten człowiek potrafi odczuwać jakiekolwiek emocje, czy też jest jakąś genetyczną pomyłką – planowała nawet, że się z nim prześpi, żeby to sprawdzić, ale w końcu zrezygnowała, bo kompletnie jej nie pociągał. W każdym razie na pewno był doskonałym żołnierzem. Przede wszystkim dlatego, że wykonywał rozkazy, nie wdając się w filozoficzne rozważania. Tak jak teraz, w Lefajach. Nie obchodziło go, co czują ludzie, których obudzono w środku nocy i zmuszono do natychmiastowej przeprowadzki, rodzice, którym odebrano dzieci, by przewieźć je do magicznych dzielnic, ani rozdzieleni małżonkowie. Padł rozkaz, a rozkaz jest najważniejszy. Konsekwencjami i ocenami moralnymi niech się zajmują inni – on, Walden Macnair, umywa od tego ręce.
Bardzo wygodnie. Bardzo – pomyślała z niechętnym podziwem.
– Nie jesteś tu potrzebna. – Uprzejmość także nie należała do mocnych stron Macnaira, chociaż czasami się starał. Nie tym razem. – Opanowaliśmy sytuację, trzeba tylko stłumić ostatnie przejawy buntu. Bardziej się przydasz na balu. Intrygi…
– … to domena kobiet, tak, wiem – przerwała mu z irytacją. – Lucjusz powtarza mi to średnio co pół godziny. Pewnie ma rację, ale ja zawsze byłam bardzo bezpośrednią dziewczynką. Wolę Avadę od dyskusji o niczym. Weź pod uwagę, że gdyby nie ja, zaklęcie tego małolata oderwałoby ci pośladek…
– Tak, wiem. I jestem wdzięczny.
– Aha, właśnie słyszę – mruknęła Bella i poklepała kolegę po ramieniu. Fizyczny kontakt sprawił mu wyraźną przykrość, co przyjęła z dużą satysfakcją. A jednak coś czujesz, draniu! – Nie pogrążaj się, Waldi, lepiej nic już nie mów. Zmykam. Jak posprzątasz ten burdel, wpadnij do Malfoy Manor, zostawimy ci odrobinę koniaku. I homara na zagryzkę.
Przewiesiła torbę przez ramię – była ciężka, zawierała cały podręczny arsenał Belli plus kilka kobiecych drobiazgów – i szybkim krokiem ruszyła w kierunku bramy. Nie chciała się teleportować z Lefajów, były za bardzo obłożone zaklęciami, wolała zrobić to po opuszczeniu dzielnicy. Minęła kilku chłopców z młodzieżówki Riddle’a, którzy palili papierosy w pobliżu muru, umilając sobie patrol opowiadaniem dowcipów. Na jej widok zamilkli, pełnoprawni śmierciożercy nadal wzbudzali w nich respekt, ale ponieważ była kobietą, pełna szacunku cisza bardzo szybko zmieniła się w sprośne chichoty. Niezbyt ją to obeszło. Wiedziała, że gdyby tylko miała chęć, w pięć sekund pokonałaby każdego z tych chłopaczków – zarówno w walce, jak i w łóżku. W przeciwieństwie do swoich sióstr nigdy nie miała problemów z poczuciem własnej wartości.
W mieszkaniu Rudolfa panował straszny bałagan, książki i ubrania (głównie jej własne, przetransportowane tutaj z posiadłości Blacków) walały się dosłownie wszędzie. W dodatku wysiadł prąd i Bella musiała się ubierać przy świecach, co, jakkolwiek bardzo romantyczne i bardzo w stylu magicznej arystokracji, niezbyt ją zachwycało. Ciekawe, gdzie się podziewa Rudi… – przemknęło jej przez głowę, gdy kończyła makijaż. Nie widziała się z nim od kilku dni, czyli od chwili, gdy wiadomość o „magogettcie” przedostała się do wiadomości publicznej, i powoli zaczynała odczuwać jego brak. Nie nazwałaby tego uczucia tęsknotą, nie lubiła określeń o romantycznej proweniencji, ale zaczynała czuć się nieswojo, gdy wracała do pustego domu. Tak wiele się działo, a ona nawet nie miała o tym z kim porozmawiać, bo wokół kręcili się sami idioci, którzy nie mieli pojęcia, w czym naprawdę biorą udział! Potrzebowała Rudolfa, właśnie jego i właśnie teraz. Miała nadzieję, że spotka go na balu u Malfoyów, takie wylęgarnie intryg zawsze były jego żywiołem. W świecie aluzji i zawoalowanych pogróżek czuł się jak ryba w wodzie, zawsze wiedział, z kim porozmawiać i jakich użyć argumentów, żeby osiągnąć swój cel.
– Według twojej idiotycznej, szowinistycznej teorii, panie Malfoy, Rudi powinien się urodzić kobietą! – oświadczyła głośno i uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Była gotowa. I piękna. Jeszcze tylko kilka kropli perfum i bez obaw mogła wkroczyć do jaskini lwa.
*
– Wielka szkoda… – powiedział Ernst Gadamer, umyślnie przeciągając samogłoski. Sięgnął po pudełko cygar. Z miejsca, w którym siedział, miał doskonały widok na stół bilardowy i kręcące się wokół towarzystwo. Nie lubił tej gry, ale przepadał za obserwowaniem grających, ich reakcje wiele o nich mówiły. Większość z nich, na szczęście, nie zdawała sobie z tego sprawy. – Mógłbyś…? – spojrzał znacząco na Rosiera, więc pułkownik natychmiast wyciągnął zapalniczkę. Błysnął ogień, zapachniało dymem. – Ładna. To prezent?
– Raczej trofeum.
Rudolf Lestrange przejął kij bilardowy i z wdziękiem wbił kolejną bilę do łuzy. Podniósł ręce w triumfalnym geście, a potem uściskał młodego porucznika, najwidoczniej kolegę z drużyny, i rzucił jakąś dowcipną uwagę. Wszyscy się roześmieli. Zdaje się, że znowu wygrywał. Oczywiście, jakże by mogło być inaczej! – Gadamer nie mógł powstrzymać uśmiechu, ten człowiek naprawdę zaczynał mu imponować. Nie był żołnierzem, a jednak nigdy nie tracił zimnej krwi, potrafił wyplątać się z najgorszej kabały. Dowódca śmierciożerców żałował, że to nie jemu, lecz Malfoyowi – ze wszystkich ludzi właśnie tej gnidzie! – udało się zwerbować Rudolfa Lestrange’a. Był na siebie zły z tego powodu. Tracę refleks, czas odejść na emeryturę – pomyślał nieszczerze, zaciągając się dymem i rozglądając dookoła spod półprzymkniętych powiek. Tytoń sprowadzony z Kuby smakował znakomicie. Muszę podziękować Fidelowi, jak zawsze stanął na wysokości zadania.
– Mogę z nim porozmawiać, jeśli chcesz – zaproponował Rosier bez przekonania. Też obserwował Rudolfa od dobrych kilkunastu minut, ale, w przeciwieństwie do swego dowódcy, z o wiele mniejszą estymą. Nie przepadał za prawnikami. Pewnie dlatego, że jego ojciec był emerytowanym sędzią, a siostra radcą prawnym w Medea Corporation, największej agencji reklamowej w magicznym Londynie. – Chociaż mam chyba lepszy pomysł…
– Cały zamieniam się w słuch.
Gadamer szanował Evana Rosiera – sam go zresztą swego czasu wyłowił spośród oficerskiego narybku – i lubił z nim współpracować. Nie raz ratowali się nawzajem z opresji. Obaj byli przede wszystkim żołnierzami i myśleli w innych kategoriach niż śmierciożercy, zwerbowani w późniejszym okresie działalności Riddle’a. Ci rozpieszczeni synowie arystokratycznych rodów (najczęściej młodsi, których należało jak najszybciej wypchnąć z domowych pieleszy, żeby nie przeszkadzali w zarządzaniu majątkiem), o wojaczce mieli raczej nikłe pojęcie, a szkołę oficerską znali jedynie z nazwy. Robili wokół siebie wiele szumu – jak Malfoy – ale, gdy przychodziło co do czego, bez skrupułów chowali się w portfelach swoich ojców i braci. Nie można było na nich polegać. Gadamer, jako ich dowódca, wiedział o tym najlepiej. Dlatego, gdy po Nocy Długich Różdżek doszedł do wniosku, że sytuacja wymyka się spod kontroli i należałoby pomyśleć o ewentualnym zabezpieczeniu, najpierw ściągnął z placówki w Paryżu swojego dawnego protegowanego. Dopiero potem zaczął przekonywać innych.
Evan nie zmienił się zbytnio przez tych kilka lat przymusowej emigracji, może tylko trochę „sfrancuział” i przybrał na wadze. Podobno w swojej paryskiej rezydencji zgromadził sporą kolekcję dzieł sztuki, głównie malarstwo impresjonistów. Gdy jednak Gadamer spojrzał mu w oczy, prawdę powiedziawszy trochę zaniepokojony krążącymi o nim pogłoskami, od razu wiedział, że ma do czynienia z tym samym człowiekiem, który kiedyś wyciągnął go spod ostrzału, narażając własne życie. Całe szczęście „przykrywka” bogatego kolekcjonera nie zawróciła Rosierowi w głowie. Polubił ją, do pewnego stopnia nawet w nią uwierzył (w przeciwnym razie byłby wyjątkowo marnym szpiegiem), ale po powrocie do Londynu natychmiast zrzucił ją z siebie niczym wąż niepotrzebną skórę. Był gotowy na kolejne wyzwania. A ponieważ długi czas przebywał poza Anglią i zdążył od niej odwyknąć, patrzył na rewolucyjną zawieruchę z dystansem i przenikliwością właściwą dyplomatom z drugiej strony Kanału.
– … dlatego nie będzie wzbudzał podejrzeń. – Rosier zakończył właśnie krótki wykład na temat taktyki i odwrócił się, żeby zlokalizować swojego siostrzeńca. – O, tam jest. Rozmawia, nomen omen, z Bellą Black. Wyglądają na zaprzyjaźnionych.
– Proszę, proszę… – zamyślił się Gadamer. – Sama śmietanka. Brakuje tylko Rabastana Lestrange’a. Jak myślisz, pojawi się dzisiaj u boku Wodza? Ostatnio awansował na jego ulubionego gwardzistę. Ciekawe, co na to Rudolf… A wracając do twojego projektu. – Przesunął w kierunku Rosiera pudełko cygar, ale tamten pokręcił głową. Zadowolił się własnymi papierosami. – Można spróbować, czemu nie. Pytanie brzmi, czy potrafisz go do tego przekonać, nie wtajemniczając w żadne szczegóły. To nie tak, że mu nie ufam. Wręcz przeciwnie. Po prostu życie mnie nauczyło, że przez idealistów najłatwiej wylądować na szubienicy.
– Ależ ja nie zamierzam go w nic wtajemniczać! – roześmiał się Evan. Wziął od przechodzącego w pobliżu kelnera dwa kieliszki szampana: jeden postawił przed Gadamerem, a drugi opróżnił jednym haustem, jakby to była woda albo czysta wódka. – Właśnie o to chodzi. O jego idealizm. Po pierwsze, jest ideologicznie czysty jak łza i nawet Malfoy nic na niego nie znajdzie, chociaż będzie szukał do upadłego. A po drugie, młody Charlie na pewno zainteresuje Rudolfa.
– A dlaczegóżby to? – Gadamer uniósł brwi do góry. – Sugerujesz coś konkretnego?
– Nic nie sugeruję. Mówię tylko, że cynicy pokroju Lestrange’a uwielbiają mordować cudze złudzenia. Zdzierać łuski z oczu. Toczyć sofistyczne batalie przy kieliszku bourbona. Uwierz mi, Rudolf nie zdoła się oprzeć. Gdy tylko porozmawia z Charliem na osobności, od razu zrozumie, z kim ma do czynienia i nie spocznie, dopóki chłopaka nie wypatroszy i nie porzuci na pastwę rozterek. To nieuniknione. Nie zostawia się alkoholika sam na sam z butelką wódki!
Gadamer pokręcił głową z niedowierzaniem. Był rozbawiony, ale i nieco zaskoczony. Nie spodziewał się, że Rosier podstanowi wciągnąć do akcji własnego siostrzeńca, narażając go na taką traumę. Z drugiej strony, plan był naprawdę dobry i miał szanse się powieść, więc Evan miał rację, należało jak najszybciej wyzbyć się wszelkich skrupułów.
– Zdaje się, przyjacielu, że nie tylko Rudolf Lestrange jest w tym towarzystwie skończonym cynikiem – mruknął w końcu i raz jeszcze zaciągnął się ulubionym cygarem. Dym poszybował ku sufitowi i zniknął w gąszczu misternych rzeźbień. Malfoy wydawał fortunę na dekoratorów wnętrz. – A wiesz, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze?
– Co? – Rosier nie wydawał się oburzony posądzeniem o cynizm. Wręcz przeciwnie.
– To, że Lestrange naprawdę będzie potrzebował adiutanta. Słyszałem, że Riddle zamierza go przenieść do głównego sztabu. Nasz przyjaciel zrobił na Wodzu piorunujące wrażenie!
Przerwali rozmowę, bo na horyzoncie pojawił się Garry Fontaine, który zmierzał w ich kierunku, szczerząc zęby w wilczym uśmiechu. Jak zwykle miał na sobie odpustowy strój ranczera, upstrzony cekinami, i wyglądał tak, jakby przed chwilą wyszedł z Country Clubu i nie zdążył się przebrać. Rosier zaklął cicho. Nie lubił prawników, to prawda, ale dziennikarzy po prostu nienawidził (być może dlatego, że jego matka swego czasu kierowała redakcją „Proroka”) i najchętniej wszystkich by powystrzelał lub udekorował nimi okoliczne drzewa.
– O nie, przyjacielu – syknął Gadamer, widząc, że jego protegowany szykuje się do ucieczki. – Nawet o tym nie myśl. Jak się masz, Garry? – zwrócił się do dziennikarza, gdy ten dotarł wreszcie do ich stolika i, nie pytając o pozwolenie, usiadł na jednym z wolnych krzeseł. – Podobno postawiłeś wczoraj na właściwego konia? Gratuluję!
– A i owszem, generale, miało się trochę szczęścia. – Fontaine roześmiał się głośno. Zdaniem Rosiera, zdecydowanie zbyt głośno. I ordynarnie. – Wiedziałem, że moje kochanie pierwsze dobiegnie do mety, to dobra klacz, prawdziwa królowa toru!
– Uważaj, młodzieńcze, hazard wciąga. – Fontaine nie był ani młody, ani tym bardziej nie należał do przyjaciół lub krewnych Ernsta Gadamera, niemniej jednak generał zwracał się do niego jak do niesfornego bratanka. Sprawiało mu to dużą satysfakcję. – Zanim się obejrzysz, puszczą cię z torbami. Wiem, co mówię, za młodych lat uwielbiałem pokera. Nie raz spłukałem się w kasynie do suchej nitki.
– Wolę wyścigi od kart, dają więcej radości. – Dziennikarz niezbyt dyskretnie spojrzał na zegarek. – Zdaje się, że nasz drogi Wódz się spóźnia. Miał zaszczycić nas swoją obecnością już pół godziny temu! Ciekawe, co też go zatrzymało. Może ta sprawa ze zniknięciem Hogwartu?
I tu cię mamy, kochasiu! – ucieszył się Ernst Gadamer, wymieniając znaczące spojrzenie z Rosierem. – Nie jesteś tu dla przyjemności, prawda? Przyszedłeś na przeszpiegi. Generał podejrzewał, że Fontaine, chociaż okazuje entuzjastyczne poparcie dla „ruchu” i co jakiś czas płodzi poematy na cześć „Lorda Voldemorta”, tak naprawdę służy tylko jednemu panu. I nie jest to, bynajmniej, ich Wielki Wódz, Tom Riddle. Jak to się stało? Kiedy ten pajac zdołał przegryźć wędzidło? Lucjusz Malfoy, jakby wyczuwając, że Gadamer o nim myśli, przerwał rozmowę z egzotycznie wyglądającym notablem zza Żelaznej Kurtyny, i odwrócił się w kierunku ich stolika. Uśmiechnął się lekko i skinął generałowi głową, przesyłając toast kieliszkiem szampana. Gadamer odwzajemnił ten gest. Zrobiło mu się zimno: w ułamku sekundy zrozumiał, że jeżeli trafi kiedyś przed pluton egzekucyjny, to tylko z winy Malfoya. Nie zamierzał do tego dopuścić.
– Hogwart, powiadasz… – odparł w końcu, budząc się z zamyślenia. – Hogwart był niespodzianką. Przyznaję, Dumbledore mnie zaskoczył. Spodziewałem się raczej, że zatrąbi na apel i wyśle uczniów do boju, a tymczasem on, jakby nigdy nic, zwinął manatki i uciekł. Nie jestem pewien, co kombinuje.
– Prawdopodobnie on sam jeszcze tego nie wie – zakpił Rosier. – Działał pod wpływem emocji.
– Tak sądzisz? – Gadamer był innego zdania. Prawdopodobnie dlatego, że znał Albusa Dumbledore’a nieco lepiej niż pozostali. Ten człowiek nigdy nie podejmował działań, których wcześniej dobrze nie przemyślał. Emocje nie miały z tym nic wspólnego. – Garry, a jakie jest twoje zdanie na ten temat? Nie wątpię, że słyszałeś rozmaite plotki – dodał z naciskiem.
Fontaine przysunął się nieco bliżej i konspiracyjnie ściszył głos.
– Słyszałem, że wreszcie go zlokalizowali. Znaczy Hogwart. Wiedzą, gdzie Dumbledore go ukrył i zamierzają negocjować.
Evan Rosier o mało nie parsknął śmiechem. W zamian za to rozkaszlał się jak gruźlik, uniósł rękę, dając znak, że przeprasza, i sięgnął po butelkę z wodą. Gadamer posłał mu groźne spojrzenie.
– Ciekawe, ciekawe… – Generał dopalił cygaro i splótł ręce na brzuchu. Mimo munduru i wysportowanej sylwetki wyglądał jak pasza w prywatnej rezydencji, brakowało mu tylko sterty poduszek i nagiej hurysy. – Moich chłopców nie poproszono o wsparcie, pewnie nie chcą przestraszyć uczniów… To delikatna operacja.
– Jak diabli! – zgodził się Fontaine. – W końcu chodzi o dzieci naszych towarzyszy broni! Trzeba ograniczyć ryzyko do minimum.
Gadamer przytaknął, nie okazując najmniejszym gestem ani słowem, że jego wiedza na temat Hogwartu jest bardzo duża – a w każdym razie większa, niż przypuszcza Fontaine. Evan Rosier, któremu swego czasu zlecono dowodzenie akcją pacyfikacyjną w Hogsmeade, sporządził szczegółowy raport na temat tamtych wydarzeń, nie zatajając niefortunnego spotkania jednego z oddziałów z Syriuszem Blackiem i jego kolegą. Podobno bystre dzieciaki, waleczne. Byliby z nich świetni śmierciożercy. W swoim raporcie, przygotowanym z myślą o Riddle’u, pułkownik nie uwzględnił jednak pewnego szczegółu – otóż nie wspomniał o spotkaniu z drugim z braci Black. Oraz, co najważniejsze, z niejakim Peterem Pettigrew. Z tego też powodu to Ernst Gadamer i Evan Rosier, a nie Riddle czy Malfoy, mieli najświeższe wieści z Hogwartu, którymi dzielili się wyłącznie z najbardziej zaufanymi przyjaciółmi.
– O, chyba nadchodzi! – W głosie Fontaine’a zabrzmiało coś na kształt obawy. Czyżby dziennikarz bał się Toma Riddle’a? A może miał na pieńku z jednym z jego pretorianów? – Do zobaczenia później! – Zwykle ociężały, gdy chciał, potrafił poruszać się bardzo szybko. Zanim Voldemort wkroczył do sali, ranczer zniknął w tłumie bankietowych gości, umiejętnie wtapiając się w tło.
– Skurwysyn – mruknął Rosier. Trudno powiedzieć, czy miał na myśli Fontaine’a, Malfoya, czy samego Toma Riddle’a. Prawdopodobnie wszystkich jednocześnie. – Przekonałeś mnie, Ernie. Teraz jestem pewien, że to jedyne wyjście.
Generał Ernst Gadamer nie odpowiedział. Podobnie jak dziesiątki innych osób, wstał z miejsca, żeby powitać swojego Wodza.
*
– Rudolfie, pozwól, że ci przedstawię mojego siostrzeńca, Charlesa Ashera – powiedział Evan Rosier, a chłopak w mundurze podporucznika, stojący obok niego, uśmiechnął się powściągliwie i oświadczył, że możliwość poznania pana Lestrange’a to dla niego zaszczyt. Zabawny dzieciak – pomyślał Rudolf parę minut później, zdejmując przed lustrem krawat i rozpinając górne guziki koszuli. Część oficjalna nareszcie dobiegła końca, Riddle teleportował się w cholerę do kwatery głównej (a wraz z nim Rabastan i paru innych nadgorliwców), więc można było pozwolić sobie na odrobinę luzu. Trudno wprawdzie mówić o relaksie, gdy wokół kręcą się, z nadzieją na żer, stada hien i szakali, ale Rudolf miał nadzieję, że przynajmniej szampan spełni jego oczekiwania. Musiał zachować trzeźwy umysł, dlatego do tej pory nie wypił ani kropelki, dopiero teraz z ulgą dał sobie dyspensę. Malfoy Manor słynęło z doskonałych trunków.
– Świetny pomysł! – Bella aż klasnęła w ręce, gdy usłyszała, że Rosier zasugerował Rudolfowi, żeby przyjął jego siostrzeńca na swojego adiutanta. – To miły chłopiec, w dodatku bardzo bystry! Nie mówi zbyt wiele, ale wierz mi, nie ma w naszych szeregach wierniejszego zwolennika Idei. Sam Wódz wręczył mu świadectwo ukończenia szkoły oficerskiej!
– W takim razie chyba będę musiał go zatrudnić. – Rudolf pocałował narzeczoną i wymknął się z sali bankietowej, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie omieszkał zabrać ze sobą butelki szampana. Był zmęczony. Widok nadchodzącego ogrodową ścieżką Waldena Macnaira nie poprawił mu humoru. Szczególnie, że Waldi nie szedł sam, towarzyszył mu potężny Bułgar o dzikim spojrzeniu i sadystycznych skłonnościach, który po pijanemu śpiewał po rosyjsku tęskne ballady, a na trzeźwo zabawiał się rozpłatywaniem ludziom czaszek.
Dołohow, tylko ciebie tu, kurwa, brakowało – pomyślał Lestrange, dziwiąc się swojej przesadnej reakcji. Na co dzień stykał się przecież z wieloma psychopatami i żaden nie budził w nim takiej instynktownej niechęci jak Antonin Dołohow, który dotychczas w niczym mu przecież nie zaszkodził. W przeciwieństwie do Macnaira okazywał mu nawet sympatię. Teraz także uśmiechnął się szeroko na jego widok i zamachał wielkimi łapskami, jakby zamierzał schwytać i podusić wszystkie okoliczne nietoperze. Krzyczał z radości. Był niebezpieczny jak drapieżnik, a jednocześnie miał w sobie coś z dziecka, które nie potrafi panować nad emocjami i ciągle popada ze skrajności w skrajność: od absolutnej radości do absolutnego smutku, od uwielbienia po totalną nienawiść. W dodatku cokolwiek Dołohow robił i cokolwiek czuł, zawsze był szczery ze światem i z samym sobą, dlatego wyrzuty sumienia były mu całkowicie obce.
I dlatego tak bardzo drażnił Rudolfa Lestrange’a.
– Hop, hop, Rudi! Dobrze cię widzieć, bracie! – krzyknął raz jeszcze Dołohow i rzucił się ściskać Rudolfa. Potem wyrwał mu butelkę szampana i przytknął sobie do ust. – Ble, arystokratyczne gówno! – splunął z rozmachem. – Zostało jeszcze trochę gorzałki? Zmarzliśmy jak psy!
Waldi, w płaszczu z kołnierzem postawionym na sztorc i w wysokich, czarnych butach, wyglądał jak widmo, przybyłe do Malfoy Manor wprost z innej epoki. Skinął Rudolfowi głową. Na początku okazywał mu jawną niechęć, potem po prostu przestał się do niego odzywać – a w każdym razie nie robił tego zbyt często, za co Lestrange był mu niebotycznie wdzięczny.
– Jasne, gorzałki ci u nas dostatek. Nie mieliśmy czasu pić, słuchaliśmy przemowy Wodza. – Rudolf naprawdę starał się nie być ironiczny. Z marnym skutkiem. – Jak tam wielka przeprowadzka? Przekonaliście nieprzekonanych?
– A daj spokój. – Dołohow ściągnął czapkę, uwalniając gęste, ciemne włosy, które dawno nie widziały fryzjera. Ktoś inny prawdopodobnie od razu dostałby reprymendę za niedbalstwo, z naganą wpisaną do akt, ale Bułgarowi wszystko uchodziło na sucho. Nieważne, jak wyglądał. Ważne, że był skuteczny i zbyt wiele przy tym nie myślał. – Masa incydentów. INCYDENTÓW – powtórzył ze złością. – Tak je nazywają, wiesz? A nasi ludzie dostają po łbie, wystarczy, że któryś za bardzo oddali się od oddziału. Jasne, w końcu to tałatajstwo wyłapiemy, ale jakim kosztem? Ktoś tutaj skrewił, pewnie ten pierdolony pismak, jak mu tam…
– Fontaine – podpowiedział usłużnie Waldi.
– No właśnie. On. Albo inny skurwiel z gazety. Gdyby nie puścili pary z gęby, to ludzie bez szemrania daliby się przenieść do magicznych dzielnic. Nie mielibyśmy takiej jazdy. A tak? Daj Boże, żeby cała akcja skończyła się przed świętami!
– Którymi? – zapytał z głupia frant Rudolf, a Dołohow, ku jego zaskoczeniu, wybuchnął gromkim śmiechem. Aż łzy napłynęły mu do oczu.
– Dobre pytanie, stary! Bardzo dobre! – wydusił w końcu, gdy trochę się uspokoił. Potem klepnął się po udach, aż zadudniło. – Ale dość tego gadania, idziemy do środka, trzeba się napić! Zimno jak diabli. Idziesz z nami, Rudi?
– Zaraz do was dołączę – odpowiedział pojednawczo. – Przejdę się tylko po ogrodzie, żeby rozprostować nogi.
Nie kłamał, naprawdę poszedł się przejść – ogród był jedynym elementem Malfoy Manor (poza trunkami), który darzył niejaką sympatią. To było naprawdę niesamowite miejsce, kojarzące się z romantycznymi powieściami gotyckimi, pełne umyślnie zaniedbanych zakątków, starannie spreparowanych ruin i gęstych, egzotycznych krzewów. Oczywiście teraz, zimą, nic tutaj nie kwitło, ale gdy Rudolf spacerował po ogrodzie późną wiosną ubiegłego roku, zaproszony przez Narcyzę na urodzinowe przyjęcie, intensywny zapach kwiatów nieomal pozbawił go przytomności. Miał wrażenie, że nigdy nie zdoła wydostać się z labiryntu dzikiej zieloności. Remus byłby zachwycony – pomyślał, zanim zdążył się powstrzymać, w zamyśleniu gładząc krawędź zamarłej fontanny. Kamień był zimny i nienaturalnie gładki. – Na pewno napisałby o tym miejscu niejeden poemat.
Szybko pożałował, że nie zabrał płaszcza. Dołohow miał rację, zrobiło się przeraźliwie zimno. Mimo to jednak, spacerował jeszcze przez jakiś czas, zatrzymując się przy rzeźbach i niektórych budowlach, przypominając sobie ich kształty i kolory. Myślami uciekał w daleką przeszłość, chociaż obiecywał sobie, że nie będzie tego więcej robić. Drogę oświetlały mu porozmieszczane tu i ówdzie latarnie, anachroniczne jak cała posiadłość Malfoyów, a jednocześnie pełne niewysłowionego uroku. Im bardziej oddalał się od pałacu, tym robiło się ciszej, aż w końcu rozmowy i śmiechy gości niemal całkowicie umilkły. Rudolf pozostał sam ze sobą. Kiedyś samotność bardzo mu odpowiadała, rozkoszował się takimi chwilami, które, prawdę powiedziawszy, nie zdarzały się zbyt często, ale tym razem ogarnął go niepokój. Nie było w pobliżu osób, przed którymi musiałby grać, a nie wyczuł jeszcze nowej roli na tyle dobrze, by obywać się bez widowni. Musiał nad sobą popracować. Wiedział, że jeżeli tego nie zrobi – jeżeli nie uwierzy w scenariusz – to albo bardzo szybko strzeli sobie w łeb, albo da się komuś zabić, najprawdopodobniej jakiemuś skończonemu idiocie. Ani na jedno, ani na drugie nie był jeszcze gotowy.
– Tu się ukrywasz. – Lucjusz Malfoy, w przeciwieństwie do Rudolfa, nie zapomniał o płaszczu. – Tak podejrzewałem. Zawsze miałeś słabość do mojego ogrodu.
Rudolf bez zdziwienia odkrył, że obecność Malfoya, zamiast go zirytować, tym razem przynosi ulgę. Dzięki niemu od razu się pozbierał, niepewność wyparowała. Znowu musiał uważać na każde słowo i gest – miał przecież do czynienia z wyjątkowo niebezpiecznym człowiekiem – dzięki czemu adrenalina zabuzowała mu w żyłach i momentalnie poczuł się… bardziej żywy. Potrzebował wrogów, nie przyjaciół. To oni sprawiali, że każdego rana chciało mu się wstawać z łóżka.
– Podobnie jak ty – odparł, rozcierając zgrabiałe ręce. – Sam przyznaj, że ten ogród to twoje oczko w głowie. Narcyza nie raz się skarżyła, że wolisz spędzać czas „z tymi głupimi krzakami” niż z własną żoną, i że niedługo zacznie być zazdrosna o kamienne nimfy!
Malfoy uśmiechnął się enigmatycznie i obszedł dookoła fontannę, uważnie przyglądając się wszystkim pęknięciom.
– Ano masz rację – zgodził się w końcu. – To cholernie piękny ogród. Wydałem na niego kupę pieniędzy.
Od pamiętnej Nocy Długich Różdżek ich relacje były do bólu poprawne: prześcigali się w uprzejmościach, chociaż nie ufali sobie ani przez chwilę. Malfoy od dawna zamierzał zwerbować Lestrange’a („okiełznać” – jak powtarzał w myślach), podporządkować własnym planom. Bella stanowiła tylko środek prowadzący do celu. Natomiast Rudolf, chociaż bardzo się starał, nie potrafił gardzić Malfoyem, mimo że tamten niewątpliwie na to zasługiwał – traktował go jak wroga, na którego trzeba uważać. Niestety, przez długi czas patrzył na niego nieco z góry, podobnie jak stary Black i inni arystokraci, nie doceniając ani inteligencji, ani sprytu tego człowieka, co doprowadziło do wiadomych konsekwencji. Rudolf dał się złapać w pułapkę. Od tego czasu jego szacunek do Malfoya znacznie wzrósł. Podobnie jak pragnienie odwetu.
– No dobrze. – W głosie Lestrange’a zabrzmiała nieco inna, twardsza nuta. Był gotowy na pojedynek. – Zakładam, że nie szukałeś mnie tylko po to, żeby podyskutować o wyższości narcyzów nad tulipanami. O co chodzi, Malfoy? Znowu mam kogoś zamordować? A może podpalić jakiś dom?
Tamten prychnął cicho. Nadal patrzył na fontannę, a nie na Rudolfa. Często unikał kontaktu wzrokowego.
– Skoro tak stawiasz sprawę… Bardzo mi przykro, ale nie jesteś typem kilera, od tego mamy Dołohowa. Więc żadnych trupów. Tym razem potrzebujemy prawnika, dobrego prawnika. Jesteś nim, o ile mnie pamięć nie myli?
– Bardzo zabawne.
Malfoy jakby nie usłyszał ostatniej uwagi.
– Trzeba raz na zawsze zrobić porządek z Albusem Dumbledorem – ciągnął powoli. – Zagrozisz mu konsekwencjami prawnymi, zaszantażujesz, wszystko mi jedno, co zrobisz, daję ci wolną rękę. Ale Hogwart ma wrócić na swoje miejsce. Razem z uczniami. Rozumiemy się? – dopiero teraz popatrzył Rudolfowi prosto w oczy. Jego tęczówki były stalowoniebieskie i zimne jak lód. Rudolf wytrzymał to spojrzenie.
– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale jest pewien problem – zauważył z lekką ironią. – Zamek zniknął. Dumbledore także. Nikt nie wie, gdzie się podziali, włącznie z naszym kochanym Wodzem. Który, nawiasem mówiąc, wcale nie krył dzisiaj swojego rozczarowania. Właśnie z tego powodu. Wydawało mi się nawet, że ma do ciebie jakieś pretensje…
– Masz rację, wydawało ci się – odciął się Malfoy. Znowu się uśmiechnął. Tym razem z wyższością. – Otóż mylisz się, drogi przyjacielu. Doskonale wiem, gdzie Dumbledore przeniósł zamek, mam dobrych agentów. Dlatego, jeśli pozwolisz, wróćmy do rzeczy i pomińmy szczegóły operacyjne. Prawda jest taka, że chcę Hogwartu, potrzebuję naukowego zaplecza i młodych, wykształconych rekrutów. I prędzej czy później dostanę to wszystko, ale najpierw musisz sprowadzić Dumbledore’a z tego zadupia, na którym się ukrywa, a uwierz mi, nie jest to bynajmniej Szkocja, i przekonać go, że nasza sprawa to jedyna słuszna sprawa. Chcę mieć tego starego palanta po swojej stronie, czy to jest jasne, Lestrange? Nie chcę go zabijać. Potrzebuję go żywego.
– Mam wrażenie, że mylisz mnie z Ernstem Gadamerem, Luc. Dlaczego nie wyślesz jego? Albo Rosiera? To specjaliści.
Lucjusz zaśmiał się nieprzyjemnie.
– Rosiera? Dumbledore nawet nie wpuściłby go za próg. A Gadamer… powiedzmy, że zamierzam oddelegować Gadamera na przymusowy urlop. Ciebie nie tylko wpuści, ale w dodatku chętnie z tobą porozmawia. On lubi rozmawiać. Podobnie jak ty. Poza tym nie zapominaj o jego przeszłości, ten człowiek ma nam wiele do zaoferowania! Musi w to tylko uwierzyć.
Lestrange pokręcił głową. Nie wiedział, czy od razu wyśmiać Malfoya i jego kretyńskie pomysły, czy jeszcze trochę go pomęczyć. W końcu wybrał tę drugą opcję.
– Czy Riddle wie, co kombinujesz? Zwierzasz mu się ze swoich tajnych planów, co, Luc? Bo mam wrażenie, że pieczesz na tym ogniu swoją własną pieczeń.
– Czyżbyś wątpił w moje bezgraniczne oddanie? – Lucjusz nie zamierzał dać się zapędzić w kozi róg. Lestrange’owi coraz bardziej kojarzył się z Markiem Krassusem. – Oczywiście, że wie. Ba, zapładnia moją wyobraźnię swoimi ideami! Mam u niego niekończący się kredyt zaufania.
– Ach tak – mruknął Rudolf, bynajmniej nie przekonany. – No to powiedz mi w takim razie, co będzie, jeśli nie uda mi się przekonać Dumbledore’a. Zamkniesz mnie w pokoju z różdżką i dasz piętnaście minut na popełnienie samobójstwa?
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, czy uda ci się odzyskać Hogwart. To priorytet. Zdaję sobie sprawę, że Dumbledore to twarda sztuka, od czasów burzliwej młodości bardzo się zmienił. Możesz nie dać sobie z nim rady, nawet ty. Natomiast zamek musi wrócić na swoje miejsce, bo w przeciwnym razie nasi wysoko ustosunkowani znajomi, których dzieci uczą się w murach tej zacnej placówki, rozerwą mnie na strzępy i powieszą moją głowę w salonie nad kominkiem. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że zanim mnie dopadną, ja zrobię z tobą dokładnie to samo…? – Malfoy był mistrzem w stosowaniu wielopiętrowych gróźb. Zawsze uderzał tam, gdzie bolało najbardziej. – Dlatego lepiej się postaraj. Pamiętaj, że po tym, co zrobiłeś temu dziennikarzowi, nie masz już żadnych przyjaciół… poza mną, rzecz jasna. To prawda, mogę zamienić twoje życie w piekło, ale mogę też sprawić, że będziesz opływać w dostatki na wieki wieków amen. Wraz z ukochaną małżonką, oczywiście.
– Wiesz, czasami mam ochotę obić ci mordę – powiedział Lestrange z uśmiechem bazyliszka i pomyślał, że adrenalina to cudowny wynalazek. Dzięki niej człowiek potrafi przenosić góry. – A innym razem pocałować. Nie martw się, nie zrobię ani jednego ani drugiego, nie jestem aż takim kamikadze. Wracamy do środka? Stęskniłem się za twoim koniakiem.
– Jak sobie życzysz. Myślę, że dla prawdziwego konesera znajdzie się jeszcze jedna butelka.
cd mam nadzieję n |
|